Transpolonia Zachód
Moja Transpolonia Zachód – Sierpień 2008 – Dziennik Pokładowy
Tytułem wstępu
Francek dotrzymał słowa i zorganizował Transpolonię Zachód. Wieść ta dotarła do nas już w grudniu 2007r gdy z Haneczką gościliśmy u Piotra na weekendowej wyprawie szlakiem umocnień Wału Pomorskiego. Wieścią tą podzieliliśmy się ze spotkanymi tam a znanymi z Transpolonii Wschód Andrzejem (Toyota LC) i Pawłem (Disco). Była więc szansa na wyprawę w znanym i sprawdzonym towarzystwie. Niestety – życie jak to życie jak zawsze musiało wtrącić swoje trzy grosze.
Podobnie jak relacja z Transpolonii Wschód, ta również została spisana jakiś czas po zakończeniu imprezy. Do ilustracji naszych zmagań z trasą pozwoliłem sobie także użyć zdjęć wykonanych przez Andrzeja.
O co chodzi?
Trasa: dobrze ponad tysiąc kilometrów asfaltami piątej kategorii, szutrami, drogami polnymi i leśnymi oraz bezdrożami wzdłuż zachodniej granicy Polski;
Czas i miejsce: Polska, Sierpień 2008;
Auto: KIA Sportage, rocznik 1996, 2.0 DOHC benzyna/LPG, letko zmotana 🙂 ;
Załoga: Rafał (kierowca), prawy fotel wolny… Hania ze względu na zaawansowaną ciążę została w domu. Nie było chętnego na pilotowanie ;
Główny Prowodyr Całego Zajścia: www.adrenalinka.pl
_____________________________________________________________________________________
Nasza kijankaKijanka – w stosunku do tego co było rok wcześnej trochę się zmieniła. Urosła i zmężniała 🙂 Wykonany został dwucalowy bodylift, zamontowane stalowe zderzaki a opony zostały przełożone na nowe felgi Dotz Dakar szersze i z większym niż fabryczne odsadzeniem. Jeśli idziesz w górę to musisz iść i wszerz… Taka zasada. Przeróbek było jeszcze trochę – doszły m.in. gumowe porzerzenia przednich błotników wykonane z pasa transmisyjnego i wzmocnione haki do zaczepiania liny z przodu. Auto nabrało bojowego wyglądu… a kierownik nadrabiał miną, bo oczywiście o możliwościach tak wyszykowanego auta miał raczej mgliste pojęcie :). |
Dzień 0 – Sobota 16.08.2008
W stosunku do poprzedniej Transpolonii jedno się nie zmieniło: samochód przed imprezą jest oczywiście rozgrzebany 🙂 Od mniej więcej tygodnia w pocie czoła po godzinach przygotowuję auto do wyjazdu. A pozmieniało się sporo: kijanka dostała dwucalowy bodylift, stalowe zderzaki na tył i przód, nowe felgi, poszerzenia przednich błotników… Jacek – mój kolega prowadzący warsztat w Brańszczyku wykonał kawał dobrej roboty ogarniając najgrubsze i najbardziej wymagające sprawy. Pierwsze próby jazdy pokazują, że auto prowadzi się nieco inaczej niż dotychczas. Powiększony rozstaw kół sprawia, że jest dużo stabilniejsza w zakrętach ale manewry na parkingu wymagają przyzwyczajenia się. Próba wjazdu do garażu kończy się uderzeniem w futrynę drzwi :/ – promień skrętu jest troszkę większy… W sobotni wieczór zamykam się w garażu na całą noc. Maluję zderzaki, przykręcam pas transmisyjny do rantów na błotnikach, patrzę co się jeszcze a zrobić porządnie a co trzeba będzie zostawić w prowizorce. Nie przeszkadza mi w tym nawet szalejąca burza. Wszystkiego nie da się zrobić na tip top, bo jak zwykle wziąlem się za robotę w ostatniej chwili. Najwięcej problemów przysparzają lewarki od biegów i reduktora – pomimo tego, że zostały poprzeginane a otwory w podłodze powiększone to i tak po założeniu wszystkich mieszków, osłon i całej reszty okazuje się, że biegi nie wchodzą. W końcu wywalam wszystkie plastiki zakładam tylko gumowe osłony tak aby woda się nie nalała do środka. Z listy spraw do naprawienia odhaczam kolejne pozycje – najbardziej cieszy mnie to, że auto w końcu na benzynie chodzi i świecącym „czekiem” nie straszy. Nie udało się przerobić końcówki wydechu ani zaworu do tankowania – obie te końcówki wiszą sobie smętnie z tyłu psując ogólny obraz. Ale nic to…
Późną nocą kończe robotę. Na ranek zostanie do ogarnięcia kilka drobiazgów. Kosmetyka taka. No i pakowanie.
Nie wiem czemu boli mnie oko… widocznie nasypało mi się do niego piasku gdy robiłem coś pod autem… chyba na pewno tak…
_____________________________________________________________________________________
Załoga kijankiMożna powiedzieć dość przewrotnie, że załoga kijanki w związku z jej planowanym powiększeniem uległa okrojeniu 🙂 I tak czasami trzeba. Kierownik – jak widać na załączonym obrazku przez ten rok nie zmienił się za bardzo. Grunt to dobra konserwacja 🙂 Ponieważ chętnego na zajęcie miejsca w prawym fotelu pomimo intensywnych poszukiwań nie znalazłem, w podróż zmuszony byłem udać się samemu… |
Dzień 1 – Niedziela 17.08.2008.
Pobudka wczesnym rankiem. Trzeba dokończyć przygotowania. Drukuję trasę i info odnośnie miejsca spotkania. Do Darłówka mam prawie 500 kilometrów. Czeka mnie co najmniej 8 godzin jazdy. Sporo.
Ogarniam ostatnie drobiazgi, sprawdzam olej, płyn chłodniczy, światła… CB radio działa. Wygląda na to, że wszystko gotowe. Pakuję przygotowane przez Hanię graty. Dochodzi godzina 13… Czas ruszać, ale jak na zawołanie zjawiają się goście. Ciocia z wujkiem – zawsze mile widziani, ale dzisiaj ich wizyta wyjątkowo nie jest mi na rękę. Rodzinny obiad wlecze się w nieskończoność, a oparcie krzesła coraz bardziej uwiera… W końcu następuje ta chwila, gdy mogę się odmeldować.
- Czego życzy się offroadowcom na rajdzie? – pyta ciocia.
- Połamania mostów – odpowiadam bez chwili wahania.
- No to w takim razie życzę połamania mostów.
I se cholera wykrakałem…
Dobre pożegnanie, to krótkie pożegnanie. Trzymaj się Żona, trzymaj się synu (nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że to córka), będę dzwonił jak tylko się da. Do widzenia wszystkim, wracam za tydzień. I nogi za pas :).
Pierwszy przystanek po trasie to moje rodzinne miasto powiatowe. Prywatna stacja benzynowa, gdzie tankuję pod korek benzynę i gaz. Znajoma dziewczyna obsługująca dystrybutor z LPG życzy szerokiej drogi… Na horyzoncie czarne chmury… Kierunek z grubsza na Serock. Gazownię wyłączyłem, bo ciekaw jestem jak będzie się zachowywał silnik podczas jazdy na benzynie. Zachowuje się poprawnie, pracuje równo i pewnie a „czekendżyn” nie świeci się. Czego chcieć więcej?
Serock, Nasielsk, Płońsk, Drobin… spokojnie jadę trzymając się prędkości sugerowanych w Kodeksie Drogowym…
Sierpc, Rypin, Brodnica…
W Brodnicy na CB pytanie:
- Kolego z przerobionego Sportage, jesteś może na radio?
- Jestem, jestem. O co chodzi?
- Bo mój szwagier chce sobie kupić takie auto…
- To co ja kolego na to poradzę – odpowiadam chyba zniechęcająco…
No cóż – na www.forum4x4.pl jestem tym, który wiesza psy na kijankach. I każdemu odradzam zakup tego auta.
W Brodnicy także tankowanie na Shellu, niestety nie udaje się kupić filtrów paliwa. Trudno – jedziemy dalej. Chwilę później zatrzymuję się na jakiejś malutkiej stacji gdzie bez problemu zakupuję kilka takich filtrów. Trzeba wymienić ten co jest, bo sądząc po odgłosach wydawanych przez pompę – zapchał się syfem z baku. Operację mam opanowaną. Tylna kanapa w górę, cztery wkręty out i mamy dostęp do pompy i filtra. Stary filtr wkrótce ląduje w śmietniku a nowy trafia w jego miejsce. Decyduję się jeszcze na sprawdzenie kondycji filtra na smoku w baku. Kiedyś też się zapchał… Ponieważ jest już ciemno, a w czołówce padły baterie więc przyświecam sobie telefonem. Przypadkowo przy tym wykręcam i próbuję się połączyć z klientem, z którym nie bardzo jestem w stanie się dogadać… Zrywam szybko połączenie, ale facet oddzwania. Tłumaczę się, przepraszam za kłopot i tak szybko jak to możliwe kończę rozmowę. A następnie idę do sklepu po baterie do czołówki. Rozkręcam, czyszczę, składam ponownie… o żesz mać! Prawie dwie godziny na to straciłem…
Gdybym wtedy wiedział, że ta osrana uszczelka pod pokrywą smoka nie będzie trzymać…
Dobra – straconego czasu już i tak nie nadrobię. Jestem mniej więcej w połowie trasy więc przede mną jeszcze ponad 200 kilometrów. Ruszam. Tym razem przełączam się na gazownię. Ekonomia jednak ma znaczenie. Grudziądz, Kościerzyna – w Kościerzynie namierzam bankomat, bo gotówki przy sobie mam mało a z Francem trzeba się przecież rozliczyć. Gdzieś za Bytowem tankuję gaz, krótki postój na kawę z ekspresu dla ożywienia ciała i umysłu i jedziemy dalej. Nie lubię jeździć nocą szczególnie po nieznanych mi drogach…. jeden z zakrętów jest szczególnie marny i zdradliwy – łuk nieoczekiwanie „zaciska” się na wyjściu. Mało brakowało a zwiedziłbym pobocze. Na szczęście się zbliżam – oto przede mną Darłowo. Kieruję się wydrukowanymi w domu wskazówkami do do dojazdu, ale czy to ze zmęczenia czy z innego powodu jakoś trafić nie mogę. Godzina późna, bo coś koło drugiej w nocy – dzwonić po ludziach nie wypada… A zresztą – co mi tam. Dzwonię do Marka, który jest naszym przewodnikiem. Telefon nie odpowiada. Fajnie… Dzwonię więc do Franca – ten pomimo późnej pory odbiera i daje jasne wskazówki jak dojechać na miejsce zbiórki. Ośrodek Wypoczynkowy Nord Darłówko Zachodnie. Jadę więc.
Na miejscu zastaję zamkniętą na kłódkę bramę… no fajnie… będę kimał poza terenem ośrodka… Na szczęście szybko pojawia się nocny stróż – tłumaczę mu co i jak, pytam czy są jakieś terenówki – bo wie pan, impreza… a ja z tej imprezy tylko po drodze mi się zeszło. W końcu wjeżdżam na parking – widzę znajomą dyskotekę Wojtka. Parkuję zaraz obok, wyciągam śpiwór i próbuję złapać choć trochę snu. Nie udaje się – za bardzo zmęczony jestem, a w kijance jest stanowczo za mało miejsca. Jakoś wytrzymuję do rana.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 2 – Poniedziałek 18.08.2008.
Ciężko ranny wstał świt… A potem poranek. Ludzie powoli się budzą, sennie wygrzebują się z samochodów. Ja tymczasem namierzam prysznic i szybko zmywam z siebie resztki zbyt krótkiego snu. Dziwne – oko wciąż mnie boli… Wracam na parking – jest Wojtek i Nina. Witamy się z wielką radością, zwłaszcza że jak się dowiaduję – nasz opiekun nieco przedwcześnie skreślił mnie z listy uczestników… Z Wojtkiem przyjechała cała ekipa z Krakowa: Artur z dzieciakami Toyotą LC, Marek z Żoną i wnukiem jadący Mitsubishi L200 należącym z kolei do jego córki, Adam z Dorotą i córką w Suzuki Samurai Andrzej i Wacek z rodzinami jadący z kolei Patrolami.
Dołączam do tak zacnego grona wprowadzony i przedstawiony przez Wojtka. Chwilę później zjawia się kolejna znajoma z poprzedniej edycji osoba – tym razem jest to Jarek. Podobno jest nas więcej. I rzeczywiście: w oczekiwaniu na śniadanie spotykam Marzenę, Beatę i Adama oraz Adriana – tym razem bez żony. Powód ten sam co i u mnie: spodziewają się dziecka.
No – to sami swoi.
Pojawia się Marecki – przewodnik i opiekun. Załatwiam z nim sprawy finansowe: jadę sam bez pilota, Francek wie o całej sprawie więc i opłata jest stosownie niższa. Jak ktoś powie, że Franc uprawia zdzierstwo pospolite to go chyba śmiechem zabiję. Dostaję roadbook, koszulkę i naklejkę. Koszulka jak zawsze za duża, w dodatku czerwona… nie mój kolor 🙂 Jakoś będziemy sobie radzić.
Po śniadaniu mamy jeszcze chwilę aby poszwendać się po plaży… morze jest piękne.
Pamiątkowa fotka nad brzegiem i zbieramy się. Czas ruszać. Jeśli wierzyć opisowi to mamy przed sobą prawie 200km trasy. Znając życie zejdzie się pewnie cały dzień więc nie ma sensu tracić czasu.
Wyruszamy. Nasz pierwszy cel jest niedaleko: to Zamek Książąt Pomorskich w Darłowie. Mamy umówionego przewodnika, który oprowadzi nas i opowie o historii tego miejsca. Grupa powoli się zbiera a ja tymczasem odwiedzam sklepik na terenie zamku. Chińskie ciasteczko z wróżbą? Czemu nie… „Więcej zdziałasz używając kierując się rozumem i doświadczeniem niż siłą” – tak mniej więcej brzmi tekst na karteczce wewnątrz ciasteczka. Co to może znaczyć? Jak to rozumieć w mojej sytuacji? Jadę sam bez pilota, trasa może być trudna i wymagająca… trzeba będzie kombinować.
Wchodzimy do zamku, przewodnik oprowadza nas ciekawie opowiadając o historii zarówno samego zamku jak i tego zakątka naszego kraju. Przychodzą mi na myśl dwie powieści historyczne „Armia milcząca” i „Dni chwały” Bolesława Mrówczyńskiego, których akcja rozgrywa się na terenie Pomorza Zachodniego w czasie na krótko przed i po bitwie pod Grunwaldem. Zamek w Darłowie powstał zdaje się nieco wcześniej, ale to szczegół nieistotny zupełnie. Na chwilę przenoszę się myślami na dwór Krysty – niekoronowanej zachodniopomorskiej królowej…
Zwiedzamy kolejne wystawy, oglądamy zgromadzone eksponaty. Dowiaduję się jak wyglądała kurna chata i dlaczego to co powszechnie nazywa się „pruskim murem” w istocie jest konstrukcją szachulcową lub ryglową.
Ekspozycje są mocno pomieszane tematycznie – na pewno ciekawa była wystawa sztuki Bliskiego i Dalekiego Wschodu, warto było zobaczyć także meble – potężne szafy gdańskie przy których nawet wysoki Andrzej wydawał się kruszynką czy też łoże z baldachimem na wezgłowiu którego rzeźbiarz umieścił napis po włosku: „Sen miłością zwyciężaj”…
No i kiciuś… w gablocie można obejrzeć zmumifikowanego kota zamurowanego żywcem przez budowniczych jako ofiara. No cóż…
Parę minut przed południem kończymy zwiedzanie i ruszamy dalej. Na pobliskim cepeenie kupuję znów kilka filtrów do paliwa. Ciągle się zapychają – niemożliwe aby tyle syfu było w baku… Pocieszam się, że kiedyś brud ten będzie się musiał skończyć… niestety – w błędzie byłem.
Naszą kolumnę prowadzi Artur w Toyocie LC, najstarsza córka prowadzi nawigację. Za Arturem jedzie marek w L200 a za nim Wojtek – obie załogi kontrolują czy aby nie ma jakichś omyłek. Za Wojtkiem jadę samotnie ja… i niczego nie kontroluję. Jadę jak ten kot w worku. Zaczyna się teren… Z pewną obawą zapinam sprzęgiełka i przekładam wajchę reduktora w pozycję 4L – w końcu nie wiem jak auto będzie się zachowywać po tych wszystkich przeróbkach.
Koleiny, błoto, krzaki, kałuże… kijanka idzie jak wściekła – przedni zderzak pozwala na agresywniejsze atakowanie przeszkód, zwiększony rozstaw kół zapewnia stateczność. Humor psują mi tylko zaczepy do holowania – sterczą trochę za nisko, przez co ryję nimi w glebie. Ale inaczej nie dało się ich wyspawać więc godzę się z tą niedogodnością. Przydałaby się też płyta pod ławę przedniego zawieszenia – oryginalna osłona jest do niczego.
Ponieważ nie mam pilota, więc minimalnie nawet nie jestem w stanie pilnować nawigacji. Gdy stajemy orientuję się, że dojechaliśmy do kratki nr 12… fakultet tylko dla aut wyposażonych w wyciągarkę. Popatrzyliśmy, pogadaliśmy po czym grzecznie wróciliśmy na trasę… „Jeszcze się książę ponajeżdża…” – powtarzam w myślach słowa Franca wypowiedziane na zeszłorocznej Transpolonii Wschód .
Jedziemy dalej nieśpiesznie. Po drodze mijamy Nowy Kraków – mamy tu piękny przykład ściany szachulcowej 🙂
Brak pilota daje się we znaki… Kiedy Artur przez CB mówi coś o megalitach, gorączkowo przetrząsam roadbook – coś mi tam mignęło jak wyjeżdżaliśmy z ośrodka. Już mam – za chwilę będziemy oglądać strasznie stare cmentarzysko megalityczne położone w pobliżu miejscowości Borkowo. Z tablicy informacyjnej dowiaduję się, że to co widzę to megalityczny grobowiec komorowy, jedyny jaki zachował się w tej części Europy. Podobno składano w nim szczątki zmarłych przez kilka tysięcy lat aż do wczesnego średniowiecza. Patrzę na te potężne głazy porośnięte zielonym mchem… przetrwały tyle tysięcy lat… Gdzie są ludzie dla których były one świętością? Czy w naszej kulturze zostało może coś z tych dawnych czasów i obyczajów?
Ruszamy dalej – zdaję się całkowicie na Artura, chociaż roadbook profilaktycznie leży otwarty na siedzeniu pilota. Okazuje się, że nagle się przydaje. Artur coś tam pokiełbasił, Wojtek nie wykazał czujności i się okazało, że kratka „się zgubiła”.
- Kijanka, gdzie jesteśmy? – pyta Wojtek przez CB.
- Poczekaj chwilę zobaczę – odpowiadam. Rzut oka na kartkę i teren…
- Moim zdaniem jesteśmy na kratce nr 31 i powinniśmy jechać w lewo – precyzuję.
- No tak, ale tu powinny być kamienie po prawej – Wojtek nie jest przekonany.
- Są, są – ja przynajmniej stoję przy nich.
Kamienie faktycznie są, ale zarośnięte trawą, przez co słabo widoczne. Kolumna cofa i po chwili znów jesteśmy na trasie. Przed nami kolejny fakultet, którego nie omijamy. Zamek w Krągu – XV-wieczny Zamek Rycerski przez ponad 4 wieki należący do rycerskiego rodu Podewilsów dziś pełni funkcję nowoczesnego stylowego hotelu. Krótki postój wykorzystuję na… tak! – na wymianę kolejnego filtra. Zajmuje to chwilę, bo dochodzę w tym procederze do perfekcji.
Zwiedzanie zakończone – można jechać. Kilka kilometrów dalej organizujemy sobie krótki postój na posiłek regeneracyjny. Zastanawiam się gdzie tak na dobrą sprawę jesteśmy… niedawno mijaliśmy drogowskaz z napisem Powidz 2 – zawsze to jakaś wskazówka, później sprawdzę na mapie.
Chwila oddechu – mam kanapki, mam gorącą herbatę… mam też telefon… dzwoni jakiś klient, którego szybko uświadamiam, że nic ze mną nie załatwi, bo na urlopie jestem 🙂 Dzwonię też do domu – tam na szczęście wszystko jest w porządku.
Kończymy popas – przed nami jeszcze kawał drogi, a tempo mamy niezbyt imponujące. A ponieważ jedziemy od fakultetu do fakultetu to następnym miejscem powinny być „kamienne kręgi” – a w zasadzie Rezerwat archeologiczny „Kamienne Kręgi”. Docieramy tam kilka minut przed 17. Na leśnym uroczysku, ukryte pośród sosen znajdują się pochodzące z najprawdopodobniej I w. n.e. pozostałości po obecności na tych terenach Gotów przybyłych na Pomorze z obszaru dzisiejszej południowej Szwecji.
Pozostałości te to właśnie kamienne kręgi ułożone na ziemi – różnej wielkości i przeznaczenia. Jak się dowiedziałem nieco później – teren ten był zarówno miejscem wieców rodowo – plemiennych, składania ofiar, rozstrzygania sporów a także miejscem pochówku. Chodząc od kręgu do kręgu mam wrażenie, że to miejsce rzeczywiście pulsuje jakąś magią, prawie namacalnie wyczuwalną energią, która sprawia, że klimat tego miejsca jest dość niezwykły.
Przewodnik opowiada też o „miejscu mocy” gdzie energia ta ma wydobywać się w sposób umożliwiający skorzystanie z jej dobroczynnego wpływu. Od razu przypominają mi się dzieciaki z Rapy mówiące, że czuje się albo ciepło, albo zimno albo nic… No cóż – zobaczymy. Miejscem tym jest… sosna. Wyróżnia się ona spośród wszystkich innych sosen dookoła dużo jaśniejszą korą. Czy poczułem moc? Powiedzmy, że coś poczułem – takiego nieokreślonego, jak rok temu w Rapie.
Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej na temat tego niezwykłego miejsca to polecam stronę http://www.manowo.pl/strony/menu/187.dhtml
Kończymy zwiedzanie. Trwało raptem pół godziny. Pakuję się do auta z przekonaniem, że kiedyś tutaj wrócę. Kolumna rusza. Nie wiem ile kilometrów zostało do celu, ale jeśli mamy zdążyć na nocleg przed zmrokiem to musimy przyspieszyć tempo. Godzinę później docieramy do miejscowości Tychowo. Zatrzymujemy się – nie bardzo wiem dlaczego tym razem. Po chwili znakomita większość wycieczki idzie na… miejscowy cmentarz. No cóż – pewnie jest tam jakiś wart zobaczenia pomnik czy coś takiego. Kierowany tą myślą postanowiłem odpuścić temat. I niech ktoś zgadnie co zrobiłem… Tak! Oczywiście filtr… Tym razem ograniczyłem się do kontroli jego stanu – patrząc na poziom syfu doszedłem do wniosku, że jeszcze polata. Ale jak pech to pech – chwilę później skaleczyłem się paskudnie w palec. I pecha ciąg dalszy, bo w apteczce brak plastra opatrunkowego. Żesz mać! Biorę mały gaziki mocuję go na paluchu taśmą izolacyjną. Działa. Niech żyje prowizorka. Od powracających ze zwiedzania dowiaduję się, że na cmentarzu jest ogromny głaz narzutowy o wdzięcznym imieniu „Trygław” . Z jednej strony żałuję, ze go nie widziałem, z drugiej zaś… widziałem dzisiaj tyle głazów, że jeden więcej czy jeden mniej naprawdę nie zrobi różnicy. Pocieszające jest to, że trasy zostało niewiele i w większości wiedzie asfaltami. Parę minut po 19 docieramy do Połczyna Zdroju – w tym mieście jest naprawdę sporo do zobaczenia, ale nas interesuje tak na dobrą sprawę jedno miejsce: stacja benzynowa.
Niestety w sklepiku zakładowym nie mają filtrów. Trudno jakoś damy radę. Wsiadając do samochodu zauważam lecące na niebie stado ptaków… Bociany odlatują… czyli już po lecie.
Ostatni odcinek trasy poszedł w miarę sprawnie. Dzisiaj nocujemy w XIX wiecznym pałacu w Wąsoszu. To znaczy kto chce nocować w pałacu, ten może sobie wynająć pokój. Jeśli nie – jest możliwość rozstawienia namiotu. Sam pałac robi dziwne wrażenie – olbrzymi, klockowaty w kształcie i żółto – brązowy w kolorystyce. Oryginalny na pewno. Korzystając z ostatnich chwil dnia rozkładam keczułę na trawniku – nocleg już mam. Teraz jakiś posiłek by się przydał. Najlepiej gorący – odgrzewam więc na benzynowej maszynce jakąś fasolkę ze słoika, gotuję wodę na herbatę… nie jest źle. W pałacu dla uczestników naszej imprezy jest wynajęty specjalnie jeden pokój – generalnie chodzi o zapewnienie możliwości skorzystania z prysznica/ łazienki. Pokój jeden – chętnych wiele… Na szczęście okazało się, że Artur też wynajął pokój więc kolejka szybko rozładowuje się. Wieczorem grill, alkohol w ilościach rozsądnych i dzielenie się wrażeniami…
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 3 – Wtorek 19.08.2008r
Budzę się bladym świtem około godziny ósmej… Ze snu już i tak nic nie będzie, więc trzeba się zbierać. Oko nadal dokucza – mam wrażenie, że jest to coś poważniejszego niż zatarcie. Raczej ciało obce, które tkwi i drażni… No cóż – z braku fachowej lekarskiej pomocy stosuję zasadę wyartykułowaną przez mojego kolegę: „zjawiska ignorowane tracą na sile i znaczeniu”…
Zwijam keczułę – jak już się opanuje te kocie ruchy to składa się ją szybko i przyjemnie.
Na stołówce w pałacu czeka na nas śniadanie, ale ja najpierw muszę załatwić inne sprawy. Gdzieś w pobliżu musi być jakaś stacja benzynowa – potrzebuję benzyny, gazu i filtrów, bo wyszły. Namierzam ją po krótkich poszukiwaniach – żaden wypas, ale mają co potrzeba. Wracam pod pałac.
Wychodząc z kijanki słyszę skierowane do siebie pytanie:
- Leon? Leon zet?
- Tak – odpowiadam zastanawiając się kim jest nieznajomy
- A to kijanka?
- Zgadza się… Spotkaliśmy się już wcześniej?
- Osobiście nie, ale czytam to co piszesz na forum.
Aha… czyli człowiek z www.forum4x4.pl… W dodatku jak się dowiaduję chwilę później – „ze świecznika”. Darek – bo tak ma na imię jedzie w grupie trzech aut: Patrol, Jeep i bodajże LR. Trzymają się na uboczu we własnym towarzystwie. Ich sprawa.
Na stołówce spotykam Artura. Te nocne Polaków rozmowy mogłyby być męczące, szczególnie gdy światopoglądy różne. Kiedyś to Jan Tadeusz Stanisławski twierdził, że trudno jest pogodzić wszystkie religie ze względu na obowiązujące w nich dogmaty. Na szczęście jeden dogmat jest możliwy do strawienia, przez wszystkich – a dogmatem tym jest pejsachówka. My pejsachówki nie mieliśmy, ale na szczęście whiskey wyborna była. Ten dogmat też dał się strawić.
Z roadbooka dowiaduję się, że mamy dzisiaj wyjazd na poligon… I coś mi się zdaje, że dzień dzisiejszy nieźle nas hm… przeczołga.
Jedziemy tym samym składem, a jedyna zmiana jaka jest to to, że mam pilota. A w zasadzie pilotkę. Dorota cały wczorajszy dzień jechała z mężem i córką niemiłosiernie obładowanym samurajem, więc dzisiaj – w ramach rozkurczenia będzie jechać ze mną. Ruszamy. Nawigacji oczywiście nie prowadzimy – w końcu jedziemy gdzieś pośrodku kolumny, więc sensu większego to nie ma. Niemniej jednak… w pewnym momencie cała kolumna staje – jest jakiś babol w roadbooku, albo minęliśmy jakiś punkt charakterystyczny. W każdym bądź razie nie możemy się odnaleźć. Na szczęście dojeżdża do nas Marecki Toyotą i wyjaśnia wątpliwości. A więc naprzód – tempo mamy takie bardziej emeryckie w sumie wymuszone postojami na sesje zdjęciowe.
Droga mija powoli, teren w sumie dość łatwy – ot jakieś polne piaskowe drogi czy też leśne oddziałówki. Sytuacja zmienia się diametralnie gdy wjeżdżamy na teren gdzie zorganizowane były próby z rajdy Poland Trophy – teren staje się wymagający. Przede wszystkim woda – mnóstwo kałuż z padających bez przerwy deszczów, wertepy, śliskie długie zjazdy i nie mniej śliskie podjazdy. No i błoto. Jest go mnóstwo. Tak sobie kombinuję – czy aby tegoroczne Poland Trophy nie było organizowane na Poligonie Drawskim. Bo jeśli tak, to wiem czego dalej się spodziewać – spędziłem kiedyś trochę czasu służbowo na poligonie w Sulejówku. Będzie czołganie.
Właśnie mamy przed sobą taki właśnie długi zjazd. Zjeżdżamy spokojnie, dwójka z reduktorem daje radę spowolnić auto, sęk w tym że za chwilę mamy przed sobą dość paskudnie wyglądający podjazd na którym nie ma bata – trzeba dać po gazie. W dodatku w miejscu „przełamania” jest kałuża. Nie podoba mi się ona. I słusznie, bo okazuje się, że jest głębsza niż myślałem.
Kurna chata – przydzwoniliśmy nieźle, coś szpetnie zakląłem na głos gdy woda wlała się najpierw na maskę, potem na szybę a na koniec na dach. Szpetnie zakląłem ponownie gdy zdawało mi się, że silnik zakrztusił się… Szpetnie zakląłbym jeszcze raz gdybym wiedział, ze właśnie straciłem przednią tablicę rejestracyjną… Po irytująco długiej chwili wahania koła złapały trakcje, praca silnika wróciła do normy i więc zaczęliśmy drapać się pod górę. Właśnie wtedy w mojej głowie zakiełkowała nieśmiała myśl, że snorkel to chyba jednak niegłupi pomysł… Daleko nie dojechaliśmy, bo… sesja fotograficzna. Niejako „z marszu” objeżdżam kolumnę małym fakultecikiem (kratka 35) obwieszczając przez CB: „skoro kijanka przeszła to wszyscy przejdą”. I faktycznie – reszta kolumny idzie w moje ślady.
Dalsza trasa nie odbiega od tego co sobie założyłem – jest ciężko, ale kijanka daje radę i walczy naprawdę dzielnie. Nie obywa się bez trudności – w pewnym momencie Marek wkleja L200. Nie ma rady – trzeba go wyszarpnąć kinetykiem. Sprawę załatwia Artur. Chwilę później uzmysławiam sobie, że czegoś mi w kijance na przedzie brakuje. Tylko czego… tablicy rejestracyjnej oczywiście. Domyślam się gdzie może być, ale nie chce mi się tam wracać. Trudno – trzeba będzie wyrobić wtórnik już po powrocie. I w ten oto sposób została otwarta lista strat w aucie.
Kłopoty mam nie tylko ja – w samuraju Adama uszkodził się bagażnik dachowy. Nie ma wyjścia – żeby zawartość nie wypadła chłopaki owijają go – niczym paszczę krokodyla – srebrną taśmą naprawczą popularnie zwaną silwertejpem.
„And the battle rages on…” a bitwa trwa – przypomina mi się tytuł płyty Deep Purple. My też walczymy. Niestety z kijanką dzieje się coś niedobrego – silnik pracujący na benzynie krztusi się i przerywa pracę. Zanim utknąłem w błocie zdążyłem przełączyć na gaz i wyjechać na twarde. Niedobrze, niedobrze… Pewnie znowu filtr do wymiany.
Okazja do wymiany filtra nadarzyła się niebawem. Kolumna nasza została zatrzymana przez leśniczego w vitarze… Kontrola zezwoleń, tłumaczenia – trochę to potrwało. Można jechać. Teren w zasadzie bez zmian. Niestety kijance się pogarsza – na benzynie co prawda chodzi, ale jechać nie chce. Tylko na gazie.
W końcu dojeżdżamy do cywilizacji – jakaś wieś, niestety nie zapamiętałem nazwy. Dopiero teraz dowiaduję się, że na poligon to my dopiero wjedziemy. Czyli tamto… to nie było to.
Na miejscu jest już praktycznie cała nasza grupa – trochę wcześniej zajechała „frakcja toyociarzy”. Tempo mają nieco szybsze niż my.
Artur ma kłopoty – silnik w jego toyocie ma wyciek oleju. Leje się gdzieś tam prawdopodobnie z tylnego uszczelnienia wału korbowego – szansa na naprawę w warunkach polowych znikoma, niemniej jednak Artur wyrusza na poszukiwania jakiegoś cepeenu aby chociaż zakupić zapas oleju na dolewki. Dzieciaki zostają z nami – synek trafia do załogi kijanki. Artur dołączy po trasie. Ja tymczasem ze zdziwieniem odkrywam, że antena od radia CB jest złamana. Masz ci los… kolejna strata na liście. Ale dobra – trzy kawałki drewna z patyczka po lodach plus taśma izolacyjna czynią cuda. Antena zostaje prowizorycznie naprawiona. Znajduję też rzeźnickie rozwiązanie problemu filtra. Wymieniam ten co mam na nowy, odpalam auto na benzynie, przełączam na gaz a następnie rozłączam znajdującą się pod tylną kanapą kostkę zasilającą pompę paliwa. Silnik spokojnie pracuje na gazie a pompa bez potrzeby nie przetłacza paliwa. Oczywiście procedura odpalenia samochodu wydłuża się, ale zawsze to jakieś wyjście.
W końcu ruszamy i jedziemy dzielnie walcząc z trudnym terenem. Niezliczona liczba większych i mniejszych kałuż sprawia, że mam coraz większy wodowstręt… Niektóre jak chociażby ta, w której utknął Adam da się objechać bokiem – co też skwapliwie czynię. Marek jest chyba tego samego zdania. Korzystając z zamieszania przy wyciąganiu Adama „frakcja toyociarzy” odsadziła nas dość mocno. Nic to – doganiamy ich wkrótce i podziwiamy jak ćwiczą „team spirit” przeprawiając się przez jedną kałużę… Adam na zapiętych blokadach i wyciągarce usiłuje się z niej wydostać… Zaraz potem jest następna jeszcze gorsza. Mina mi zrzedła momentalnie. Wojtek ma ochotę atakować, ale reszta jakoś nie wykazuje entuzjazmu. Zamiast tego mamy objazd… powiem tylko tyle – w kilku momentach zwątpiłem, bo wydawało mi się, że kijanka za nic nie wdrapie się pod tak strome i długie podjazdy. Ale dała radę dobra maszyna. Objazd miał ze 3km (?), ale wyjechaliśmy dokładnie za drugą kałużą, którą to właśnie pokonała ostatnia toyota. Zajęcia na poligonie kończymy niecałą godzinę później. Przy zabudowaniach jakiejś wsi odłączam się od grupy i ruszam na poszukiwanie stacji benzynowej – umowa jest taka, że oni pojadą sobie dalej trasą, a jak znajdą pasowne miejsce to staną na krótki postój i poczekają na mnie. OK – jadę więc w kierunku Kalisza Pomorskiego i wkrótce znajduję całkiem dobrze zaopatrzoną stację benzynową. Tankowanie, drobne zakupy. Zapas filtrów między innymi. Korzystając z okazji dokonuję wymiany. Już mam odjeżdżać gdy podchodzi do mnie chłopak obsługujący myjnię. Kijanka faktycznie jest brudna. Nie bardzo mam ochotę w ogóle ją myć, ale w końcu…
- Bo wie pan – ja bardzo lubię myć samochody…
- Szkoda czasu na mycie jej… Ale może pan ją karszerem trochę opłukać.
Cholera… to był widok… człowiek, dla którego praca jest przyjemnością… Efekt mycia – taki dyskusyjny mocno.
- Szkoda, że nie ma pan czasu, bo umyłbym porządnie, wywoskował, posprzątał w środku…
No to już perwersja – pomyślałem w duchu… A głośno powiedziałem:
- Dobrze jest jak jest. Dziękuję bardzo.
Zapłaciłem, pojechałem.
Grupę znalazłem niedaleko miejsca, gdzie się rozstaliśmy. Tak jak zapowiadali zatrzymali się na krótki postój. Podobno wołali na CB, ale nie słyszałem. Może gdybym je włączył, to bym usłyszał… Głodny nie jestem, pić mi się tylko chce. Wkrótce możemy jechać dalej – odpalam auto według nowej procedury startowej: podnieść tylną kanapę, podłączyć wtyczkę pompy, odpalić silnik, przełączyć na gaz, odłączyć wtyczkę pompy… Rzut oka na filtr – syfu nie ma, czyli metoda zdaje egzamin.
Pod nieobecność Artura kolumnę prowadzi Wojtek, ja okupuję stałe miejsce gdzieś w połowie kolumny. Nawigacji oczywiście nie prowadzę, bo znowu jadę sam.
Niestety nie zapamiętałem też żadnej nazwy spośród miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy. Chociażby tej, w której sfotografowałem ten oto zamek. Wejść na teren nie było można – był on ogrodzony a sam zamek pełnił zdaje się inną niż tylko zabytkową funkcję. Kilka kilometrów dalej perełka: zabytkowa elektrownia wodna Kamienna. Trudno uwierzyć, że od prawie stu lat dostarcza ona prąd do okolicznych miejscowości.
Dołącza do nas Artur i obejmuje prowadzenie. Wycieku nie zlikwidował, ale zaopatrzył się w zapas oleju – będzie jechał od dolewki do dolewki. Kończymy zwiedzanie i jedziemy dalej – mamy kawałek asfaltem do Dobiegniewa. Możemy rozwinąć nieco większe niż w terenie prędkości, dalekie jednak od tych sugerowanych przez Kodeks Drogowy. Niemniej jednak w zachowaniu kijanki jest coś co mnie niepokoi. Czuję każdym zmysłem, że coś jest nie tak… zespół napędowy: coś nadmiernie wibruje, reduktor rzęzi tylny most też jakoś inaczej szumi… Znaczy się kłopoty będą. Gdy zatrzymujemy się przy jakimś sklepie szybko rzucam okiem pod auto… wesoło nie jest, bo okazuje się, że mam wyciek z tylnego mostu. Puścił uszczelniacz pod flanszą. Łapię za flanszę – na szczęście na łożysku nie ma luzu, więc może jakoś to będzie. Tylko ten reduktor… Kiedyś już miałem coś podobnego.
W Dobiegniewie zwiedzamy Kościół parafialny pw. św. Józefa. Zwraca uwagę tablica poświęcona Polakom wywiezionym na Sybir… Tragiczna ta nasza historia. Gdy zwiedzamy kościół Wojtek odłącza się od grupy i jedzie dalej na własną rękę. Nie dziwię się – godzina jest już późna, drogi dużo a w tym tempie na biwak zajedziemy grubo po zmroku. Przez chwilę mam ochotę pojechać za nim, ale jednak zostaję. Jedziemy – Artur prowadzi po kratkach roadbooka, jednak po krótkim czasie staje się jasne, że dalsza taka jazda jest bezsensowna. W pewnym momencie z pewnym zdziwieniem słyszę, że Artur pyta mnie jak widzę całą sytuację. Odpowiadam zgodnie z sumieniem, że dalej nie ma sensu się pchać trasą i że trzeba złapać azymut na biwak, bo przecież trzeba się jakoś jeszcze na tym biwaku zorganizować a tu ciemno się robi i jakby deszczowo… Protestów nie słychać, więc chyba wyraziłem słowami to o czym myśleli wszyscy. Artur wbija współrzędne do odbiornika GPS i jedziemy. Po drodze odwiedzamy jeszcze stacje benzynową – gazu mi potrzeba. I nie tylko gazu. W sklepie kupuję 0,7 Grant’sa… Na frasunek dobry trunek.
Biwak znajduje się w pobliżu miejscowości Gorzyca – jest to kawał łąki otoczonej lasem. Bez współrzędnych ciężko byłoby trafić. Artur odjeżdża na poszukiwanie kwatery. Na miejscu zastajemy już „frakcję toyotową” w komplecie oraz Wojtka z Niną. Oni już się zorganizowali. My dopiero będziemy. Korzystając z ostatnich chwil dnia rozstawiam namiot i organizuję sobie spanie. Chmury na niebie, chyba jednak lunie coś – może lepiej w aucie spać? Ale nie ma jak się w kijance wyciągnąć – to już lepiej w namiocie. Zrobiło się ciemno. Coś by wypadało zjeść ciepłego i wypić… Nic prostszego – odgrzać zawartość jakiejś puszki na maszynce benzynowej, zagotować wodę na herbatę… Niestety ta – po krótkiej chwili od odpalenia gaśnie i nie daje się uruchomić. Zapchała się dysza. Ożby ją osrało… może przeczyszczę jakoś. Ale jak na złość zaczyna padać deszcz… Nawet nie jestem zły – chowam tą nieszczęsną maszynkę do auta, zjadam fasolkę na zimno. Coś to wszystko nie tak jak trzeba idzie myślę sobie patrząc na krople deszczu spływające po szybie. Oko znów zaczyna mnie boleć…
Wychodzi na to, że wszyscy się pospali – a przynajmniej ci, z którymi jechałem. Światłem kusi – niczym ćmę żarówka obozowisko toyociarzy. A co mi tam – idę. W sumie ani na zeszłorocznej Transpolonii Wschód, ani teraz nie było okazji do zintegrowania się. Deszcz leje bębniąc w rozpostarte między samochodami plandeki, muzyka niezbyt głośno leci z głośników… Piwo, rozmowy na tematy różne rozjaśniają trochę ten ponury sierpniowy wieczór…
Na dobranoc Grant’s… za wyprawę.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 4 – Środa 20.08.2008r
To będzie ciężki dzień – z takim przeświadczeniem podniosłem powieki tradycyjnie już bladym świtem. Oko tradycyjnie bolało psując i tak nie najlepszy nastrój. Ignorowanie zjawiska niestety nie pomogło. No cóż… Jest dobrze i niedobrze. Dobrze – bo Marecki ma zaufanego mechanika, źle – bo mechanik ten jest na końcu dzisiejszego etapu. Dobrze – bo mam tu w pobliżu kolegę z forum4x4, źle – bo Banan najwidoczniej zmienił numer telefonu, tudzież miejsce pobytu bo nikt nie odbierał telefonów, które wykonywałem wczoraj wieczorem. Dobrze – bo auto jakoś się turla, źle – bo nie wiadomo jak długo turlać się będzie. Coś to wszystko nie układa się tak jak powinno – powtarzam w myślach wczorajsze swoje słowa. Ale zaryzykować muszę.
Najpierw jednak trzeba siebie do porządku doprowadzić. Gdzieś czytałem, że jeżeli przestaniesz dbać o wygląd zewnętrzny to wkrótce twoja psychika dostosuje się do wyglądu… a to ostatnia rzecz, której bym sobie życzył. Opuszczam namiot, rozglądam się w świetle dnia. Jesteśmy pośrodku niczego 🙂 – łąka, trochę drzew zarośnięta rzęsą sadzawka pomiędzy jednym a drugim. Aby skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji trzeba się kawałek przejść – tak ze 300 metrów do gospodarstwa, do którego należy pole namiotowe, na którym się rozbiliśmy. Idę więc. Gdy wracam okazuje się, że przy samuraju Adama trwa ożywiona dyskusja – coś nie tak z amortyzatorami z tyłu. Okazało się, że uszkodzone są dolne oczka amortyzatorów – rozwaliły się silentbloki w nich osadzone. Jedynym rozwiązaniem mogłoby być wstawienie podkładki o dostatecznie dużej średnicy – niestety nikt takiej nie ma… Ale ja mam. Wyciągam z auta magiczną skrzyknę, znajduję odpowiednie podkładki – chłopaki szybko ogarniają temat.
W międzyczasie zjawia się Artur – czyli jesteś my w komplecie. Zwijamy obóz, formujemy kolumnę i w drogę. Ruszam w nie najlepszym nastroju. Żebym tylko dojechał do mety dzisiejszego odcinka – będzie warsztat, to się zobaczy.
Według informacji z roadbooka dzisiaj mamy kolejny dzień na poligonie poprzedzony zwiedzaniem umocnień MRU. Przewija się nazwa Nietoperek – co u licha? Czyżby czeski Batman tutaj przebywał? Batmana nie ma, za to po kilkunastu kilometrach mamy pierwsze bunkry. Ich pomalowane zieloną farbą pancerne kopuły sterczą nad ziemią: groźne, przyczajone i potężne. Niektóre noszą ślady ostrzału – pociski różnego kalibru wyryły w metalu kratery, ale żaden nie przebił pancerza. Na razie oglądamy je tylko z zewnątrz. Oprócz atrakcji historyczno – militarnych mam też trochę jazdy terenowej: strome zjazdy i podjazdy… Przydała się lekcja z Rutki Tartak. Wszystko byłoby fajnie gdyby nie rzężący układ napędowy. Na jednym z podjazdów natykam się na stercząca z piasku rejestrację. Przez CB daję znać o znalezisku – okazuje się, że należy ona do Marka. No cóż – jemu się udało, moja została w kałuży.
Kierując się wskazówkami z roadbooka kolumna nasza dociera na miejsce, gdzie spędzimy trochę czasu na obcowaniu z historią. Miejscem tym jest Muzeum Fortyfikacji i Nietoperzy w Pniewie. Wjazdu na parking strzeże zaparkowany T – 34. Jest też trochę innego sprzętu wojskowego: kilka dział, transportery i amfibie. Duża biała rakieta wycelowana w stronę niewidocznego wroga też robi niezłe wrażenie. Na terenie MRU – jak głosi napis na tabliczce na budynku z kasą obowiązuje NAKAZ FOTOGRAFOWANIA. Niestety bateria w moim aparacie padła. Na szczęście Pani w kasie była uprzejma i pozwoliła podpiąć ładowarkę do służbowego gniazdka w ścianie. W oczekiwaniu na wszystkich uczestników wycieczki patrzę na otaczający nas teren – zaraz za T – 34 jest głęboki rów a zaraz za nim „zęby smoka” – potężna zapora przeciwczołgowa zbudowana z żelbetowych ostrosłupów wkopanych w ziemią tworząca ciągłą linię. Podobno zapora ta jest nienaruszona… Zaraz za zaporą mały obelisk upamiętniający kolejny wspaniały sukces Armii Czerwonej… Daleko w oddali widać pancerne kopuły bunkrów. Będziemy je zwiedzać – tym razem od środka.
Wczoraj dzwoniłem do domu informując Hanię o kłopotach z samochodem. Dzisiaj jakby na pocieszenie dostaję SMS… Mam jechać dalej tak aby nasz synek mógł być w przyszłości dumny z taty… Ciągle myślimy, że to będzie synek…
Grupa się zebrała, jest też przewodnik więc idziemy do sali wystawowej gdzie zgromadzono wiele przedmiotów związanych zarówno z tym miejscem, jak i II wojną światową w ogóle. Na wystawie jest sporo różnej broni – między innymi StG44 – niemiecki karabinek szturmowy niesłusznie uważany za protoplastę AK – 47 Kałasznikowa. Z opowieści przewodnika dowiadujemy się kiedy i w jaki sposób zostały powstały te potężne budowle i czemu oprócz zadań czysto militarnych służyły i nadal służą. Oprócz funkcji muzealnych obiekty MRU to również rezerwat nietoperzy. Tysiące tych nocnych ssaków znajduje schronienie w podziemiach – zarówno latem jak i zimą.
Po obejrzeniu wystawy udajemy się w stronę bunkra. Panzerwerk – tak brzmi niemiecka nazwa tej budowli. Ponieważ będziemy przebywać głęboko pod ziemią konieczne jest zabranie latarek i cieplejszej odzieży – różnica temperatur może być spora. Pokonujemy „zęby smoka”, przechodzimy koło małego bunkra typu Tobruk (Ringstand 58c) i zbliżamy się do wystających z ziemi pancernych kopuł. Przewodnik wyjaśnia, że widoczne na pancerzach ślady po pociskach nie powstały bezpośrednio podczas działań wojennych ale krótko po wojnie gdy Armia Czerwona urządziła sobie ostre strzelanie do celu z tego czym akurat dysponowali. Efekty ostrzału były raczej mizerne, bo żaden pancerz nie został w istotny sposób uszkodzony o przebiciu nie wspominając. Przechodzimy kawałek dalej – pod nogami mam potężny strop panzerwerka. Wierzyć się nie chce ile metrów betonu zbrojonego wysokiej jakości stalą znajduje się pod nami. Grubo w każdym bądź razie. Przewodnik pokazuje dwie mniejsze kopuły wystające ze stropu: jedna to miotacz ognia – broń, która w ciągu sekundy mogła postawić ścianę ognia w razie gdyby wróg znalazł się w bezpośredniej bliskości, druga zaś to automatyczny granatnik. Granatnik – rzecz ciekawa zachował się w całości, miotacz ognia – częściowo.
Kierujemy się do wejścia do bunkra i wchodzimy do środka. Wnętrze zachowało się w dobrym stanie. W przeciwieństwie do bunkrów na Wale Pomorskim, które zwiedzaliśmy z Hanią kilka miesięcy wcześniej tutaj w zasadzie wszystko jest jak było: obiekty są w całości, nie zniszczone, a wnętrza mają starannie odtworzone wyposażenie – tak więc można zobaczyć w jakich warunkach mieszkała załoga. Jak na warunki militarne można tutaj mówić o pewnego rodzaju komforcie.
Z panzerwerka przechodzimy do podziemi… Ponad 20 metrów niżej. Ciemno, chłodno i wilgotno.
Podziemne korytarze są ogromne. Mają przekrój eliptyczny. Sklepienia są bardzo wysokie. Na betonowych ścianach widoczne są ślady po drewnianych szalunkach… Jak oni to wszystko zrobili? Pod nogami mam… szyny kolejowe. Może nie standardowej szerokości i grubości – wygląda to bardziej na wąskotorówkę. Podobno jest tego więcej: wszystkie one zbiegają się w jedną podziemną linię kolejową z podziemnymi dworcami czy też stacjami. Żeby było śmieszniej to oznaczenia widniejące na niektórych urządzeniach kolejowych wskazują na to, że ta kolejka podziemna została wybudowana przez tą samą firmę, która budowała berlińskie metro.
Budowa podziemia, w których się znajdujemy nigdy nie zostały ukończona – jest kilka ślepych chodników, mimo to podczas wojny starano się je jakoś wykorzystać lokując tu fabrykę silników lotniczych czy też szpital polowy. Dochodzimy do ogromnego szybu transportowego – tędy opuszczano ładunki. Sam szyb był też przyczyną wielu wypadków śmiertelnych ludzi, którzy próbowali dostać się do podziemi. Dookoła szybu jest klatka schodowa… mamy mnóstwo schodków przed sobą. Zanim jednak wyjdziemy na powierzchnię przewodnik prosi o zachowanie ciszy i wyłączenie wszystkich latarek. Wrażenie niesamowite. Ciemność jest nieprzenikniona, wszechogarniająca. Czuję się jakbym był zawieszony w przestrzeni, której nie potrafię zdefiniować żadnym punktem odniesienia. Nawet to, że stoję na posadzce niewiele znaczy. W ciszy słuchamy ostatnich słów przewodnika.
Stan „zawieszenia” w ciemności chyba jednak nie wszystkim służył. Raz po raz błyskają zapalane na chwilę latarki, migają ekrany komórek. A mnie jest dobrze… oko nie dokucza…
Koniec zwiedzania – idziemy na górę. Potem spacerkiem na parking po drodze zahaczając o kuchnię polową. Posileni, silni, zwarci i gotowi jedziemy dalej.
Trasa – można powiedzieć, że standard. Lasy, błoto, mnóstwo większych i mniejszych kałuż. Mam dosyć wody. Zdecydowanie. Odpuszczamy fakultet w postaci „pętli Boryszyn” – bunkry już dzisiaj zwiedzaliśmy.
Adam ma kłopoty z samurajem. Znowu amortyzatory – tym razem przednie. To samo co z tylnymi – wyrywa tulejkę z dolnego silentbloku. Majster co przerabiał zawieszenie jak na mój gust spieprzył robotę. Śruba 5,8 to na budowę się nadaje a nie do samochodu. W dodatku praca zawieszenia nie powinna powodować tego typu uszkodzeń amortyzatora. No cóż – nie mamy możliwości choćby prowizorycznej naprawy, więc pozostaje ostrożnie jechać. W najbliższej wsi okazuje się, że lokalna „złota rączka” pojechała w bliżej nieokreślonym kierunku i nie wiadomo kiedy będzie. Kurna… potrzebuję jednej śruby odpowiedniej średnicy i długości aby sytuację można było awaryjnie ogarnąć. Niestety nie ma. Jedziemy więc. Kilka kilometrów dalej odłączamy się od grupy aby spróbować naprawić samuraja warsztacie samochodowym. Nie jest łatwo, bo cała załoga picuje akurat Stara lokalnej Ochotniczej Straży Pożarnej, ale finalnie ogarniają temat: nowe śruby, odpowiednie podkładki – można jechać.
Dołączamy do grupy… dalsza droga to poligon. Poligon wojskowy Żagań – Świętoszów. Masakra. Mam dość. Kijanka ma dość. Prawdziwy problem zaczyna się przy kratce nr 54 na roadbooku: droga przed nami rozwidla się – prawa odnoga (fakultet) idzie górą skarpy.
Niby nic, ale jest tam duża, głęboka i grząska kałuża. Wiem, że nie przejdę tego odcinka. Dolna wcale nie jest lepsza: kałuża może jest nieco płytsza, ale za to dłuższa. Na kratce Francowa ręka napisała: „wesołej zabawy :)”… Francek… Ty wiesz co… 🙂
Marek decyduje się na atak górą, jednak zanim dociera do kałuży zawiesza się w koleinie. Ani w te ani wewte – trzeba użyć wyciągarki. Przy jej pomocy udaje się ściągnąć auto – drugiej próby Marek już nie podejmuje tylko zjeżdża w dół. Ja tymczasem zastanawiam się jak z tego bagna wybrnąć. Nie mam ochoty na pływanie ani moczenie się więc kijem sprawdzam dno i głębokość wody w dolnej odnodze. Może by się udało, gdyby przytrzymać się prawej krawędzi… Andrzej nie czeka tylko jedzie prosto przez kałużę. Stwierdzam, że dla mnie jest stanowczo za głęboko. Więc co? Tak kombinuję – może środkiem między jedną a drugą odnogą – aby na skarpę wskoczyć, to między drzewami się wyrobię bez problemu. No dobrze – tylko czy kijanka to wytrzyma? Próbuję. Na pytanie Adama odpowiadam, że jadę środkiem. Napęd zazgrzytał, zarzęził pod sporym obciążeniem ale plan udało się wykonać. W moje ślady poszedł Adam – i chyba ktoś jeszcze. A potem stanęliśmy przed pytaniem: co dalej? Stanęliśmy dosłownie… I znów powtórzyła się sytuacja z dnia wczorajszego: Artur zaprasza na konsultacje. Wsiadamy więc w jego Toyotę i jedziemy sprawdzić jak wygląda dalsza trasa. A wesoło nie jest. Artur pyta:
- Jak to widzisz? Dasz radę?
- A czy mam inne wyjście? – odpowiadam.
- No bo wiesz – masz uszkodzony samochód, najsłabszy ze wszystkich w grupie, a jedziesz jakby nic się nie stało i to w takim stylu, że pozazdrościć umiejętności – tutaj Artur zaczął wyrzucać sobie zbytnią bezpośredniość, którą być może mnie obraził czy też uraził…
- A czy mam inne wyjście? – odpowiadam ponownie…
- Czyli co?
- Robi się późno. Przejeżdżamy ten lager i kierujemy się na bazę. Najlepiej jak najszybciej.
- OK.
Artur, przyjacielu… Nie uraziłeś mnie ani trochę, a w tym co powiedziałeś było sporo prawdy.
Jedziemy więc. Woda, błoto, woda, błoto, piach, woda, błoto… daliśmy radę, ale ja mam dość. Psychicznie dość. Jedźmy już na ten biwak. Artur kierując się nawigacją GPS prowadzi naszą kolumnę wprost do celu. Jest mi obojętne gdzie jadę i którędy. Pilnuję tylko swojego poprzednika, wsłuchując się uważnie w pracę zespołu napędowego. Pojawiło się w niej coraz więcej ponurych zgrzytliwych tonów…
W końcu jesteśmy na miejscu: śpimy dziś koło leśniczówki położonej niecały kilometr na południe od miejscowości Bobrowice. Na miejscu dowiadujemy się, że jest jakiś problem, bo pomimo ustaleń nie będziemy mogli skorzystać ani z prysznica ani z kibelka w leśniczówce. Baba kasę wzięła, ale nie zamierza się z umowy wywiązać. Nie pomaga mediacja Mareckiego – babsko jest uparte w dodatku nieprzyjemne w kontakcie osobistym. No cóż…
Rozbijam namiot, bo tego babsztyl nie zabrania. Rozpalamy ognisko, ale rychło okazuje się, że to nie najlepszy pomysł – nie wiadomo skąd pojawiają się szerszenie. Artur odjeżdża w poszukiwaniu lokum pod dachem… Bywaj przyjacielu…
Telefon do domu z wiadomością, że jest niewesoło. SMS do Armona z prośbą o ustalenie namiarów do naszego wspólnego kolegi Sergia – leśnika jeżdżącego kijanką, który gdzieś w okolicy mieszka. Rano podzwonię. Tymczasem dołączam do imprezy Toyotowców. Rano będzie rano, a teraz jeszcze za wcześnie na sen…
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 5 – Czwartek 21.08.2008r
Plan na dzisiaj jest prosty: ogarnąć auto u zaprzyjaźnionego mechanika. Mechanik jest w Lwówku Śląskim, więc przede mną jakieś 50km trasy. Z drogi mam zadzwonić do gościa, który zaprowadzi mnie do warsztatu. Zanim to jednak nastąpi dzwonię do Nadleśnictwa Bolesławiec, gdzie pracuje Sergio. Dowiaduję się, że niestety nie ma go – wyjechał na jakieś szkolenie do Warszawy. To klops. Próbuję się dodzwonić pod otrzymany numer komórki – nie odbiera. No trudno, trzeba będzie sobie radzić samemu. Jeszcze trzeci telefon – takie wyjście awaryjne – tym razem do gości co robili Sergiowi kijankę – tutaj umiarkowana olewka, nie wiedzą, nie znają się, zarobieni są bo w ogóle to rajd organizują. Aha – to wiele tłumaczy.
Pięć minut później moja komórka piknięciem sygnalizuje zgon baterii. Ładowarki samochodowej jak na złość nie mam.
No dobra – skoro już podzwoniłem to jakoś o siebie trzeba by zadbać. Babsztyl nadal jest uparty i awanturny, jednak dziewczyny znalazły na nią sposób: jeśli chcą skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji to po prostu idą grupą… No cóż – dziwnie się czułem, ale skorzystałem z eskorty 🙂 Awantura oczywiście była – ale czym jest pieklący się babon wobec prysznica z ciepłą wodą… Korzystam więc trochę na zapas. Przez moment mam ochotę na jakiegoś wrednego psikusa, ale szybko rezygnuję – szkoda mi męża owej szantrapy – na wygląd życzliwości wielkiej człowiek.
Auto spakowane, ja odświeżony więc można jechać. Marecki wręcza mi jedną ze swoich komórek. Skoro moja jest niezdatna do użytku… Jadę.
Zgodnie z ustaleniami dzwonię z trasy. Polares – bo taką ksywkę ma facet, z którym rozmawiałem ma czekać na mnie na wlocie do Lwówka Śląskiego. Czerwona Toyota Yaris. Ok – damy radę. Po drodze zajeżdżam na stację benzynową. Oprócz paliwa zakupuję ładowarkę samochodową i odpowiednią przejściówkę. Komórka ożywa.
Wjeżdżam do Lwówka. Polares czeka oparty o Toyotę. Chwilę rozmawiamy – wyjaśniam co się dzieje z autem. Telefon do mechanika i już za chwilę jedziemy do warsztatu. Warsztat… to zdecydowanie złe określenie. Zakrzaczona, nie ogrodzona działka z walącymi się budynkami. Kilka terenówek wrastających powoli w glebę. I na środku stary nieco zapuszczony warsztatowy podnośnik hydrauliczny o udźwigu nieco ponad 2 tony… podobno sprawny. Mirek – bo tak ma na imię mechanik kupił go okazyjnie dosłownie trzy dni wcześniej. Przyda mu się na pewno jak już rozkręci własny interes. Póki co kijanka ląduje na podnośniku i idzie w górę. Patrzymy, osłuchujemy – skrzynia biegów rzęzi, tylny wał wygląda jakby był zgięty. Nie wiadomo jak tylny most. W tym czasie Polares dzwoni po szrotach w poszukiwaniu gratów – w pobliżu Legnicy jest szrot, gdzie stoi kijanka – tyle, że benzyna SOHC: skrzynię mają, wał mają, mostu nie mają. Skrzynię cenią umiarkowanie. Ok – biorę. Skrzynia będzie pasować, bo SOHC i DOHC mają praktycznie taki sam dół silnika. Jeszcze nie wiem, że przełożenia w skrzyni SOHC są inne. Wsiadamy w mirkowego troopera i jedziemy. Skrzynia jest, wygląda jak wygląda. Płacę, rzucamy na pakę i jazda. W Lwówku spotykam się z Mareckim. Oddaję komórkę, nie żegnamy się bo przecież jutro dołączę do grupy.
Wracamy do warsztatu.
Zaczyna się rzeźba tępym dłutem w suchym gównie… Warunki dość polowe. Auto na podnośniku ustawionym wprost na glebie. Nas dwóch pod spodem.
Odkręcenie śrub – fraszka…
Wyrwanie skrzyni z auta we dwóch – wyzwanie…
Ale włożenie skrzyni z powrotem – to już masakra.
Ale daliśmy radę, chociaż łatwo nie było. Zeszła się cała noc i ranek. Nigdy nie zapomnę tego uczucia jak skrzynia wskoczyła na miejsce podczas gdy ja miałem wrażenie, że grzbiet mi pęknie…
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 6 – Piątek 22.08.2008r
Ranek…
Wczesny ranek…
Lwówek Śląski… zakrzaczona działka na skraju miasta…
Słońce niemrawo wstaje, gdzieś tam słychać pianie koguta. Z otwartego okna pobliskiego domu dobiega wczesnoranna audycja z radia Maryja…
Niedługo kończymy robotę – a przynajmniej taką mamy nadzieję…
Po kilku następnych godzinach koła kijanki dotykają ziemi. Efekt… no cóż – sukces jest połowiczny. Skrzynia jest cicha, ale tylny most jednak nie jest w porządku. Co teraz? Decyzja może być tylko jedna: wycofuję się z imprezy. Do domu mam chyba z 600km a moje auto to trup… Jestem strasznie zmęczony, wykończony wręcz psychicznie i fizycznie. Ostatnie pieniądze jakie mam oddaję Mirkowi – rozliczenie za robotę. Żegnam się i jadę. Zanim jednak opuszczę na dobre Lwówek Śląski mija jeszcze trochę czasu – ostatecznie wyjeżdżam po 13… Mam przed sobą z grubsza 8 godzin jazdy. Oczywiście te 8 godzin to dla w pełni sprawnego auta z wypoczętym sprawnym kierowcą. W moim przypadku trudno mówić tak o jednym jak i o drugim. Czyli czeka mnie 12 albo i więcej godzin w drodze.
Dzwonię do Mareckiego. Ze ściśniętym gardłem mówię o decyzji, jaką zmuszony byłem podjąć… Mimo to zapewniam, że przyjeżdżam na następną edycję dokończyć to co zacząłem.
Potem telefon do Hani. Tutaj już nie byłem w stanie mówić… Wracam do domu… wszystko spieprzyłem… złość, żal i zmęczenie zupełnie odbiera mi głos, więzi słowa w gardle… I na pocieszenie słowa: „Nic się nie martw – w przyszłym roku dokończysz”.
Kilometry mijają – kieruję się na Legnicę, potem na Wrocław. Autostrada… Ja pruję całe 80km/h. Szybciej się nie da, zresztą nie czuję się na siłach. Znajduję miejsce, gdzie mogę się zatrzymać na dużym parkingu. Spać mi się chce. Strasznie spać mi się chce. Słoneczko przygrzewa – przymykam okno, potem oczy i idę w kimono – chociaż na chwilę. Nie trwa ona długo – dobija się do mnie jakiś dzięcioł, który chce mi jakiś atlas drogowy sprzedać. A paszoł! – mam ochotę draniowi krzywdę zrobić, niestety przez niedomkniętą szybę się nie da. Chwilę później zjawia się kolega dzięcioła – bardziej rozgarnięty i obaj grzecznie opuszczają pole mojego widzenia. Nie ma opcji – trzeba jechać dalej, bo jak nie ten to przyjdzie inny i też będzie chciał mi wcisnąć jakieś wycieraczki albo jakieś inne badziewie. A więc nieśpiesznie – kierujemy się na Wrocław. Znajduję jakąś porządniejszą stację benzynową. Oprócz LPG, który muszę zatankować ma ona coś jeszcze: prysznic. Tankuję gaz, pompiarz pyta o to i tamto. Wyjaśniam mu, że byłem na imprezie, auto się popsuło, awaryjnie wracam do domu… A on do mnie wtedy mówi:
- Panie, masz pan dla kogo żyć?
- No mam…
- No – to stań pan gdzieś i się prześpij trochę, bo w takim stanie to do domu pan nie dojedziesz.
Ma facet rację. Obiecuję mu solennie, że jak tylko poczuję się zbyt zmęczony aby jechać to tak właśnie zrobię. Póki co wskakuję pod prysznic. Jak dobrze… Zmęczenie odeszło – przynajmniej na jakiś czas. Korzystając z okazji dzwonię do Jacka – zaprzyjaźnionego mechanika z Brańszczyka…
- Jacuś – narobiło się bałaganu, trzeba będzie jakoś to ogarnąć (tutaj z grubsza mówię co padło);
- D obra – przyjedziesz to pogadamy. Bylebyś tylko dojechał.
No to jedziemy. Żegnam się z pompiarzem – profilaktycznie przypomina mi o wypoczynku. Pogoda się psuje, jakby na deszcz się zbierało. Pasowałoby auto umyć, bo zwraca na siebie uwagę. Niepotrzebne mi jeszcze dodatkowo zainteresowanie policji. Przed Wrocławiem znajduję jakąś przydrożną myjnię dla TIRów – wjeżdżam na halę. Szybkie mycie bardziej na zasadzie spłukania błota. Wyjazd z hali jest już gorszy: coś się kijance popieprzyło, bo przy próbie odpalenia strzeliła z wydechu jak z działa… Wszyscy na hali zamarli. Tylko ja nie wiedziałem co się stało :). Zrezygnowany wypycham auto na zewnątrz i tam na spokojnie odpalam. Na benzynie kuleje do zgaśnięcia, na gazie jakoś chodzi. Byle do przodu. Wrocław przejeżdżam już praktycznie o zmierzchu. Kropi deszcz. Za mną nieco ponad 100 kilometrów. Dużo więcej przede mną. Około 21.30 dochodzę do wniosku, że dalej nie dam rady jechać. Do domu mam jeszcze ze 200 kilometrów. Nie wiem co to za miejscowość, ale jest stacja benzynowa z parkingiem. Parkuję, szybkie siusiu, SMS do domu: nocuję po trasie. Sen przychodzi szybko.
_____________________________________________________________________________________
Trasa dzisiejszego odcinkaTrasa przedstawiona na mapie ma charakter poglądowy, nie oddający w pełni rzeczywistego jej przebiegu.
|
Dzień 7 – Sobota 23.08.2008r
Otwieram oczy… tradycyjnie prawe boli. Która to może być godzina? Kluczyk w stacyjkę – przez chwilę próbuję ześrodkować spojrzenie na zegarku na desce rozdzielczej. Co?? Jest jedenasta? Tak się dobrze spało… W sumie spałbym pewnie i dłużej, gdyby nie deszcz: woda z dachu kijanki po kablu od anteny CB przedostawała się do kabiny, gdzie kapała mi na głowę – właśnie to było powodem mojego przedwczesnego obudzenia się. A skoro jestem już na nogach, to trzeba się zbierać. Kijanka odpala, na benzynie chodzi tak sobie. Podjeżdżam pod dystrybutor LPG. Tankowanie i ruszamy w drogę. Monotonnie w porywach 70 km/h. Jakoś się dokulam do domu. Przed Warszawą telefon – dzwoni Sergio. Właśnie wrócił do domu ze szkolenia. No cóż – minęliśmy się po drodze. Mijam Warszawę. Teraz to niech się dzieje co chce – u siebie jestem. Wreszcie Wyszków… kocham to miasto. Zastanawiam się czy jechać do rodziców. Po chwili zastanowienia kieruję się jednak do domu.
Gdy wjeżdżam do wsi gdzie mieszkam dzwonię do Mareckiego. Dotarłem cały i zdrowy i nie odpuszczę przyszłorocznej zachodniej edycji Transpolonii.
Wjeżdżam na podwórko. Jezu jak się cieszę! Z tej radości przez pomyłkę wyściskałem teściową…
Ale wróciłem. Dałem radę.
I tradycyjnie coś na podsumowanie
Zamiast zakończenia zamierzałem początkowo napisać krótkie porównanie Transpolonii Wschód z Transpolonia Zachód. Po namyśle jednak zrezygnowałem. Obie imprezy mają te same sprawdzone założenia i tego samego organizatora więc powinny zapewniać ten sam wysoki poziom. Mimo to nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że Zachodnia siostra była chyba takim trochę mniej kochanym dzieckiem w rodzinie imprez organizowanych przez Adrenalinka.pl Czegoś zabrakło. I chyba wiem czego – gdy jakiś czas temu rozmawiałem z Francem wspominał o dużych trudnościach jakie napotkał przy organizacji tej właśnie imprezy. Konieczność załatwienia wszelkiego rodzaju zgód i zezwoleń oraz masa papierów z tym związana skutecznie zniechęciłaby każdego. O dziwo – na wschodzie ta sama procedura była dużo szybsza i łatwiejsza. A kraj niby ten sam…
Pisząc te słowa nie mam zamiaru nikogo zniechęcać do edycji Zachodniej – jeśli ktoś był na Wschodniej powinien pojechać też na Zachodnią. Jak dla mnie absolutnym odkryciem był Dolny Śląsk – niesamowita wręcz kraina emanująca ledwie uchwytną aurą tajemniczości i takiej właśnie magii. Kiedyś tam wrócę.
Na zakończenie dalsze losy, czyli co się działo po powrocie:
- Kijanka trafiła na długie miesiące do garażu, gdzie przeszła dość gruntowny remont. W jego trakcie wyjaśniło się to i owo, między innymi dlaczego w filtrach było tyle syfu. Otóż zbiornik był w środku mocno skorodowany a pokrywa pompy paliwa była nieszczelna. Przez nią właśnie do baku dostawała się woda i błoto – wody spuściłem ze trzy litry, błoto można było łopatą wybierać. Woda i syf w niej zawarty zabiły na amen pompę paliwa oraz wtryskiwacze. Długo trwało zanim silnik zagadał tak jak trzeba.
- Tylny most początkowo zamierzałem ratować, ale okazało się że nie było czego ratować. Po wymontowaniu główki zobaczyłem, że z dyfra posypały się już wióry, prawa półoś była uszkodzona (wyorany czop), jedno z łożysk wykruszone a pierścień zaciskany na gorąco trzymający owo łożysko swobodnie się obracał. Gruz jednym słowem. Kijanka dostała więc nowy komplet mostów, nowe przeguby i łożyska igiełkowe. Oprócz tego ogarnąłem nieco blacharkę, wyspawałem nadgryzioną korozją ramę zrobiłem snorkel, zawieszenie tył oraz naprawiłem całą masę różnych pierdół od wysprzęglika począwszy na podświetleniu przełączników skończywszy.
- Niezwłocznie po przyjeździe trzeba było zrobić coś z okiem. Pojechaliśmy więc do znajomej okulistki – trochę nałgaliśmy w zeznaniach odnośnie okoliczności wypadku. Okazało się, że w oko miałem wbity metalowy wiór mikroskopijnej wielkości. Od tej pory przy operowaniu diaksem używam zawsze okularów ochronnych. Trzeba przestrzegać przepisów BHP.
- Pozostałej części Transpolonii Zachód jak dotąd nie zaliczyłem. Szansa była rok później, zebrała się odpowiednia liczba chętnych, ale dosłownie na kilka dni przed wyjazdem część osób zrezygnowała. W związku z tym Transpolonia Zachód 2009 nie odbyła się podobnie jak edycje 2010 i 2011. Dziś czyli 17 grudnia 2011r mam info, że Franc i Marecki przygotowują edycję 2012… Czyli może w końcu się uda.
- Oczekiwany synek okazał się córeczką 🙂 Na synka, trzeba było jeszcze poczekać. Ale to już inna bajka.
_____________________________________________________________________________________