Transpolonia Wschód
Moja Transpolonia Wschód – Sierpień 2007 – Dziennik Pokładowy
Zamiast wstępu
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że pracując w porządnej państwowej firmie jakoś nie mogłem otrzymać urlopu z prawdziwego zdarzenia w stosownym ku temu czasie. Wszyscy mogli – tylko nie ja. Więc kiedy rzuciłem robotę w budżetówce i poszedłem na swoje sprawa urlopu nabrała szczególnego znaczenia. Nareszcie mogłem wypocząć. A, że wybrałem dosyć niecodzienny sposób wypoczynku…
Relacja ta została spisana dobrze ponad rok po zakończeniu przez nas udziału w Transpoloniii Wschód 2007. Spisałem ją tak jak zapamietałem posiłkując się wykonanymi przez nas zdjęciami. Pozwoliłem sobie także wykorzystać zdjęcia wykonane przez innych uczestników imprezy: Agnieszkę i Witka, Marzenę i Jarka oraz Adriana. Mam nadzieję, że nie macie mi za złe – bez tych zdjęć relacja byłaby po prostu niepełna.
O co chodzi?
Trasa: dobrze ponad tysiąc kilometrów asfaltami piątej kategorii, szutrami, drogami polnymi i leśnymi oraz bezdrożami wzdłuż wschodniej granicy Polski;
Czas i miejsce: Polska, Sierpień 2007;
Auto: KIA Sportage, rocznik 1996, 2.0 DOHC benzyna/LPG, prawie standard, „letko zmęczona”;
Załoga: Rafał (kierowca) i Hania (pilot) – czyli kijanka co czasem ma lęki;
Główny Prowodyr Całego Zajścia: www.adrenalinka.pl
_____________________________________________________________________________________
Dzień 0 – Sobota 18.08.2007
Impreza ma się zacząć następnego dnia w miejscowości Rytro. Powitalny bankiet, impreza rozpoznawczo – zapoznawcza, nocleg w pensjonacie. Niestety – załoga kijanki czyli moja Żona Hania (pilot) i ja (kierowca) możemy sobie tylko o tym pomarzyć. Mechanik, który miał naprawić kijankę przed wyjazdem załapał poślizg skutkiem czego kijanka z rozbebeszonym silnikiem stoi w warsztacie w Ostrowi Mazowieckiej (nawiasem mówiąc mechanik pierwsza klasa) a w tym samym czasie głowica planuje się w Warszawie a my aby nie zwariować z nerwów porządkujemy strych naszego domu i garaż… A powinniśmy przygotowywać się do wyjazdu. Nadzieja jednak się tli – telefon do Franca – nie odpuszczamy imprezy, dołączymy po trasie. W porządku, nie ma sprawy, będzie Pan zadowolony…
No cóż – trzeba jeszcze zorganizować kilka przydatnych drobiazgów. Brakuje mi CB radia (nigdy nie czułem potrzeby posiadania takowego), jakiegoś rozgałęziacza aby podłączyć toto pod gniazdo zapalniczki i jednocześnie mieć zasilanie odbiornika GPS i ładowarki do telefonu. Brakuje mi też sprzętu aby tą naszą wiekopomną eskapadę jakoś uwiecznić dla potomnych – czyli czas się zaopatrzyć w aparat fotograficzny. Z CB nie było problemu – tuż przed zamknięciem zaprzyjaźnionego sklepu kupiłem najtańsze i najbardziej prostackie radio jakie tylko znalazłem – czyli Magnum MX, do tego dołożyłem krótką nie wymagającą strojenia magnesową antenę Presidenta. Rozgałęziacz też jakiś się znalazł. Z aparatem było gorzej, bo w Wyszkowie tego co chciałem w zasadzie nie było. Mówię „w zasadzie” bo jeden jedyny egzemplarz Lumixa DMC – FZ8 był w cenie skutecznie zaporowej. Wobec takiego stanu rzeczy wieczorem wsiedliśmy w Berlingo i udaliśmy się do jednego z hipermarketów z elektroniką – aparat był taki jak chciałem, do tego pokrowiec i dodatkowa karta pamięci w cenie z ludzką twarzą.
_____________________________________________________________________________________
Załoga kijankiZałoga dwuosobowa: w prawym fotelu obejmując funkcję pilota zasiadła moja Żona Hania. Lewy fotel to z kolei moje stanowisko. W sumie: kijanka co ma czasem lęki 🙂 |
Dzień 1 – Niedziela 19.08.2007
Cud się nie zdarzył niestety. Już tak z tymi cudami jest. W miarę upływu dnia atmosfera się zagęszcza. Awantura wisi w powietrzu. Trzeba coś zrobić aby do niej nie dopuścić. Może wycieczka? OK. Wsiadamy w sejcieniasa, montujemy radyjko (w końcu gdzie je najlepiej sprawdzić jeśli nie w trasie?) i jedziemy… A gdzie? A w okolice Łomży, gdzie w maju tego roku mieliśmy małą kijankową integrację (Radek jeszcze raz wielkie dzięki!).
Jedziemy powoli, rozglądamy się, podziwiamy widoki… Chociażby taki jak ten roztaczający się z tarasu widokowego w miejscowości Rybno. W Rybnie jest – o czym dowiedziałem się nieco wcześniej stok narciarski z wyciągiem i wypożyczalnią sprzętu. Pojechaliśmy i tam, aby przynajmniej latem zobaczyć to wszystko. Akurat załapaliśmy się na jakieś zawody rowerowe rozgrywane na tym terenie. Nie wiem – na nartach nie jeżdżę, takie kolarstwo (i w ogóle kolarstwo) mnie nie kręci – tak więc trudno mi się wypowiadać odnośnie tego co widziałem. A podobno po sieci krążą zabawne opowieści związane z tym obiektem.
Wracając do domu dowiadujemy się z radyjka gdzie można dobrze i niedrogo zjeść. Informację prawie natychmiast sprawdzamy – i nie rozczarowujemy się. Smaczny posiłek spożyty na wolnym powietrzu dobrze nam robi. Na chwilę zapominamy, że tak na dobrą sprawę powinniśmy być gdzie indziej. Wracamy do domu. Awantura zażegnana.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 2 – Poniedziałek 20.08.2007
Cholera, oni tam już jadą a my ciągle siedzimy bezczynnie. W warsztacie twierdzą, że kijankę składają i że jeszcze im się zejdzie. A ile się zejdzie? A pewnie do jutra… Najmarniej do jutra, do jutra jak dobrze pójdzie… Dwie godziny później telefon:
- Panie Rafale, kiedy wymieniał Pan rozrząd?
- No jakieś 80 000km temu, a co się stało?
- Pasek jest do wymiany, rolki także…
- OK. W ciągu dwóch godzin skołuję co potrzeba i podrzucę do warsztatu.
Rozłączając się pomyślałem w duchu: a skąd ja do k…y nędzy w ciągu dwóch godzin skołuję pasek i rolki do kijanki… Telefony do zaprzyjaźnionych sklepów w Wyszkowie aby nie tracić czasu na dojazd gdzieś dalej. W pierwszym z nich gość mówi: Mamy komplet. No to jadę. Na miejscu okazuje się, że ma pasek i rolkę prowadzącą. Nie ma napinającej. Dobra – jadę do następnego sklepu. To samo. Napinająca będzie na jutro rano. W trzecim identyczna sytuacja. Kupuję w końcu pasek i dzwonię do zaprzyjaźnionego sklepu na Łodygowej w Warszawie www.top-serwis.com. Paweł – facet, który ten sklep prowadzi jest jak zawsze niezawodny. Rolki napinającej co prawda nie ma w sklepie ale wyśle kolegę do magazynu na drugi koniec miasta aby ją specjalnie dla mnie przywiózł. OK – w takim razie będę za godzinę. No i jestem, kilka minut później jest kolega z rolkami. To się nazywa podejście frontem do klienta! Wsiadam w cieniasa i kombinuję jak tu najszybciej dojechać z Warszawy do Ostrowi Mazowieckiej. Jadę: Marki, Słupno, obwodnica Radzymina, skręt na Jadów, miejscowość Mokra Wieś, przejazd kolejowy… Stanąłem na stopie rozejrzałem się i ruszyłem. Przejechałem przejazd i wjechałem w zakręt zaraz za przejazdem. I w tym momencie zobaczyłem czerwoną Toyotę lecącą na czołówkę ze mną. Pomyślałem, że Żona moja mnie zabije jeśli uszkodzę jej sejcieniasa. Przytomnie dodałem gazu i lekko uciekłem w prawo. Niestety… Zderzenie i tak nastąpiło. Wysiadłem z auta i zrobiło mi się słabo – musiałem się oprzeć o samochód. Kierowca Toyoty zatrzymał się. Też się śpieszył – ten pośpiech wykończy kiedyś nas wszystkich. Napisał oświadczenie, pogadaliśmy chwilę i rozjechaliśmy się – każdy w swoją stronę. Dziwne, ale sejcienias nie odniósł praktycznie żadnych uszkodzeń – zadrapany zderzak to było wszystko. Do warsztatu dotarłem na krótko przed zamknięciem. Rzuciłem okiem na kijankę – jeszcze kilka godzin i będzie komplet. Tyle, że skończą jutro. Umawiam się jeszcze, że przed południem podjadę aby zamontować CB i inny sprzęt przydatny sprzęt. Po drodze telefon do Franca – nie dojedziemy dzisiaj… OK, Franc nie może dłużej rozmawiać – podobno wyciągają jakiś samochód, który (jak zrozumiałem) strzelił dacha i jest w rowie… Wracam do domu. Chmura burzowa, którą wczoraj przegnaliśmy powróciła, sytuacji nie poprawia to, że nieopatrznie wygadałem się o kolizji. Do rana Niemcy w domu.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 3 – Wtorek 21.08.2007
Około pierwszej po południu jestem w warsztacie. Kijanka jest już poskładana do kupy i wygląda na to, że wszystko będzie grało jak trzeba. Montuję CB i inne drobiazgi, rzut oka na podwozie, wały napędowe – wszystko OK. W razie czego zapasowy krzyżak jest. Pogoda się psuje zaczyna padać deszcz. Odpalamy kijankę, niech sobie pochodzi na wolnych obrotach… tyle, że ona odpalić nie chce… Po wielu próbach w końcu się udało, tylko co będzie w trasie? Nic to – pochodziła, kontrolnie jeszcze zgasiliśmy i odpaliliśmy – tym razem bez problemów. Robię jazdę próbną – wszystko OK. Płacę i w duchu płaczę, że drogo. Telefon do Żony – Haniu szykuj się bo jedziemy. Godzina 15.00 wyjazd. Telefon do Franca – spotkanie na rynku w Kazimierzu.
Podróż upływa w miarę sprawnie, opuszczamy strefę brzydkiej pogody. Auto pali dużo mniej niż paliło przed naprawą co dobrze wróży na resztę wyprawy – wszak jeździmy wyłącznie na gazie. Rynek w Kazimierzu: Franc i Wujcio siedzą przy stoliku i piją kawę. Wyglądają na lekko zmarnowanych. Jeszcze wtedy nie zdajemy sobie sprawy, że za kilka dni też będziemy wyglądać podobnie. Dostajemy roadbook wraz z pytaniem czy potrafimy się nim posługiwać. Nie bardzo – więc krótki instruktaż co i jak. Umawiamy się tak, że do końca dzisiejszego dnia będziemy jechać jako pierwsi szkoląc się w czytaniu roadbooka, Franc z Wujciem za nami w celu skorygowania naszych błędów. Niestety – mamy problemy z łącznością. Jak się potem okazało problemy były obustronne – u nas na ten przykład zapomnieliśmy podłączyć anteny – co szybko wykryliśmy i naprawiliśmy. Nic to jedziemy. Na pokładzie gaszę „bunt załogi” – Żona moja jedyna jakoś inaczej wyobrażała sobie te wakacje. Sytuacji nie poprawia nasza kiepska umiejętność posługiwania się roadbookiem, częste omyłki i zapadający zmierzch. Franc proponuje, że oni pojadą jako pierwsi a my – kontrolując trasę według roadbooka za nimi. OK – tak robimy. O zmroku dojeżdżamy do miejscowości Firlej i kempingu pamiętającego czasy wczesnego Gierka. Powoli ściągają pozostali uczestnicy imprezy… Kijanka w gronie Toyot, Land Roverów, Jeepów prezentuje się skromnie niczym orzeszek… Poradzimy sobie czy nie? Jeszcze o tym nie wiemy, ale pytanie to będziemy zadawali sobie każdego dnia przed wyjazdem. Wieczorem impreza integracyjna. Opowieści z trasy – czyli co do tej pory się wydarzyło przeplatają się z opowieściami z innych imprez terenowych. Dowiaduję się w końcu o co chodziło z tym autem w rowie. Adrian – kierowca LandCruisera miał prawie czołówkę z plaskaczem typu Astra. W jej wyniku plaskacz typu Astra wylądował najpierw w rowie a potem na lawecie. Toyota zaś z poważnymi uszkodzeniami… No właśnie – Toyota z urwanym przednim lewym kołem, urwanym zderzakiem i czymś tam jeszcze zapewne wylądowałaby na następnej lawecie gdyby nie to, że wśród uczestników była załoga Marek (kierowca) i Jurek (pilot) jadąca niebieskim Terrano. Prowizorycznie naprawili auto tak, że mogło o własnych siłach dojechać do warsztatu Jurka gdzie przywrócono mu pełną sprawność. Zdarzenie miało miejsce poprzedniego dnia – akurat wtedy gdy dzwoniłem do Franca.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 4 – Środa 22.08.2007
Pobudka.
W świetle poranka nasz ośrodek kempingowy prezentuje w całej okazałości swoją socjalistyczną brzydotę… Że też kiedyś ludzie tak wypoczywali? Rozglądamy się za jakimś sklepem albo przynajmniej barkiem coby jakąś herbatę wsiorbać – niestety – wyjeżdżając w pośpiechu zapomnieliśmy zabrać kilku całkiem przydatnych rzeczy, do których na pewno zalicza się gazówka i czajnik… Dobrze, że mam przynajmniej scyzoryk i czołówkę… Po śniadaniu pakujemy graty… Jak się do cholery składa tą keczułę? Na obrazku wygląda jakby się sama składała… Nasze zmagania budzą zainteresowanie Wojtka – kierowcy dyskoteki. Wreszcie opór materii zostaje przełamany i namiot ląduje w bagażniku wraz z resztą klamotów.
Przed wyjazdem Franc robi odprawę – dzisiaj dzień przewodnicki więc mamy jechać w kolumnie i pilnować się poprzednika.
Celem naszym jest Białowieża. Jako pierwsza atrakcja po trasie – pałac Zamoyskich w Kozłówce. Formujemy kolumnę, na której czele jedzie Franc a na końcu Witek mający już za sobą udział w poprzedniej edycji Transpolonii. My przed sobą mamy dyskotekę Pawła. Ruszamy. Pierwszy odcinek nie jest długi – raptem 13 kilometrów, tak więc po kilku minutach jesteśmy na miejscu.
Pałac jest obiektem naprawdę godnym uwagi. Ciekawostką wartą zobaczenia jest między innymi muzeum socrealizmu – czyli jak próbowano podporządkować sztukę „jedynie słusznej” ideologii.
Ze względu na brak czasu niestety nie obejrzeliśmy tej wystawy. Ale mam nadzieję, że w przyszłości nadrobię. Tak dla oka kilka zdjęć – można było je robić do woli, ale tylko z zewnątrz.
Zdjęć we wnętrzach zgodnie z zakazem niesympatycznej pani przewodnik nie robiliśmy. A było na co popatrzeć.
Po wizycie w muzeum formujemy kolumnę i jedziemy dalej. Ponieważ mamy trochę opóźnienia Franc decyduje, że odpuszczamy sobie szlak zrywkowy pierwotnie przewidziany do pokonania – jest tam sporo błota, możliwość utknięcia na dłużej jest jak najbardziej realna a my przecież mamy do przejechania jeszcze ponad 200 kilometrów… „Jeszcze się książę ponajeżdża…” komentuje Franc i dodaje, że od Rutki Tartak będziemy mieli offroadu ile dusza zapragnie. Tak więc zamiast szlaku zrywkowego zaliczyliśmy błotnistą, wyboistą, wąską i zarośniętą ścieżkę przez las, która kiedyś na pewno była drogą. Uderza mnie ten kontrast – niedawno łaziłem po muzeum pełnym różnych dzieł sztuki, sreber, kunsztownych mebli a teraz przedzieram się przez błoto… fajnie. A właściwie niefajnie – auto mi się grzeje. Trzeba jechać na włączonym non stop elektryku plus dodatkowo ogrzewanie na maxa. Przy panującym na zewnątrz upale mamy w aucie saunę. Cholera wie co się stało – pewnie termostat zrobił zwis (nie wymieniałem go przy okazji naprawy głowicy). Trzeba będzie coś z tym zrobić.
Wyjeżdżamy na asfalt (niestety z braku czasu trzeba odpuścić kilka „boków”). Wolfgang jadący za nami samurajem mówi mi przez CB coś czego nie zrozumiałem. Dopiero Wujcio tłumaczy o co chodzi – podobno ciągnie się coś pod nami. Stajemy – faktycznie. Do wahacza zaczepił się jakiś worek, który leżał widocznie jako wypełniacz którejś z leśnych kałuż. Pozbywamy się pasożyta i jedziemy dalej. Oczywiście „bokami” – drogi szutrowe, z rzadka przecinamy jakiś asfalt a jeszcze rzadziej jedziemy po nim. Fajnie, tyle że mocno się kurzy.
Pomagają światła przeciwmgielne, które zapala poprzednik. Niestety – załoga jadąca za nami nie ma aż tak dobrze. Oryginalne poszycie zderzaka kijanki razem ze światłami przeciwmgielnymi zostało u mojego mechanika w warsztacie (PS – w chwili pisania tego tekstu nowy stalowy zderzak już się robi). Przed nami przeprawa promowa, ale zanim do niej dojedziemy zatrzymujemy się na obiad. Po krótkim oczekiwaniu dostajemy kotlet schabowy i pierś z kurczaka na przemian. Zjadamy patrząc na Bug leniwie płynący tuż za oknem. Do przeprawy mamy rzut kamieniem i szybko do niej dojeżdżamy. Wujcio nie zauważa sterczącego z ziemi słupka – tak na oko jakiś metr wysokości. Efekt – w Toyocie odpada plastikowe nadkole. Nic to – chłopaki wrzucają je na pakę. Naprawi się w domu.
Prom niewielki – wchodzą na niego tylko 2 auta. Obsługują go 2 dziewczyny – w zależności od tego, w którą stronę ma płynąć prom luzują lub wybierają linki łączące go z liną nośną. Prom nie ma własnego napędu – wykorzystuje napór wody na burtę a pożądany kierunek ruchu nadaje mu się poprzez odpowiednie ustawienie promu w stosunku do kierunku nurtu – stąd konieczność operowania linami. Przeprawa zajmuje nam trochę czasu – najpierw na prom musi wjechać auto cięższe, potem lżejsze. Przychodzi nasza kolej – ładujemy się na pokład za Jeepem Witka. 10 zeteł za przeprawę i już płyniemy. Chwilę później jesteśmy na drugim brzegu. Włączam giepsa o patrzę na mapę: po jednej stronie Bugu miejscowość Zagórze, a po drugiej – Zabuże. A trochę w bok ale po naszej stronie Mielnik – to wieża tamtejszej cerkwi jest widoczna nad drzewami.
Sprawdzam odległość do Białowieży – jakieś 70 kilometrów w linii prostej. Ale „bokami” będzie więcej. Dużo więcej. Według Franca będziemy jechali jeszcze 3 – 4 godziny…
W końcu wszystkie załogi są na drugim brzegu. Ruszamy. Po drodze mijamy najpierw cerkiew Narodzenia Bogurodzicy w Mielniku. W słońcu pięknie błyszczy blacha miedziana, którą obity jest dach wieży. Następną oglądamy w Telatyczach – jest to znana cerkiew św. Kosmy i Damiana. Stajemy tam na krótki postój.
Kolejna atrakcja po trasie to przejazd w bezpośredniej bliskości granicy polsko – białoruskiej. Żółte ostrzegawcze tablice informują, granica państwa jest tuż tuż i że jej przekraczanie jest zabronione. Z resztą – kto by się na tę Białoruś pchał… podobno niezbyt nas tam kochają. Na szczęście nie ma nic ani o zakazie fotografowania ani zatrzymywania się więc stajemy i organizujemy sekcję zdjęciową ze słupami granicznymi.
Po skończonej sesji zdjęciowej jedziemy dalej. Do Hajnówki wjeżdżamy już o zmierzchu. Ostatnia możliwość aby się zatankować, bo w Białowieży z racji jej położenia nie znajdziemy żadnej stacji paliw. Zapamiętujemy tą informację – kto chętny – korzysta. My decydujemy, że jedziemy dalej. W kolumnie, grzecznie po asfalcie pokonujemy te dwadzieścia kilka kilometrów dzielących nas od noclegu. Tym razem śpimy „U Michała” – naprawdę bardzo przyzwoity kemping. Rozkładamy namiot i udajemy się na poszukiwanie sklepu spożywczego… Po kilkunastu minutach marszu żałujemy, że nie zakupiliśmy tego i owego w Hajnówce i że na zakupy nie pojechaliśmy samochodem 🙂 Ale znaleźliśmy.
Wieczorem ognisko. Nie siedzę długo. Zmęczenie to idealny środek nasenny.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 5 – Czwartek 23.08.2007
Na dzień dobry kombinacja pod tytułem: jak tu zagotować wodę na herbatę. Piękny, samochodowy czajnik nie robi a właściwie robi ale słabo. W takim tempie to herbaty napiję się pod wieczór. Ale, że orientacja to podstawa więc szybko znajduję gniazdko elektryczne – mamy grzałkę – więc może coś z tego będzie. Niestety – grzałka nie działa. Nic to – zanim wyrzucę ją do śmieci to chociaż zajrzę co jest w środku. A w środku popalone kable… Łączę je szybko „na skrętkę”, bo nie ma jak inaczej – grzałka działa. No. Jest herbata – możemy myśleć co dalej. Zjadamy śniadanie, zwijamy „keczułę” pokonując już nieco pewniej opór materii. Trzeba się zbierać w trasę, bo dzisiaj jedziemy sami według roadbooka. Odprawa – Franc tłumaczy co bardziej zagmatwane miejsca, mówi coś o jakimś dzikim przejeździe kolejowym, ciekawostkach po drodze, proroku Ilii i miejscu dzisiejszego noclegu.
Wyjeżdżamy – co prawda jeszcze nie na trasę. Wracamy do Hajnówki w celu zatankowania gazu i benzyny.
Zwiedzamy Sobór, który robi ogromne wrażenie nie tylko nietypową architekturą z zewnątrz ale także niesamowitym wnętrzem. Niestety – wszystko psuje jakaś wycieczka emerytów, którzy wyrwawszy się na wolność załapali „luza” zupełnie niestosownego w takim miejscu…
Gaz uzupełniony – możemy jechać. Wracamy do Białowieży. W programie zwiedzanie parku pałacowego. Kijankę zostawiamy na płatnym parkingu, gdzie stoją już nasi koledzy. Tyle, że oni już kończą zwiedzanie. Chodzimy po parku, rzucamy z zewnątrz okiem na budynek muzeum. Zwraca uwagę dość niecodziennym wyglądem.
Ponieważ czasu mamy jak zwykle za mało odpuszczamy sobie zwiedzanie muzeum. Wchodzimy do środka na chwilę aby kupić jakieś pamiątki. Na parkingu pod budynkiem muzeum upolowuję aparatem zieloną landrynę z charakterystyczną wyszczerzoną zieloną mordką na tylnej szybie. Znaczy się – nasi z www.rajdy4x4.pl tu przebywają. Niestety nie widzę nikogo w pobliżu. Szkoda.
Na koniec obowiązkowa fotka zabytkowego obelisku upamiętniającego królewskie polowanie
Zwierza musiało być mnóstwo, bo jak głosi napis na obelisku zabito 42 żubry, 13 łosi i 2 sarny…
Wzbogaceni tą wiedzą wracamy na parking – oczywiście płatny. Ponieważ nasza wizyta w muzeum była krótka, pan który zajmował się kasowaniem opłat machnął tylko ręką. Zaproponował sprzedaż kurek – może byśmy je i wzięli, gdyby nie to, że byliśmy w trasie. Zamiast tego zakupiliśmy żubrówkę – co prawda nie tą z procentami, ale równie mocno pachnącą.
Z muzeum jedziemy sobie obejrzeć żubry – nigdy takiego zwierza na własne oczy nie widziałem, a nie wiadomo kiedy będzie następna ku temu okazja. Tak więc korzystać trzeba. Rezerwat zwiedzamy w ekspresowym tempie – oprócz żubrów można tam zobaczyć dziki, łosie, jelenie… rysia chyba widziałem – taki lekko przerośnięty kot z krótkim ogonem i „pędzelkami” na uszach… No i oczywiście triumf polskiej nauki nad zdrowym rozsądkiem – czyli żubroń. Niewiele ich zostało – warto więc zobaczyć.
Wzbogaceni poprzez wzrokowy kontakt z fauną wsiadamy w końcu do kijanki i ruszamy na trasę. Reszta grupy już dawno pojechała, tak więc jesteśmy zdani tylko na siebie. Początkowo idzie kiepsko ale wkrótce opracowujemy sposób prowadzenia nawigacji nie wymagający kasowania licznika przy każdej kratce roadbooka. Poza tym roadbook jest opracowany bardzo dokładnie – tak więc po jakimś czasie nawigacja idzie nam całkiem sprawnie. Jadąc swoim – czasem szybszym, czasem wolniejszym tempem dojeżdżamy do miejscowości Kruszyniany. Na miejscu spotykamy się z innymi załogami – oni akurat jadą dalej. My tymczasem idziemy sobie najpierw coś zjeść a potem pozwiedzać. A ponieważ na jedzenie trzeba było trochę poczekać więc najpierw poszliśmy pozwiedzać. A było co – w Kruszynianach jest jeden z najstarszych zachowanych w Polsce meczetów. Naprawdę warto go zobaczyć, warto posłuchać tego co o islamie w polskim wydaniu oraz o historii tej ziemi mówi przewodnik.
Po wizycie w meczecie poszliśmy zobaczyć znajdujący się za meczetem mizar – czyli muzułmański cmentarz. Jest to jeden z sześciu mizarów znajdujących się w Polsce. Pozostałe są w Bohonikach, Białymstoku, Warszawie, Gdańsku i Gorzowie Wielkopolskim.
Stare nagrobki znajdujące się na cmentarzu muzułmańskim zwracają uwagę niego innym niż w przypadku nagrobków chrześcijańskich układem – są dwa kamienie nagrobne: jeden – większy, leżący u głowy zmarłego i mniejszy u jego stóp. Dodatkowo napis na nagrobku znajduje się z odwrotnej strony niż jest to przyjęte w tradycji chrześcijańskiej. Nowe nagrobki – wyłączywszy symbolikę religijną nie różnią się zbytnio od chrześcijańskich.
Po krótkiej wizycie na mizarze wróciliśmy do zajazdu z zamiarem zjedzenia obiadu zdecydowaliśmy się na serwowane tam kołduny oraz czebureki. O ile wiedzieliśmy co to są kołduny to czebureki stanowiły dla nas totalną zagadkę. Zagadka wkrótce wyjaśniła się – to po prostu placki, czy też raczej pierogi nadziewane mięsem, smażone na tłuszczu. I jedno i drugie danie godne jest polecenia. Po obiedzie – znów samotnie ruszamy w dalszą drogę. Kontrolnie rzucam w eter „Kijanka Rafał, czy ktoś mnie słyszy?” Niestety nikt nie odpowiada – więc robimy swoje i po prostu jedziemy dalej. Odpuszczamy sobie zwiedzanie pozostałości po cerkwi wybudowanej przez proroka Ilię, podobnie jak odpuszczamy sobie zabytki w Krynkach. Trochę potem żałowaliśmy – jakoś tak się dziwnie złożyło, że podczas naszej podróży widzieliśmy świątynie praktycznie wszystkich wyznań za wyjątkiem świątyń żydowskich. Nie odpuszczamy za to innej ciekawostki z Krynek – mocno rozbudowanego ronda. Jadąc zgodnie z roadbookiem dojeżdżamy do kratki nr 63 (rozjazd na Bohoniki), gdzie mijamy się z kolegami, którzy właśnie skończyli zwiedzanie. Jedziemy do Bohonik – kolejnej wioski tatarskiej. Zwiedzamy malutki meczet – tym razem przewodnikiem jest kobieta, następnie udajemy się do domu pielgrzyma po drugiej stronie ulicy aby napić się czegoś. Na miejscu zobaczyliśmy coś czego jeszcze w życiu żadne z nas nie widziało – chyba najdziwniejsze na świecie ciasto, czyli pierekaczewnik. Hania wzięła na spróbowanie kawałek – na wynos i ruszyliśmy w dalszą drogę. Nie ujechaliśmy 500 metrów i było po pierekaczewniku… Zastanawialiśmy się czy nie zawrócić po więcej… Nic to – przynajmniej wiemy gdzie dają dobre ciasto.
Kilka kilometrów za Bohonikami mamy kolejną atrakcję – dziki przejazd kolejowy z zamkniętym szlabanem. Podobno gdy Franc z Wujciem układali trasę dojechali do tego przejazdu i już mieli zawracać – myśląc, że szlaban jest opuszczony na stałe, gdy okazało się, ze jednak można go podnieść. Tak więc Hania niczym dróżniczka podniosła szlaban, ja sobie przejechałem zastanawiając się czy przypadkiem nie będzie jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki w postaci jakiegoś ekspresu albo pośpiesznego. Na szczęście niczego takiego nie było – szlabany z powrotem pozamykaliśmy i jadąc wzdłuż torów dotarliśmy do asfaltu… Kolejne kratki z roadbooka zaliczone, nawigacja idzie nam coraz lepiej. O zmroku dojeżdżamy w rejon starych posowieckich bunkrów. Co prawda i tak nic nie widać, ale dla celów dokumentalnych pstrykam kilka fotek – a niech się inni zastanawiają co na nich jest…
No cóż – chyba pora kończyć to zwiedzanie i poszukać miejsca na nocleg. Wracamy z powrotem na trasę. Spotykamy po drodze stojącą na poboczu Toyotę Andrzeja i Ani. Czyżby mieli awarię? Na szczęście nie – po prostu tutaj dopiero ich telefony złapały zasięg. Mają jakieś drobne, nieoczekiwane problemy w firmie i muszą być pod telefonem. Będą też na własną rękę szukac noclegu w jakimś hotelu. OK – jedziemy w takim razie dalej. Droga – a w zasadzie roadbook prowadzi nas głęboko, coraz głębiej w las… Przypominam sobie poranną odprawę i to jak Franc wspominał, że leśniczówka jest głęboko w lesie i po prostu nagle wyłania się gdy już myślisz, że zabłądziłeś. Tak też było i w naszym przypadku. Z uczuciem ulgi parkuję auto obok Francowej Toyoty. Rozstawiamy keczułę, Wujcio woła na kielicha – faktycznie – kieliszek czegoś mocniejszego to jest to czego w tej chwili mi potrzeba. Podobno na dalszą część wieczoru przewidziane są atrakcje. Pierwsza z nich to wypad dla ochotników w błocko w celu pokatowania samochodu – kto chętny ten jedzie. My zostajemy – Hania idzie spać, ja zaś czekam na powrót „katów” i dalsze atrakcje wieczoru. Komary tymczasem tną jak głupie… Wreszcie wracają – miny zadowolone, widocznie fajnie było. No może nie wszyscy jednakowo szczęśliwi – dyskoteka Pawła coś podobno niedomaga, chyba jakaś grubsza sprawa. Idziemy do ogniska, gdzie czekają nas dalsze atrakcje – młodzież spędzająca wakacje w leśniczówce przygotowała premierę – w zasadzie może nawet próbę przedstawienia o ogniu i wodzie.
Nie powiem – ciekawe to było, żonglerka płomieniami, dźwięk bębnów, ciemna noc w sercu puszczy, dzikie – jakby pradawne śpiewy wszystko to tworzyło pewien niepowtarzalny nastrój… Gdzieś mam nawet to nagrane, ale przedstawienie to odtworzone na ekranie kompa nie jest już to… Tak kończy się kolejny dzień na szlaku.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 6 – Piątek 24.08.2007
Wstaliśmy dość wcześnie – na tyle wcześnie, że wszyscy jeszcze spali.
Mogliśmy w końcu w świetle dziennym obejrzeć sobie miejsce, w którym wylądowaliśmy. I spodobało nam się, chociaż warunki dość spartańskie. Szybka poranna toaleta w zimnej wodzie, śniadanie, herbata… No właśnie – herbata. Po raz kolejny zastanawiam się jak tu zagotować wodę. Na szczęście szybko znajduję gniazdko elektryczne na ścianie leśniczówki – grzałka jest, więc po chwili mam już to co potrzeba. Obóz powoli budzi się. My tymczasem szybko zwijamy majdan przygotowując się do drogi. W dyskotece u Pawła straty po nocnej jeździe są dość poważne. Padło sprzęgło (mocno się ślizga) i dalsza jazda jest tak raczej średnio możliwa ale do serwisu w Augustowie powinien na zapiętym reduktorze dociągnąć. Franc telefonicznie załatwia serwis. Mnie się coś nie bardzo podoba działanie termostatu, więc korzystając z chwili czasu dokonuję resekcji chwasta. Dziwne – wygląda na sprawny. Pomimo to ląduje w gratach w bagażniku.
Jak zwykle rano – odprawa – czyli co warto po trasie zobaczyć, gdzie uważać. Słuchamy o kapliczce, która jest niedaleko, instytucji zwanej „Pabas Omego” – czyli litewskiej knajpce, przejazdach przez podwórka sołtysa i związanym z tym ograniczeniem prędkości, o pewnym odcinku specjalnym, który ochotnicy mogą przejechać na własne ryzyko oraz o taśmie SAMSUNG – jak się potem okazało gwoździu całego programu. Chyba wiemy wszystko. A skoro tak to: załoga do wozu – Nindża! (to z Taxi 3 – w ten sposób odpalało się super wypasionego piżota). Tym razem jedziemy na dwa auta. Będziemy trzymać się za dyskoteką Wojtka i Niny. Do tej pory jechali z Pawłem i Andrzejem ale w tej chwili nie ma ani jednego ani drugiego… A w grupie raźniej. Ruszamy. Nie ujechaliśmy daleko, gdy z pewnym zdziwieniem zacząłem rozpoznawać okolicę. Mikaszówka – miejsce gdzie spędzaliśmy wakacje na obozach harcerskich. Tylko to jezioro zmalało, zarosło jakoś czy co? Dobre 20 lat temu spławiano tamtędy drewno. Teraz śladu po tym nie ma. Dojeżdżamy do kapliczki, o której wspominał Franc. Rzeczywiście wygląda oryginalnie. Figurka zakonnika trzymającego w ręku chleb umieszczona jest w wydrążonym pniu drzewa przykrytym daszkiem. Napis na daszku głosi „GŁODNYCH NAKARMIĆ”.
Okazało się, ze nieśpieszne tempo jakim poruszaliśmy się odpowiadało także Wojtkowi i Ninie. Roadbook kieruje nas na Sejny – między innymi takimi jak na zdjęciu poniżej drogami.
W Sejnach zatrzymujemy się na parkingu pod Bazyliką Nawiedzenia Najświętszej Marii Panny i idziemy pozwiedzać. Najpierw Bazylika, potem klasztor podominikański w murach którego zobaczyć można między innym prace lokalnych fotografików i malarzy. Wnętrze klasztoru sprawia wrażenie mocno zdewastowanego – aż prosi się o gruntowny remont. Jakoś tak się złożyło, że w klasztorze zdjęć nie robiliśmy. Zapewne za sprawą ledwie zipiącej baterii w aparacie.
Po zwiedzaniu szybki skok w kierunku najbliższego spożywczaka – zakupujemy prowiant na cały dzień i w drogę. Kierujemy się w stronę miejscowości Puńsk, w roadbooku jest informacja, że przejeżdżamy przez rejon zamieszkiwany przez Litwinów (podobno 70% ludności). Roadbook kieruje nas przez różne dziwne miejsca – przejeżdżamy na ten przykład przez gospodarstwo zachowując nakazaną prędkość galopującego żółwia. W Puńsku zatrzymujemy się w knajpce o swojsko brzmiącej nazwie „Pabas Omego”. Jest pabas, jest kawas i jest prądas do podłączenia ładowarki baterii aparatu. Po kwadransie jedziemy dalej. Bateria w aparacie podładowana na tyle, ze można robić zdjęcia, ku czemu będzie zresztą jeszcze sporo okazji – jak chociażby ta:
Góra ta ma 256 m n.p.m. Naukowcy długo zastanawiali się skąd się wziął taki „cyc” akurat w tym miejscu. Według jednej z wersji góra ta została usypana sztucznie z ziemi wydobytej z miejsca gdzie obecnie jest jezioro, ale ostatecznie mądrzy ludzie z tytułami doszli do wniosku, że jest to morena czołowa o regularnym kształcie. Cokolwiek to jest i jakkolwiek powstało widok ze szczytu Góry Cisowej jest wart zobaczenia.
Dopiero za szczytu zobaczyliśmy, że popełniliśmy błąd jeśli chodzi o podejście do góry. Samochodami dojechaliśmy tam gdzie można – czyli na parking. Dalej droga jest prywatna i trzeba maszerować z kamasza do góry i pod górę wyznaczoną ścieżką. Tymczasem z drugiej strony od drogi asfaltowej jest znacznie bliżej. Na drugi raz będziemy wiedzieli. Wracamy do aut i jedziemy dalej. Pogoda się psuje, zaczyna kropić. Dojeżdżamy do kolejnej atrakcji: skansen Drumlin. Ponieważ czasu zaczyna nam brakować zwiedzanie ograniczamy do sfotografowania tego co widać z drogi.
Zastanawiamy się czy nie pojechać zaznaczonym w roadbooku alternatywnym szlakiem drogą prowadzącą przez las państwowy. Problem jednak w tym, że jak większość dróg leśnych i ta także jest zamknięta dla ruchu. Znaku zakazu wjazdu co prawda nie ma, a sama droga wygląda na uczęszczaną. Jak się potem dowiedzieliśmy leśnicy podobno co jakiś czas ustawiają znaki zakazu wjazdu, które jednak bardzo szybko i w niewyjaśnionych okolicznościach znikają. Taka amba fatima – było i ni ma… Tak czy owak – w razie spotkania z leśnikami mandat pewny, bo przejazd nią nie jest uzgodniony z właściwymi władzami – tak więc chętni jadą na własne ryzyko.
My wybieramy rozwiązanie pokojowe i po prostu jedziemy dalej uzgodnioną trasą. Problem zaczyna się gdy jedziemy skrajem pola wzdłuż rowu z wodą. Pole w pewnym momencie się kończy i trzeba po prostu dać ostro w prawo i skrajem pola podjechać pod górę i wyskoczyć na drogę szutrową. Nie jest to łatwe, bo kilka samochodów już tu przed nami było. Stok jest nieco rozjeżdżony, gliniasty, mokry… Jak my się tam wdrapiemy? Zatrzymuję kijankę w miarę twardym miejscu skąd mogę jeszcze wziąć rozpęd i patrzę co robi Wojtek. Pierwsza próba – dyskoteka doszła do połowy wzniesienia i koniec. Druga próba – to samo… Co jest do cholery? Auto jadu nie ma czy co? Może my spróbujemy? Reduktor, jedynka, start, dwójka. Staramy się brać zbocze nie prostopadle tylko „z kąta”, łagodniej. Kijanka idzie jak mucha po ścianie, na szczycie mamy drobny problem, bo trzeba przeskoczyć rów ale po chwili już jesteśmy na drodze. Wojtek przez radio mówi, że właśnie załączył blokadę centralnego dyfra i będzie atakował tak jak my. Tylko nie odpuszczaj gazu mówię w odpowiedzi. Po chwili dyskoteka jest także na górze. Jadąc dalej mamy kolejną zagwozdkę – mamy przejechać przez gospodarstwo sołtysa. Gospodarstwo sołtysa jak najbardziej jest, tylko sytuacja coś się nie zgadza… Cofamy o jedną kratkę – faktycznie zaraz obok jest następne gospodarstwo także sołtysa. Franc wspominał o tym na odprawie. Tym razem wszystko się zgadza więc jedziemy dalej… Mam drobne kłopoty z terenem, a w zasadzie dużymi kamieniami. Zjeżdżając w dół po ledwo widocznej drodze nadziałem się wahaczem na takiego grambula. Wahaczowi nic się nie stało, tyle że obwiśliśmy kijanką jak te leszcze ostatnie i ani w dół ani w górę. Udało nam się jednak o własnych siłach ściągnąć. Potem była taśma SAMSUNG… Została podobno zawieszona na którejś z edycji Zmoty i tak wisiała nikomu nie przeszkadzając. W roadbooku została zaznaczona jako punkt orientacyjny. Tylko jakimś dziwnym trafem wiele załóg akurat w tym miejscu źle pojechało. My pojechaliśmy za nimi. Wkrótce potem wkleiłem kijankę w wyjeżdżonej koleinie… ani rączką ani nóżką…
Tymczasem nasze zmagania z terenem są bacznie obserwowane i nagrywane kamerą. „Popatrz jak pięknie jadą…” „No… tylko czemu po łące tego gościa” – tak mniej więcej wyglądał dialog Franca i Wujcia, którzy stojąc w dogodnym miejscu zbierali materiał do mającego powstać filmu o Transpolonii… Ten i inne nakręcone podczas imprezy filmy – jeszcze w postaci surowej, niezmontowanej mieliśmy okazję zobaczyć później. Franc – kiedy w końcu będzie gotowy ten film?
Z radia dowiadujemy się, że pojechaliśmy źle, że 200 metrów przed nami Adam zaparkował Toyotę w rowie i że pomoc jest już w drodze. Idziemy zobaczyć co się dzieje. Faktycznie – Toyota leży w mocno zarośniętym, praktycznie niewidocznym rowie na boku. Strat nie ma, jeśli nie liczyć urwanego progu. Podobno Adam i tak przy pierwszej nadarzającej się okazji miał zamiar wywalić te progi, więc co to za strata? Na miejsce dojeżdża Franc i Wujcio – podobno wjechaliśmy na teren gościa z którym chłopaki nie bardzo się dogadują… Paskudna sytuacja. W każdym razie jak tylko się powyciągamy oni doprowadzą nas do bazy. Cholera – kijankę trzeba byłoby szarpnąć kinetykiem. Tyle, że kinetyka nie ma… Z bagażnika wyciągam linkę holowniczą – będziemy improwizować. Pierwsze szarpnięcie – nie dogadaliśmy się z Wojtkiem i nie próbowałem wystartować we właściwym momencie. Linka się zerwała. Wiążemy to co zostało do haka – Wojtek łagodnie szarpie, ja daję po gazie i jest! Kijanka na twardym! Lecimy zobaczyć jak tam akcja w rowie – Toyotę Adama wyciągają dwie inne Toyoty. Wygląda to dość paskudnie, bo wyciągana Toyota wygląda jakby miała ochotę położyć się na boku. Uda się czy nie? Udało się. Formujemy kolumnę i powoli jednym śladem jedziemy w kierunku drogi. Kolejna niespodzianka – droga biegnie pod górę, ma zakręt, podłoże ma parametry sowiego łajna a my jedziemy jako ostatni. Ale i tym razem kijanka idzie jak mucha po ścianie zaskakując nas – czyli jej załogę.
Jedziemy w stronę Rutki Tartak – mamy tam obozowisko w gospodarstwie agroturystycznym.
Po drodze Franc opowiada o Zmocie czyli organizowanym przez siebie rajdzie, pokazuje miejsca, gdzie ustawiane były próby. Ciekawe kto im ich nazwy wymyślał…
No – to jesteśmy na miejscu
Kilka załóg dotarło przed nami. Jest i Andrzej z Anią i Andrzejkiem. Fajnie.
Rozstawiamy namioty i czekamy na dalsze atrakcje – będziemy ćwiczyli offroad. Ćwiczenia odbędą się w grupach: nisko- i wysokociśnieniowej. Chyba powinienem raczej powiedzieć nisko – i wysoko adrenalinkowej… Enyłej – załoga do wozu – Nindża! W kolumnie jedziemy sobie na lajtową popierdółkę. Najpierw bród przez rzeczkę, potem piaskownia… Fajna sprawa – ćwiczymy prawidłowe użycie reduktora oraz pierwszego biegu w kontekście zjazdu po pochyłości. Pochyłość jak pochyłość – w sumie dość spora ale krótka… Przed zjazdem krótki instruktaż – koła prosto, zapiąć reduktor, włączyć jedynkę, ruszyć i nie dotykając jakiegokolwiek pedału ze szczególnym uwzględnieniem hamulca – zjechać. Proste… W razie wywrotki stawiamy auto na koła, zbieramy szkło – i o ile delikwent w środku nie jest uszkodzony to udajemy, że nas tu nie było – nie ma jak to dobra dawka czarnego humoru.
Pierwszy zjeżdża Witek – wszystko ładnie i bez problemów. Następni w kolejce jesteśmy my… Właściwie to nie my tylko ja – bo Haneczka odmówiła udziału w tym procederze… No, ale w końcu zdjęcia też ktoś musi robić. Dojeżdżam do krawędzi
-
Wujciu – jak tam koła? Prosto?
-
Prosto! Dawaj! Obie nogi wolne!
A po chwili:
-
Chłopaki! Rafał wisi! Trzeba zepchnąć kijankę!
Okazało się, że po raz kolejny dał o sobie znać kiepski kąt rampowy kijanki. Obwisłem znowu jak ten leszcz ostatni – tym razem na ramie. Koledzy pomogli i już bez przeszkód zjechałem w dół. Reduktor + jedynka daje całkiem mocne hamowanie silnikiem.
Jak już wszyscy pozjeżdżali to niektórzy zapragnęli i podjechać. Atakował Witek z Agnieszką Jeepem oraz Wojtek Dyskoteką. Witek podjechał, Agnieszka podjechała, Wojtek nie dał rady. My nie próbowaliśmy, chociaż następnego dnia moja Żona stwierdziła: Dałbyś radę… No cóż – może innym razem. Z piaskowni wyruszamy na poszukiwanie grupy wysokociśnieniowej prowadzonej przez Franca. Wjeżdżamy na jakieś podwórko, potem na torfiastą łąkę… Kolumna stop! Emteki dalej może i przejdą, ateki będą miały kłopot. Prowadzący kolumnę Witek przejeżdża jeszcze ze 100 metrów i staje – dalszą drogę trzeba pokonać z kamasza… Gdzieś w okolicy powinny być samochody z grupy Franca. Idziemy, szukamy rozglądamy się – nie ma… Telefonia komórkowa nie ma zasięgu… Nie zobaczymy jak chłopaki walczą w błocie. Nic to – zawracamy do samochodów i jedziemy w kierunku obozowiska. Po drodze mamy jeszcze jeden bród. Cholera – albo wody było więcej niż ustawa przewiduje albo za szybko w nią wjechałem. W każdym bądź razie fala wmaszerowała mi na maskę, auto zwolniło – na szczęście dno było twarde więc już wolniej przejechaliśmy tę rzeczkę…
-
Cholera, jak teraz staną to im tą kijankę do Bałtyku zniesie… (tak albo bardzo podobnie skomentowali całą sytuację Marek z Jurkiem jadący za nami Terrano).
Wracamy do obozowiska. Na kolację miejscowy specjał – czyli kartacze przygotowane przez Panią Marię – właścicielkę gospodarstwa agroturystycznego na terenie którego mamy nocleg. Smakują wybornie… W ogóle dzisiejszy nocleg to full wypas…
Kolacja zjedzona a Franca nie ma – pewnie dobrze się w terenie bawią. Rozpalamy ognisko. Drewno coś się nie chce palić – jest jakieś takie wilgotne… Trochę oleju silnikowego załatwia sprawę. Robi się ciemno – Franca dalej nie ma. Dopiero koło 23 wrócili… We Francowym śmietniku są straty – urwane poszerzenie błotnika i uszkodzona rolka wyciągarki… Działo się…
Idę spać – jutro podobno zwiedzamy PGR-y… Cokolwiek to znaczy.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 7 – Sobota 25.08.2007
Pobudka wstać…
Zawsze się zastanawiam – czemu gdy jest możliwość gruntownego wyspania się za wszystkie czasy spać się nie chce… Albo odwrotnie… Nie wiem i zapewne pozostanie to nierozwiązaną tajemnicą ludzkości. Z takimi właśnie rozmyślaniami obudziłem się wcześnie rano. Cholera – trzeba zrobić coś z tym chłodzeniem – bez termostatu auto kiepsko się nagrzewa. Tak więc jeszcze raz rozbieram obudowę, w miejsce gdzie tkwi termostat wciskam jego wypatroszone resztki tak aby nieco zdławić przepływ chłodziwa. Zobaczymy – może zadziała.
Po dokonanej na żywym kijankowym organizmie operacji idziemy popatrzeć na jezioro. Jakoś wczoraj nie było okazji.
Podobno na jednej z edycji Zmoty chłopaki zorganizowali trial na terenie widocznym częściowo po prawej stronie zdjęcia, sami zaś z okna w domu Pani Marii obserwowali jak zawodnicy z terenem walczą…
Stoimy sobie z Hanią na pomoście – opowiadam jak to kiedyś z Ojcem moim na ryby chodziliśmy… Przez chwilę żałuję, że nie mamy dość czasu aby normalnie wędkę wyjąć i połowić. Dzwoni telefon – mój brat wspólnik… Cholera – gdzieś tam toczy się inne życie, z którego na chwilę wyskoczyłem. W firmie wszystko w porządku – nie ma się czym martwić. Mój brat po prostu w ramach weekendowego wypoczynku wybiera się do Sejn. Raczej się nie spotkamy, ale zawsze warto się upewnić.
Obóz powoli budzi się do życia – my jesteśmy w zasadzie spakowani i gotowi do dalszej drogi. Postanowiliśmy, że będziemy trzymać się Wojtka.
Odprawę tym razem poprowadził Wujcio – Francek odsypia nocną jazdę. Chłopaki doszli do wniosku, że część trasy będzie dla nas z różnych względów – czy to nieatrakcyjna, czy też nieprzejezdna – dość, że z roadbooka wypada nam ponad 10 kratek. Wujcio paluchem na zakurzonej masce kijanki pracowicie rysuje nową trasę… Ok – chyba damy radę. W razie jakbym się zgubił to se na maskę spojrzę.
Dzisiaj jedziemy zespołem trzech aut. Dołącza do nas Andrzej Toyotą. Wyruszamy. Prowadzi Wojtek, za nim my kontrolując nawigację a kolumnę zamyka Andrzej. Ledwo ruszyliśmy gdy przez radio słyszę:
-
Kijanka, chyba macie flaka z tyłu…
Zatrzymujemy się – no cóż – opona jest nieco plaskata (ale tylko na dole). Trochę powietrza zeszło, ale bez spazmów… Przy pomocy Andrzejowego kompresora podnosimy ciśnienie w oponie do wymaganego poziomu. Jedziemy dalej. W pewnym momencie ze zdziwieniem niejakim zobaczyliśmy tablice informujące o bezpośredniej bliskości granicy państwa. Zatrzymujemy się gdy oprócz tabliczek ostrzegawczych zobaczyliśmy także słup graniczny… Wobec takiego stanu rzeczy zdecydowaliśmy się na nielegalne przekroczenie granicy celem wykonania zdjęć pamiątkowych
Sesja zdjęciowa zaliczona – można jechać dalej. Dojeżdżamy do kratki nr 13 na której to zamiast skręcić w lewo jak stoi w roadbooku zgodnie z wytycznymi Wujcia jedziemy prosto. Sytuacja zgadza się mniej więcej z mapą wyrysowaną przez Wujcia – czyli wszystko gra. Przejeżdżamy przez kratkę nr 24 – widzę przy drodze zaznaczoną na kratce roadbooka skrzynkę pocztową. Niedaleko stąd jest tak zwany trójstyk granic. Granica Polski zbiega się w jednym punkcie z granicą Rosji i Litwy. Zjeżdżamy z asfaltu, jedziemy kilkadziesiąt metrów polną drogą. Szlaban, siatka, słupy graniczne – ot i cały trójstyk… Rozczarowani nieco jedziemy dalej.
Po drodze mijamy pierwszy tego dnia PGR…Robi dość przygnębiające wrażenie…
Zaliczając kolejne kratki z roadbooka dojeżdżamy do mostów w Stańczykach. Te – w przeciwieństwie do mijanego PGR – u robią imponujące wrażenie – niczym akwedukty – wysokie, smukłe, potężne. Zresztą nawet nazywane bywają „akweduktami północy”. Wybudowane przez Niemców przed II wojną światową stanowiły część szlaku kolejowego Gołdap – Żytkiejmy. Do 1945 roku jeździły tędy pociągi. Potem przyszli towarzysze bracia Rosjanie wyzwalać te tereny. Przy okazji podpieprzyli wszystko co mogli – łącznie z szynami kolejowymi. Samych mostów na szczęście nie zniszczyli, dzięki czemu nadal możemy podziwiać ich piękno.
No cóż – wdrapujemy się na most i kierujemy się na drugi brzeg. W dole płynie wąska ale bystra rzeczka. Jest tak wąska, że gdybym stanął na jednym jej brzegu to chyba bez większego wysiłku mógłbym na drugi nasikać… A most taki potężny – chciałoby się powiedzieć – przerost formy nad treścią. Na moście niestety dopada mnie lęk wysokości. Nie jestem w stanie spojrzeć w dół, zdjęcia tego co pod nami wykonuję tak bardziej po omacku. Widok robotników pracujących przy remoncie drugiego mostu, mocujących szalunki od „zewnątrz” konstrukcji jakby nie poprawia mojego samopoczucia. Stanięcie przy barierce to już w ogóle ponad moje nerwy. Na Hani za to nie robi to większego wrażenia. „Nie patrz w dół, nie patrz w dół…” powtarzam w myślach słowa osła ze Shreka wypowiedziane głosem Jerzego Stuhra… „Shrek, ja w dół patrzę!!!”
Wreszcie jesteśmy na drugim brzegu. Przechodzimy kawałek po pozbawionym szyn nasypie ginącym dalej w lesie i schodzimy w dół po skarpie do małej kładki przerzuconej przez rzeczkę. Stromizna jest całkiem spora – balansujemy jak te kozice górskie i od drzewa do drzewa schodzimy w końcu na dół.
Możemy teraz zobaczyć cały ogrom tej konstrukcji z zupełnie innej perspektywy
Dowiadujemy się, że w pobliżu jest fajny zajazd, gdzie można zjeść coś dobrego – tak więc jedziemy to sprawdzić. Pora już taka bardziej obiadowa. Z karty dań dowiadujemy się, że można zjeść tutaj lokalny specjał jakim są… kartacze :). Hania mając w pamięci wczorajszą kolację bez wahania zamawia. Ja poprzestaję na schabowym z frytkami. Kartacze są ogromne, okrągłe i według słów Hani – po prostu przepyszne. Przez chwilę żałuję, że ich nie zamówiłem.
Po posiłku – dalej w drogę. Coś nas ten postój rozleniwił i nie pilnowaliśmy trasy tak jak należało – fakt faktem, że w okolicach kratki nr 55 coś nam się pozajączkowało i pomimo pozornej zgodności terenu z roadbookiem wkrótce wylądowaliśmy pod znaną nam już z widzenia tabliczką z napisem „GRANICA PAŃSTWA. PRZEKRACZANIE ZABRONIONE”. Droga skończyła się w pobliskich chaszczach. Wysiadłem nawet z kijanki i przeszedłem się parę kroków, aby upewnić się, że nie ma nic dalej. Nie było więc zawróciliśmy do ostatniego pewnego punktu. Gdy tylko wyjechaliśmy na szuter okazało się, ze mamy towarzystwo w postaci… radiowozu. W środku zaś siedział policjant i pogranicznik. Okazało się, że nasza omyłkowa jazda w stronę granicy nie pozostała niezauważona. Podobno narobiliśmy niezłego zamieszania jako trzy pojazdy usiłujące nielegalnie przekroczyć granicę polsko – rosyjską. Dobrze, że wysłali tylko jeden radiowóz a nie brygadę pancerną. Oczywiście kontrola dokumentów, oraz okazanie przez nas zezwoleń załatwionych przez Franca wyjaśniły wszystko – możemy jechać dalej. W kolejnym na trasie PGR niespodzianka Rondo imienia Bohaterów PGR – ów. Ten PGR jest zupełnie inny niż poprzednie. Budynki są ładnie odnowione i zadbane – widać, że coś pozytywnego się tutaj dzieje. Pamiątkowa fotka i jedziemy dalej.
Kolejna atrakcja po trasie to piramida w Rapie. Piramida ta jest grobowcem rodziny Farenheitów – takim dość niecodziennym. Kiedyś musiało to wyglądać inaczej. Teraz grobowiec jest zdewastowany – szczególnie wewnątrz. Porozbijane trumny, zwłoki pozbawione głów… Dzicz ze wschodu nie oszczędziła nawet umarłych… O historii tego miejsca opowiada nam grupka dzieci. Dwie dziewczynki, jeden chłopiec. Mają opanowany tekst rozdzielony na każde z nich. Idzie im całkiem sprawnie. I pomimo tego, że wszystkie te informacje możemy sobie wyczytać z tablic umieszczonych w pobliżu to korzystamy z ich usług. Dzieciaki w ten sposób zarabiają znaczy radzą sobie w życiu…
Według tego co mówią dzieciaki oraz co jest napisane na tablicach informacyjnych na grobowcu są dwa tak zwane „miejsca mocy”. Kolejno dotykamy plamy pomalowanego muru. „Albo ciepło, albo zimno albo nic” tłumaczą dzieciaki. No cóż – ja tymczasem podotykałem owo miejsce dłużej. Coś tam dało się odczuć ale sam nie wiem co i jak to określić. Może to tylko sugestia?
No dobra – pora ruszyć w dalszą drogę. Dzieciaki tłumaczą, że w okolicy można jeszcze zobaczyć zabytkowy dwór należący do rodziny Farenheitów. Oczywiście dwór po wojnie zmienił się na budynek należący do lokalnego PGR. Po upadku PGR ktoś go kupił i zaczął remontować tylko po to aby – jak wieść gminna niesie a wyrok sądowy potwierdza – spalić w celu wyłudzenia odszkodowania. Podjeżdżamy na miejsce – szybka fotka i przygnębieni widokiem jedziemy dalej.
Droga robi się coraz ciekawsza. Do tej pory było trochę dziur, wybojów, nieco błota – ale wszystko do przejścia. Tym razem jest nieco gorzej – błoto momentami jest dość konkretne. Na szczęście Wojtek mając najlepiej z nas przygotowany samochód jedzie pierwszy. W razie potrzeby powyciąga nas. Długo na okazję ku temu czekać nie trzeba – okazało się, że nasi tu już byli skutkiem czego znów jako ten leszcz ostatni obwisam wahaczem zawieszony w koleinie pozostawionej przez wcześnie jadących kolegów. Ani rączką ani nóżką. Delikatny strzał z zaimprowizowanego kinetyka i już możemy jechać dalej. A chwilę w tym samym miejscu wisi Andrzej – on dla odmiany wisi na gruszce przedniego mostu. Tak jak u mnie – wystarczyło delikatnie pociągnąć i już jest na twardym. W innym miejscu kijankę ściągnęło w tak głęboką błotnistą koleinę, że miałem wrażenie, że drzwiami szoruję po glebie. Na szczęście trakcja była więc nie utknąłem. Kijanka zaczęła za to powoli przybierać barw maskujących dostosowanych do kolorystyki gruntu w okolicy. Jakoś nie przyszło mi do głowy aby zrobić zdjęcia podczas wyciągania się z błota, tak więc nie mam żadnego obrazka aby się nim podeprzeć.
Mam za to inny – w pewnym momencie Andrzej powiedział przez radio, że nie zwracamy uwagi na okoliczności przyrody dookoła. Rzeczywiście gapy z nas – w odległości może 500 metrów zobaczyliśmy takie oto widowisko: stado dużego ptactwa.
Ponieważ znajduje się ono w sporej odległości od nas nie możemy początkowo stwierdzić co to za ptaki. Lornetki nie mamy, problem rozwiązuje dopiero użycie aparatu z cyfrowym zoomem. Żurawie… Stado żurawi.
Wygląda na to, że zbierają się w stada i szykują do odlotu. Pierwszy raz coś takiego widziałem. A więc to już koniec lata..
Mijamy kolejny zruinowany dworek… Beznadzieja. Oboje z Hanią czujemy to samo – mieszaninę gniewu, przygnębienia i bezradności. Zadajemy sobie pytanie – jak można było tak to wszystko zruinować, zniszczyć, zaprzepaścić? Dociera do nas cała beznadzieja, tragizm określenia „wieś popegieerowska”…
Rozmowę przerywa nam dźwięk telefonu. A któż to mnie niepokoi podczas mojego wypoczynku? Dzwoni Wujcio z troską w głosie pytając czy jedziemy czy też może stoimy i jak sobie ogólnie radzimy. Odpowiadam, że świetnie i że niedługo będziemy na miejscu. Mamy zdaje się jakieś spóźnienie i wszyscy oprócz naszej trójki już są. Po chwili Wojtek pyta przez CB:
-
Rafał, masz w ogóle włączone światła?
-
Tak mam włączone. Mignę Ci długimi – zobacz czy jest różnica?
-
No jakaś tam jest – bez przekonania w głosie mówi Wojtek
Ja tymczasem zastanawiam się o co chodzi… Zagadka zostaje rozwiązana za kwadrans gdy już wjeżdżamy na biwak. Reflektory kijanki są dokumentnie zapaćkane błotem, tak więc nie widać zupełnie czy się palą czy też nie.
Dzisiejszy biwak mamy w miejscowości Guja na terenie przylegającym do dawnej szkoły przerobionej obecnie na pensjonat. Szybko przygotowujemy nocleg, pochłaniamy czekający na nas zbyt długo przez co i nieco wystygły już posiłek. Wojtek ma dzisiaj urodziny – w zasadzie miał je wczoraj, ale dopiero dzisiaj jest możliwość poświętowania. Świętujemy więc.
Późnym wieczorem w świetlicy pensjonatu mamy pokaz niezmontowanych filmów, które zostały nakręcone podczas imprezy. Wieść gminna niesie, że ma być z tego przygotowany taki 20 minutowy profesjonalnie zmontowany i udźwiękowiony set zawierający najlepsze momenty i akcje. No cóż – patrząc w obraz w telewizorze i walcząc z opadającymi powiekami doszedłem do wniosku, że chyba na ten set poczekam i obejrzę go sobie w pigułce.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 8 – Niedziela 26.08.2007
Coś mi się chyba poprzestawiało w tym zegarze wewnętrznym, bo znowu obudziłem się bladym świtem. No może nie do końca sam – Hania postanowiła zrobić mi zdjęcie jak śpię… Pomysł jednak spalił na panewce.
Jesteśmy w miejscowości Guja, skąd już niedługo wyruszymy do ostatniego etapu naszej wyprawy. Jak co rano zastanawiam się jak tu zagotować wodę na herbatę. Na szczęście w budynku jest kuchenka, z której można swobodnie skorzystać. Przygotowujemy szybko małe conieco. Trzeba też zadbać o auto, myjnię odwiedzić 🙂
Oczywiście myjnia ma wymiar symboliczny… Cholera – a może by tak kijankę z jedynie słusznego zielonego pomalować na piaskowo – błotny…
Dziś jest ostatni dzień naszej wyprawy. Dzień przewodnicki, co oznacza, że nie będziemy musieli pilnować nawigacji, punktów orientacyjnych, odległości i tym podobnych. Wystarczy, że będziemy się pilnować auta poprzedzającego nas w kolumnie. Wszyscy gotowi? Można zaczynać? Kolumna rusza…
Profilaktycznie umiejscowiliśmy się w przedniej części kolumny, bo nie wiadomo co tam Franc za atrakcje wymyślił… I rzeczywiście był to dobry pomysł, bo na dzień dobry mieliśmy błoto, które według Franca powinniśmy zrobić „na pierdząco”. Co też uczyniliśmy. Potem było gorzej bo spotkał nas nieoczekiwany atak pieńka skutkiem czego zawiśliśmy na nim osłoną chłodnicy… Gdybyśmy mieli cal większe opony… albo dwa cale… i jakąś porządną osłonę dołu. (No cóż – w tej chwili mam już gotowy i sprawdzony w boju hardmadafakasuperpancerny zderzak będący licencyjną kopia zderzaka mojego kolegi Armona. Osłona dołu się mota, z oponami jeszcze się nie zdecydowałem). Na szczęście wsteczny plus strzał ze sprzęgła spowodował, że szczęśliwie z tego pieńka zeszliśmy. Wujcio mówi coś przez CB, że dalej jest odcinek, który sugeruje abyśmy odpuścili. Chłopaki doszli do wniosku, że „kijanka ma lęki”. Krótka konsultacja – ok, odpuszczamy… Ale zanim to nastąpi zwiedzimy sobie jeszcze budowlę hydrotechniczną w postaci zabytkowej śluzy.
Śluza ta położona w miejscowości Guja jest jedyną w pełni ukończoną śluzą Kanału Mazurskiego. Sam Kanał Mazurski był w swoim założeniu ogromną inwestycją mającą służyć jako droga wodna od Wielkich Jezior Mazurskich do rzeki Pregoły i dalej do Bałtyku, a dodatkowo pomóc w osuszeniu 17 tysięcy hektarów mazurskich łąk. Planowano używanie go również do produkcji energii elektrycznej. Niestety… dwie wojny światowe skutecznie wstrzymywały budowę a towarzysze bracia czerwonoarmiści i polscy osadnicy zusamen do kupy razem zdemolowali to co pozostało… Być może budowę dokończonoby gdyby nie mały szczegół – część Kanału po wojnie znalazła się na terytorium ZSRR co w zasadzie przekreślało wszelkie szanse. I znów się zrobiło przykro, tak samo jak w Stańczykach, tak samo jak w Rapie i w wielu innych miejscach. Czemu my musimy mieć takie gówniane położenie geopolityczne? Tak sobie myślałem oglądając olbrzymie wrota śluzy, spoglądając na różnicę poziomów po obu stronach śluzy (11 metrów?) i podziwiając ogrom pracy inżynierskiej włożonej w stworzenie tego obiektu… Ale żaden statek, żaden jacht nigdy tędy nie przepłynie.
Po zakończeniu zwiedzania rozdzielamy się. Wraz z Andrzejem, który musi wycofać się z imprezy odłączamy się od grupy i jedziemy do Srokowa. Reszta jedzie walczyć w błocie. Przez jakiś czas słyszymy w radyjku co się u nich dzieje. No nic – jak będą jechać to wywołają nas na CB i dołaczymy do grupy. Póki co zaparkowaliśmy sobie kijankę na rynku w Srokowie w reprezentacyjnym miejscu niedaleko urzędu i kościoła. Była akurat niedziela więc wśród ludzi wychodzących z kościoła wywołalismy lekkie zainteresowanie. W dodatku zaraz obok trwały przygotowania do jakiegoś festynu. Czuliśmy się trochę jak jedna z atrakcji…
Chyba jednak przemaluję kijankę na piaskowobłotny… Wszyscy jechaliśmy przez ten sam teren a tylko nasze auto było tak masakrycznie brudne. Jak przemaluję to może nie będzie się tak w oczy rzucać…
Siedzimy i czekamy. Na CB cisza – widocznie jesteśmy za daleko. Korzystając z okazji ucinam sobie krótką drzemkę. W końcu są. Dołączamy do kolumny na nasze stałe miejsce zaraz za Wojtkiem. Jedziemy asfaltami osiemnastej kategorii zimowego utrzymania mijając po drodze miejscowości o ciekawych nazwach, tylko po to aby przy nadarzającej się okazji zjechac z asfaltu na nieco mniej twardą nawierzchnię. Widoki jak w dniu wczorajszym – zrujnowane PGR-y i pola uprawne… I podłoże o parametrach sowiego łajna
I tak w kółko: asfalt, błoto, bloto, las, pole, błoto, las, pole, asfalt, błoto, błoto… Ni cholery nie wiem gdzie jestem, wiem tylko, że gdzieś jadę. Pogoda się pogarsza, zaczyna padać deszcz. W sumie to i tak bez znaczenia. Błota jest tu tyle i w takim gatunku, że choćby padało i mocniej to i tak nie zmieniłoby to niczego. Jak dotąd radzimy sobie bardzo dobrze, kijanka idzie jak mucha po ścianie. I jak tu nie wierzyć w to auto?
W pewnym momencie mamy drobny problem: dość długi zjazd przechodzący w równie długi podjazd a w miejscu przełamania mostek na niewielkiej ale bystrej rzeczce. Franc zjeżdża w dół aby rozpoznac teren, reszta kolumny staje w oczekiwaniu. Zjazd jest długi, błotnisty i poorany koleinami.
Patrzę na to z niepokojem – może być tak, że do mostka w ogóle nie dojedziemy bo powiesimy się na jakimś garbie… Tymczasem Franc przez CB woła wszystkich na dół – faktycznie mamy problem. Równocześnie z pobliskich zabudowań biegną do nas ludzie. Coś krzyczą. Jeszcze awantury nam brakowało… Ale nie – mówią tylko aby tamtędy nie jechać, bo dwa dni temu utopili tam ciągnik i nielicho się namordowali aby go wyciągnąć… Fajnie… Schodzimy w dół zorientować się w sytuacji. A wygląda to tak: spływająca deszczówka podmyła mostek. Wyjątkowo wrednie go podmyła, bo po prawej stronie drogi zieje dość duża dziura.
Wpadnięcie w tą dziurę może skończyć się obsunięciem samochodu w dół do rzeki. Równocześnie nie ma jej jak ominąć, bo lewa strona drogi tak jakby nie istnieje… Zamiast tego mamy tam gliniastą pochyłość, która chętnie przyjmie (ale niekoniecznie odda) każdy pojazd. To właśnie w tym miejscu miejscowi wkleili ciągnik. Żeby było jeszcze śmieszniej lewa strona mostu jest zupełnie rozmyta – beton wystaje jakieś pół metra ponad glinę… Cholera… Franc ma propozycję – korzystając z wyciągarki ma zamiar przejechać przez mostek a następnie stojąc już na twardym przypiąć się do drzewa tyłem i używając wyciągarki przeciągać kolejno auta przez mostek. Mamy kolejno zjeżdżać w dół omijając dziurę po prawej i pozwalając zsunąć się samochodom na lewą stronę. Następnie częściowo na linie a częściowo na trakcji mamy wspinać się na mostek i jechać dalej… Nie spodobało mi się to. Raz, że ryzykowne, dwa – że czasochłonne. Pomyślałem sobie, że gdyby tą dziurę zasypać, to może… Na szczęście nie tylko ja tak pomyślałem. Zaczęliśmy szukac materiału do zasypania dziury. Znalazło się trochę kamieni, ale mało. Pomyślałem sobie, że w rzece będzie ich pod dostatkiem… Zszedłem nad brzeg po lewej stronie mostku, następnie stąpając z kamienia na kamień przeszedłem suchą nogą pod mostkiem na prawą stronę i znalazlem się naprzeciw dziury. Na górzez stał Franc i odbierał rzucane przeze mnie kamienie. Dziura została szybko i sprawnie załatana. Ok – czyli mogę wracać. Niestety – tym razem źle wymierzyłem krok i skąpałem się po kolana. Bywa i tak. Równoczesnie z łataniem dziury po prawej po lewej stronie współnym wysiłkiem ułożono gałęzie aby zabezpieczyć auta przed zsunięciem się. Wyglądało to nieźle, ale czy spełni oczekiwania?
No dobra – pierwszy jedzie Wojtek. Zjeżdża w dół, ostrożnie wjeżdża na mostek i jedzie dalej. Nasza kolej. Jazda w dół przypomina rejs statkiem na fali – miota nami w górę i w doł. Czuję i słyszę jak poprzeczka skrzyni biegów ścina glinę gdy ryjemy grzbiet drogi. Hania próbuje robić zdjęcia ale raz łapie Słońce a raz glebę… Przed mostkiem Wujcio precyzyjnie ustawia nas na wjeździe i po chwili jesteśmy już na mostku.
„Brawo kijanka!” słyszę przez otwarte okno. Fajnie. Jadę dalej przez radio Wojtek mówi, żebym ostro po gazie dawał, bo jest tu dobre 600 metrów konkretnego lagru a w dodatku jest pod górę. Ok zatem, reduktor, dwójka i nie odpuszczać gazu. Kijanka znowu wspina się jak mucha po ścianie, błoto lata ponad dachem ale jedziemy. Zatrzymuję się spory kawałek dalej za dyskoteką Wojtka. Schodzimy w dół aby popatrzeć jak walczą inni. Wkrótce reszta wycieczki z przewodnikem zameldowała się na górze. Możemy jechać dalej. I znów: błoto, bloto, las, pole, błoto, las, pole, asfalt, błoto, błoto… W jednym z takich miejsc wykazałem trochę mało czujności, przez co znowu obwiśliśmy – nawet nie wiem na czym tym razem. Jedno szarpnięcie kinetykiem przez Franca i znów mamy trakcję. Franc przez radio odgraża się, że nauczy nasze bulwarówki jeździć po terenie… chyba się chłopak źle czuje.
Powoli zaczyna się ściemniać w dodatku nadal jest pochmurno – więc zmrok zdaje się zapadać szybciej. Jeśli mamy zdążyć na zachód Słońca nad Zalewem Wiślanym to nie możemy tracić czasu. Jedziemy więc. Trzy kwadranse później kolumna naszych pojazdów wjeżdża na drogę ułożoną z płyt betonowych biegnącą po koronie wału. Po lewej stronie mamy Zalew Wiślany z pięknie zachodzącym Słońcem. Zdążyliśmy… Fotka grupowa dla upamiętnienia i jedziemy dalej.
Kierujemy się na Frombork, którego katedra jest widoczna w oddali. Do miasta wjeżdżamy już po ciemku i już bez terenowych ekstrawagancji ogólnie dostępnymi drogami asfaltowymi kierujemy się na Elbląg. Zastanawia mnie dziwne zachowanie kijanki na asfalcie. Jakoś głośno chodzi, coś mocno wibruje i w ogóle mam dyskomfort. No nic – przy najbliższej okazji wybadam sprawę. Przejeżdżamy Elbląg kierując się trasą gdańską na Warszawę. Krótki postój na stacji benzynowej, tankowanie gazu, mycie szyb i świateł. Jedziemy dalej. Celem naszym jest Janowo Elbląskie i znajdujący się tam pałac. To w nim właśnie mamy dzisiaj nocleg i pożegnalny bankiet.
Co mogę więcej powiedzieć… nocleg – pierwsza klasa, bankiet – pierwsza klasa… Franc z Wujciem rozdają dyplomy i pamiątkowe gadżety. „Czy jesteście państwo zadowoleni?” Pewnie, że tak!
Jesteśmy z Hanią zmęczeni, ale szczęśliwi. Daliśmy radę, dojechaliśmy, przeżyliśmy cudowną przygodę. W aparacie mamy mnóstwo zdjęć, które będą nam ją przypominać a w głowach mnóstwo zapamiętanych szczegółów, widoków i innych wspomnień, których nikt nam nie odbierze.
_____________________________________________________________________________________
Krótkie podsumowanie.PLUSY
|
Dzień 9 – Poniedziałek 27.08.2007
Wszystko co dobre kiedyś się kończy. Nasza przygoda z Transpolonią także się zakończyła. Zanim nadejdzie jednak czas pożegnań oglądamy sobie z Hanią miejsce, w którym się znajdujemy. Podobnie ja wiele innych pałaców ten także po wojnie został zamieniony na siedzibę PGR-u. Na szczęście nie popadł jak inne w ruinę po burzliwych latach ’90, bo znaleźli się ludzie, którzy tchnęli w to miejsce nowe życie organizując tutaj agroturystykę. Sam budynek wymaga jeszcze sporo nakładów na remont z zewnątrz, ale doprowadzenie budynku do stanu dawnej świetności to chyba tylko kwestia czasu.
No dobra – czas się zbierać. Pakujemy graty do kijanki. Nie daje mi cały czas spokoju kwestia dziwnego zachowania auta więc kładę się na glebie i zaglądam pod spód. Po chwili zaczynam się śmiać, bo przyczynę mam jak na dłoni… Poprzeczka skrzyni biegów którą to zaciekle atakowaliśmy teren zebrała na sobie mnóstwo gliny. Glina mocno się ubiła – sprasowała wręcz, przez co „zabetonowała” przechodzącą w pobliżu rurę wydechową oraz uniemożliwiła właściwą pracę poduszcze reduktora – stąd głośna praca i wibracje. Co najgorsze nie bardzo jest jak to dziadostwo wygarnąć. Zabiło się na amen. W końcu przy użyciu klucza do kół rozbijam zastygłą skorupę i robię porządek. Będzie dobrze.
Żegnamy się ze wszyskimi. Dobre pożegnanie to krótkie pożegnanie – więc nie przedłużamy…
Załoga do wozu! Ninja! Samochodem wyglądającym jak kolekcja próbek gruntów, przez które przejechaliśmy kierujemy się do domu.
Kilka godzin później wjeżdżamy naszym niemiłosiernie ubłoconym autem na nasze podwórko. Otwieram bagażnik, wyciągam „keczułę”, rozpakowuję… Eeee – wróć! Przecież w domu jesteśmy.
Tak na zakończenie tytułem podsumowania:
Relacja niniejsza została spisana dobrze ponad rok po zakończeniu przez nas udziału w Transpolonii Wschód 2007. Spisałem ją tak jak zapamiętałem posiłkując się wykonanymi przez nas zdjęciami. Pozwoliłem sobie także wykorzystać zdjęcia wykonane przez Adriana. Mam nadzieję, że nie macie mi za złe – bez tych fotek relacja byłaby trochę niepełna…
I jeszcze jedno: Jeśli Franc zorganizuje zachodnią to wchodzimy w to w ciemno!
1 grudnia, 2011 at 12:09
Bezsprzecznie Twoją witrynę zaliczyć można do wartych uwagi, jednak powinieneś w niektórych wpisach poprawić błędy ortograficzne, bowiem aż razi w oczy 😀 Tak poza tym może chciałbyś się wymienić linkami na blogu ?
24 marca, 2015 at 23:01
Swietny blog 🙂 duzo w nim humoru i dystansu, ktory bardzo lubie 😉 Pozdrawiam Cie cieplo i zycze udanego tygodnia!