Masuria 2020
„Hej, Mazury, jak wy cudne!
Gdzie jest taki drugi kraj!
Tu zapomnisz chwile trudne,
Tu przeżyjesz życia maj.”
W. Jurzykowski – „Błękit Jeziora Dokoła (Hej Mazury)
„Siła czołgu, urok słonia i wdzięk kowadła”. – leon zet o patrolu
Rok 2020 jest rokiem, w którym liczyłem na dobrą zmianę. Na taką diametralną, z przytupem i przyklaskiem, koniecznie na lepsze. Wyszło jak zawsze, a jedyny znak od boga, który dostałem to ogromny środkowy boski palec – znaczy nie ma lekko, przynajmniej na razie.
Potem zaczęła się ta ściema z koronawirusem oraz epidemią, której nie ma, a która sprawiła że wiele naszych planów życiowych wzięło w łeb… A te które jakimś cudem się ostały wymagały daleko idącej korekty.
Mnie dodatkowo oprócz czynnika wyżej wymienionego, pewnego paskudnego lutowego wieczoru w drogę wszedł łoś. Wszedł na tyle skutecznie, że po spotkaniu zdemolowana kijanka nie nadawała i nadal nie nadaje się do jazdy…. W takiej sytuacji, trudno było liczyć na to, że spędzę chociaż kilka dni w sposób jaki najbardziej lubię i jaki od kilku lat uskuteczniam w czasie wakacji – czyli na włóczędze po Polsce szlakami wytyczonymi przez adrenalinka.pl i miłościwie jej panującego Francka.
Mimo to wykonałem jeden telefon.
Telefon, który załatwił wszystko.
W skrócie: zwyczajowa załoga kijanki pożyczonym „wszystkomającym” patrolem o wdzięcznym imieniu Lulek wyrusza „Na Berlin!” drogami i bezdrożami Mazur. Co więc może pójść nie tak? Absolutnie wszystko 🙂
No ale po kolei.
Działania wyprzedzające
Jakoś pod koniec czerwca na oficjalnym profilu fejsbukowym Adrenalinki pojawił się wpis dotyczący kolejnych edycji znanej i cenionej imprezy turystycznej (dobra – starczy cukrowania) – czyli po prostu Transpolonii. W myślach zobaczyłem tą imprezę – trasę, auta, ludzi… Terenowe zmagania, wieczorne a nawet nocne Polaków rozmowy. I zrobiło mi się żal, że w te wakacje zamiast chociaż przez kilka dni być w takiej trasie będę musiał siedzieć na tyłku. Tak po ludzku żal.
Kilka dni później zadzwoniłem do Franca. Pogadać chciałem na zupełnie inny temat, jednak rozmowa jakoś tak zeszła na transpolonijne bezdroża. No ale jak tu jechać jak nie ma czym?
- Nie masz auta? Bierz moje! Patrol jeden, patrol drugi, terrano – do wyboru. Tylko daj info, który bierzesz. A jak chcesz jechać to polecam Masurię. Tam was jeszcze nie było. Będzie pan zadowolony.
Wróciłem do chałupy z żoną z kolei pogadać. Popatrzyliśmy w terminarz na forum Adrenalinki.pl i doszliśmy do wniosku, że lipcowy termin Masurii będzie w sam raz. Ona ma urlop, ja nie mam zbyt dużego obłożenia w pracy – jedziemy. Niestety Franc szybko wyprowadził nas z błędu… Durna polityka rządu wobec nieistniejącego zagrożenia jemu też namieszała w planach zawodowych. Krótko mówiąc – lipcowe imprezy nie odbędą się. Pozostaje sierpień. I zaczęły się schody…
- ale w razie czego zarezerwuj dla nas terrano.
Terrano podobnie jak reszta francowej floty nosi imię. W tym wypadku to Teściu. Więc pojedziemy wszystkomającym Teściem. Jak pojedziemy oczywiście. Żonie mojej szczęśliwie udało się dogadać w pracy skutkiem czego dostała wolne w sierpniu. Z resztą gdyby nie dostała, to na transpolonię pojechałbym sam z dzieciakami – taką opcję też braliśmy pod uwagę. Bo ja przecież nie mam w pracy aż tak dużego obłożenia, aby nie zorganizować sobie tych kilku dni wolnego. Tak myślałem wtedy, bo wszystko generalnie na to wskazywało. 5 sierpnia – początek imprezy. Dni mijały nieśpiesznie, termin wyjazdu stopniowo przybliżał się. Jednak w miarę zbliżania moje wolne stawało się jakby coraz mniej realne. Po raz kolejny przekonałem się, że jak jest się fachowcem – a już szczególnie tym zajmującym się dość niszowymi rzeczami, to prędzej czy później nadejdzie ten moment, że wykonanie całości dużego projektu będzie zależeć tylko od niego. No i dla mnie ten moment nadszedł. – nigdzie cię nie puszczę, dopóki nie skończysz tego projektu. Roboty jest mnóstwo, czasu mało a tylko ty możesz to ogarnąć. W myślach zachowałem się jak bosman z kawału, który po rzuceniu soczystej wiązanki jeszcze szpetnie zaklął… Potem popatrzyłem w kalendarz. 29 lipiec… Potem już tylko zakląłem jeszcze bardziej szpetnie…
- Kowalski – analiza…
powinno się udać, chociaż lekko to już było… Mniej więcej w tym czasie zadzwonił Francek
- Zmiana planów jest. Terrano nie jest dostępny, w zamian za to masz patrola. Do odebrania w zasadzie od zaraz. Pasowałoby w nim wstawić centralny zamek i naprawić radio, bo coś nie działa. Poza tym wszystko z nim w porządku. Zapakuj tylko rzeczy osobiste, śpiwory i dwa krzesełka. Reszta jest w standardzie.
Potwierdziłem, że zrozumiałem. Z zamkiem będzie problem, bo czasu mało ale może zaprzyjaźniony warsztat ogarnie, radio sprawdzę. Ponieważ nie wszystko szło jak trzeba, po patrola wybrałem się dopiero w poniedziałek 3 sierpnia we wczesnych godzinach wieczornych. Po słonecznej pogodzie weekendu nie pozostał nawet ślad, niebo zasnuło się chmurami, z których padało miejscami gęsto. Człowiek pilnujący parkingu na hasło „Lulek” wręczył mi kluczyki i otworzył bramę… No dobra. Z focusa przerzuciłem do Lulka wszystkie niezbędne rzeczy i usiadłem za kółko. Kluczyk w stacyjkę i jedziemy. Chwilę później – chyba jednak nie jedziemy, bo wygląda na to że w Lulku „prądy wyszli”. Telefon do Franca, problem jest prądu brak. Heble pod maską załączone, kontrolki się nie palą, rozrusznik nie kręci i ogólnie kupa jest. Ale jakby z kabli rozruchowych spróbować… Pomysł dobry, ale finalnie nic z tego nie wyszło. Akumulatory Lulka najprawdopodobniej na skutek pozostawienia przez poprzednią załogę włączonej lodówki doznały głębokiego nokautu i nie wstały nawet na chwilę. Z drugiej strony kable, którymi dysponowałem to jakaś marketowa masówka, gdzie w kablu 99 procent jego grubości stanowi izolacja. Deszcz padał coraz gęściej i w końcu dałem spokój próbom odpalenia. Przemokłem do nitki. Kolejny telefon do Franca – Lulka rano odpalą i podładują mu akumulatory. Ja podjadę około 9 i odbiorę. Przerzucam z powrotem graty do fokusa i kieruję się na chałupę. Na miejsce docieram późnym wieczorem, też z przygodami. Jeśli przez najbliższe dni będzie lało tak jak leje teraz, to w terenie będziemy mieli niezłą wojnę… Cieszyć się czy wręcz odwrotnie? Następnego dnia – czyli we wtorek 4 sierpnia o umówionej godzinie przyjechałem po Lulka. Maska otwarta, pod maską dwa prostowniki cierpliwie pompujące energie elektryczną w wyczerpane baterie. Ładują się od trzech godzin i w zasadzie są naładowane na tyle, że Lulek pali na widok kluczyka. Powtórka z dnia wczorajszego – znów przerzucam graty z focusa do Lulka i przestawiam tego pierwszego na miejsce drugiego. Dobra – dokumenty mam, kluczyki mam, reszta nieważna. Jarek – właściciel miejsca postoju Lulka wręcza mi kluczyki. Odłączamy prostowniki od akumulatorów.
- jak dojedziesz do Wyszkowa, to powinien być już naładowany jak trzeba
Ok. Siadam za kółkiem. Jak my się z tym Lulkiem dogadamy? Z patrolem jako kierowca miałem do czynienia tylko raz 10 lat temu podczas wyprawy na Ukrainę. Prowadziłem go na krótkim odcinku terenowym i doświadczenie to opisałem jednym krótkim zdaniem: Siła czołgu, urok słonia i wdzięk kowadła. Kwintesencja Patrola. Jarek udziela kilku ostatnich wskazówek – między innymi jak zgasić auto, bo z kluczyka się nie da. No tego nie wiedziałem. Silnik odpalił z półobrotu i od razu zaczął równo pracować. Rzut oka na deskę rozdzielczą, na wskaźniki – duże fajne i czytelne. Ładowanie w normie, ciśnienie oleju w normie, temperatura jeszcze niska, ale powoli rośnie. Trzeba obserwować.
- Życzę udanej wyprawy – mówi na pożegnanie Jarek
- Dziękuję z pewnością będzie udana.
Lulkowi – jako kluczowej postaci w tym dramacie należy się słów parę. Lulek to Nissan Patrol z długim rozstawem osi wyprodukowany w 1992 roku, więc prawie trzydzieści lat temu. Ma silnik diesla o pojemności 4,2 litra – jak to by powiedział Złomnik – „ten wzmocniony”. Nie żadne 2,8 z podskakującymi głowicami, nie żadne 3,3 z wyskakującymi tłokami. 4,2 – jedyny prawilny silnik w tym aucie. W czasach powstawania Lulka producenci przykładali się znacznie lepiej niż obecnie do trwałości i niezawodności aut. Lulek mechanicznie ogarnięty jest na tip – top. Blacharsko… no cóż – ruda tu i tam wgryzła się w substancję zabytkową, jednak nie w takim stopniu aby uderzać od razu w spazmy. To po prostu solidny kawał żelaza. Żelazo to, oprócz silnika 4,2 posiada całą masę rzeczy niezbędnych do sprawnego poruszania się i obozowania w terenie. Z przodu na potężnym zderzaku rurowym siedzi elektryczna wyciągarka z nawiniętą na bęben liną syntetyczną. Nie wiem jak się tego ustrojstwa używa, kijanka tego nie ma i mieć nie będzie – hołduje zasadzie, że trzeba dbać o tężyznę fizyczną i w kryzysowych sytuacjach używam tirfora – o ile oczywiście dojdzie do kryzysowej sytuacji. A tutaj – zobaczymy jak będzie, w praniu wyjdzie. Dalej – włącznik blokady tylnego mostu czyli difflock. To akurat wyposażenie seryjne. W kijance też tego nie mam – tam z kolei siedzi LSD, które działa podobnie, tylko że na stałe. Manualne sprzęgiełka z przodu – to tak jako i u mnie. Opony MT w rozmiarze 33 cale – konkretna sprawa. Sterowanie reduktorem – nieco inaczej niż w kijance. Reszta do ogarnięcia jak w każdym aucie. Zaskakująco wygodny jest fotel kierownika, świetne są zewnętrzne lusterka wsteczne rodem chyba ze stara o powierzchni kartki A4 każde. Toto mi się podoba i zastanawiam się jakby to rozwiązanie do kijanki przeflancować. Lulek dźwiga na dachu namiot. W środku ma dodatkowo spanie dla dwóch osób, sprzęt turystyczny i szpej offroadowy. Silbertejpa, WD40 i trytrytki też ma, bo wiadomo, że jak tych trzech rzeczy zabraknie to cytując instrukcję obsługi: ziemia rozpadła by się na milion części i poszybowała w niebyt czarnej dziury !!! Wymiary samochodu maja swoje przełożenie na manewrowość. Gdy przez bardzo stromo osadzoną przednią szybę patrzę w przód, koniec maski wydaje się być kilometry ode mnie. Uważając na innych uczestników ruchu drogowego jadę w kierunku chałupy. Jest znośnie. Mteki szumią, w środku jest umiarkowanie głośno – no i trochę trzęsie. Radio nie gra, tak jak Franc mówił więc nie bardzo jest czym zabić hałas. Przy licznikowych 100km/h spostrzegam, że ogromna maska silnika porusza się podrywana pędem powietrza. Zamknięta jest na pewno, to tylko luz na zamku.
Po drodze krótki przystanek – na biegu ogarniam radio. Działa, szukam jakiejś stacji radiowej. Znajduję program trzeci polskiego radia. No dobra – chociaż jak dla mnie Trójka od niedawna jest trupem medialnym, to niech będzie. Szczęście trwa krótko. O ile na postoju radio działa, to po włączeniu świateł nie daje się go słuchać. Przednie lampy ksenonowe po prostu tak „sieją”, że w głośnikach jest tylko szum. Więc radia nie będzie. Z pracy jeszcze nie dzwonili, więc na biegu załatwiam swoje sprawy. Jest ich trochę. W momencie gdy załatwiłem ostatnią przyszła wiadomość, że jestem potrzebny na już. No dobra – podjeżdżam Lulkiem pod pracę. Wygląda na to, że spędzę tu jeszcze czas jakiś.
Przed siedemnastą okazuje się, że nie mogę skończyć roboty tak jak zaplanowałem… coś tu się porąbało, skutkiem czego dostałem narzędzie nie nadające się do operacji jaką muszę wykonać. No dobrze – trzeba zrobić nowe narzędzie – chwilę to potrwa, więc z kolei ja mam trochę czasu aby podrzucić Lulka na chatę celem przeglądu i spakowania.
- ale bydlę – komentuje Michał
Z sąsiedztwa zlatują się dzieciaki. W końcu nieczęsto spotyka się takie auto. Młody puchnie z dumy jakby co najmniej sam je zbudował. Przesiadam się do seicento. Po obszernej kabinie Patrola odczucia mam takie bardziej klaustrofobiczne. W pracy spędzę jeszcze z godzinę, może półtorej.
Po półtorej godziny…
Jeszcze z godzina.
Finalnie fajrant o 22. Jutro z rana można jechać.
„Pogranicze w ogniu”
W zasadzie to na miejscu powinniśmy być wczoraj w okolicach 19 – 20. Ale i tak nie zdążylibyśmy – to raz. A dwa – to i tak nie miałoby większego sensu. Impreza startuje rano, znając życie nie wcześniej niż o 10. Zdążymy, do Grajewa mamy raptem 160km, z czego większość trasą szybkiego ruchu. Postanowiliśmy więc pojechać rano.
Do Lulka wrzuciłem bagaże. Chryste Panie, po cholerę tyle tego, przecież jedziemy na kilka dni a nie na miesiąc. Franc w instrukcji obsługi Lulka napisał wyraźnie aby szafę gdańską zostawić w domu… A tu jest jedna ogromna waliza dla dziewczyn, nieduża torba podróżna dla chłopaków, walizka Michała, która tak na dobrą sprawę uj wie po co jest, bo jak się okazało w trakcie wyjazdu ani razu do niej nie zajrzał. Do tego koszyk z jedzeniem (to akurat rozumiem) i cała masa pomniejszego badziewia. Szafa gdańska jak nic, na szczęście lustro zostało w chałupie.
W końcu do Lulka zapakowaliśmy się i my. Załoga na miejscach, można jechać.
Z tymi wyjazdami to klątwa jakaś… gdy sięgam pamięcią wstecz, to w ciągu ostatnich 16 lat jeszcze nigdy nie wyjechałem o czasie.
4,2 budzi się do życia z lekkością i łatwością, która będzie mnie zadziwiać przez cały czas trwania imprezy. Wystarczy dotknąć kluczyka palcem.
Mojej żonie za to zebrało się na wyrażanie wątpliwości:
- czy my tym autem to w ogóle gdziekolwiek dojedziemy?
Nie ma jak to wkurzyć kierowcę jeszcze przed ruszeniem w trasę…
- Wiesz co? To auto pojedzie na koniec świata i z powrotem. Nie trzeba mu tylko w tym przeszkadzać.
Pamiątkowe fotki. Oczywiście tradycyjnie na szczęście nieudane.
Obieramy kierunek z grubsza na Grajewo, potem się go uściśli. Kilka minut później wjeżdżamy na osraną trasę S8. Dlaczego tak brzydko wyrażam się na temat tej właśnie drogi szybkiego ruchu? No cóż – zawodowo zalazła mi za skórę i pozazawodowo także. Ale to temat na zupełnie inną opowieść.
Jedziemy z prędkością przelotową na poziomie 100km/h. Wrażenia z jazdy jako i wczoraj. Wskazania przyrządów w normie, tylko obrotomierz ma focha i nie może się zdecydować czy ma działać czy przykimać. Budzi się do pracy krótkimi zrywami, po czym strzałka znów opada na zero.
Pogoda wyklarowała się. Będzie słonecznie.
W CB radio cisza. Gdzie te czasy, gdy kwitło tam życie, kierowcy pozdrawiali się życząc sobie „szerokości” lub dziękując za „margines”… ekspresówka zabiła i to.
Z Lulkiem już się chyba lubimy. W sensie dzieci i ja. Małżonka chyba nie.
Enyłej…
Przegapiliśmy – znaczy ja przegapiłem zjazd z ekspresówki, więc nadkładamy trochę drogi do następnego. Na ślimaku panika na siedzeniu pasażera połączona z targaniem cykorłapki…
- zwolnij, hamuj, bo wylecimy z drogi!!!
- no weź się uspokój… jedziemy czterdzieści, nic się nie dzieje a ty mnie – kierowcę stresujesz.
Zjeżdżamy finalnie na drogę dużo niższej kategorii. Ciśniemy na Grajewo, potem miejscowość Bogusze. A w Boguszach trzeba się rozglądać za kempingiem.
Po jakimś czasie dotarliśmy do Boguszy. Kempu z drogi nie widać. W pewnym momencie mijamy się z nadjeżdżającym z naprzeciwka Jeepem Cherokee, na blachach takich bardziej miejscowych. Sprzęt przygotowany do terenu konkretnie. Nasi czy nie nasi? Na wszelki wypadek pomachałem.
No dobra – nawigację trzeba odpalić, bo tego kempu w życiu nie znajdziemy.
Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogowskazem „Słup graniczny z 1545 roku”. Jeep chyba tam właśnie skręcił. I wygląda na to, że słup będzie jedną z atrakcji wycieczki.
Kemping finalnie znalazł się. GPS prowadził nas dość daleko od asfaltu wgłąb lasu. Miejsce wygląda zacnie, tylko gdzie są nasi? Oddelegowuję się piechotą na zwiad. Naszych znalazłem w zasadzie od razu. Jest tu i Cherokee – czyli miałem rację.
Niestety spośród załóg nie znam nikogo – a przynajmniej nie kojarzę nikogo z poprzednich edycji. Przy wygasłym ognisku spotykam głównego prowodyra całego zajścia. Francek we własnej osobie.
- wiesz… przyjechaliśmy tu wczoraj późnym wieczorem… i zobacz – jedna flaszka , druga flaszka i trzecia… a wróć… trzecia cała…
Kontrolnie dmucha w alkomat. No jeszcze nie. Poczekamy więc, zwłaszcza, że nie wszyscy jeszcze są. Mamy czas.
Hania z dzieciakami poszła rozejrzeć się nad jezioro.
Kawa…
Kawy bym się napił…
Renata z Jeepa ratuje wrzątkiem. Rozpuszczalną znajduję w kuwecie z prowiantem. Będę żył 🙂
Też się rozglądam.
Kemping jest naprawdę bardzo porządny. Kilka fajnych drewnianych domków – na oko nawet całorocznych. Czyste sanitariaty, generalnie ład i porządek. Jezioro z pomostem i plaża. Może w przyszłym roku na weekend tu przyjadę?
Spotykam Michała idącego w kierunku auta. Jest mokry. Zeznaje, że przypadkiem wpadł do wody. Te jego przypadki…
W Lulku przebiera się w suche spodenki. Od razu naklejamy nalepę okolicznościową na bok Lulka. Młody cyka fotkę ojcu… „Masuria” – pokazuję paluchem.
Wracamy na pomost. Jezioro, czysta woda, ryby… Wieczorne ogniska, opowieści dorosłych, gwiazdy tak blisko, że dałoby się ich ręką sięgnąć. Albo węgorze łapane z Ojcem późno w nocy… Tak zapamiętałem swoje wakacje z dzieciństwa. To se ne vrati.
Pasowałoby jakiś metromierz na komórkę ściągnąć, bo nie mam takowego. Problem z tym generalnie jest. Francek widząc moje zmagania zinterpretował je nieco inaczej…
- po cholerę oglądasz te memy? Pamięć krótkotrwałą sobie tylko niszczysz. Najlepiej wyrzuć ten telefon.
Faktycznie coś w tym jest. Wydaje mi się, że lepiej pisało mi się gdy komórki używałem tylko do dzwonienia.
Finalnie metromierz znalazłem, aczkolwiek wychodzi na to, że dzisiaj się nie przyda. Będziemy jechali w kolumnie za przewodnikiem. Lokalnym przewodnikiem należałoby dodać, więc wszędzie wjedziemy na większym lub mniejszym ale jednak legalu. W końcu ruszamy. Zastanawiałem się co będzie pierwszą atrakcją dzisiejszego dnia i obstawiałem ten zabytkowy słup graniczny. Okazało się, że nie pomyliłem się i faktycznie po bardzo krótkim czasie wylądowaliśmy pod rzeczonym.
- Leon, przypominam ci, że Lulek ma zwrotność pancernika na oceanie.
Zupełnie jakbym nie wiedział.
No cóż – prawdę mówiąc jakoś inaczej wyobrażałem sobie ten słup graniczny. Jako geodeta czynny zawodowo na co dzień mam do czynienia z punktami granicznymi stabilizowanymi trwale, ale ta stabilizacja przerosła wszystko. Dosłownie. Zamiast słupka granicznego z krzyżem mamy budowlę wielkości sporej kapliczki, z płaskorzeźbami przedstawiającymi herby Polski i Litwy oraz tablicą z łacińskim napisem informującą kto, po co i kiedy wybudował ten „granicznik na sterydach”.
Doszedłem do wniosku, że bycie geodetą w XVI wieku wymagało dużo więcej umiejętności niż obecnie.
Francek częstuje nas opowieścią historyczną na temat tego jaką potęgą byliśmy w przeszłości, gdy obligatoryjny wpierdol był naszym najlepszym towarem eksportowym.
Jedziemy dalej. Po raz kolejny dzisiejszego dnia przejeżdżamy most na rzece Ełk – znaczy się kręcimy się po okolicy. Kolejny przystanek to sklep „Lewiatan”. Jazda w kolumnie jest niestety pod tym względem upierdliwa – bo jak jeden potrzebuje, to cała kolumna musi. Na parkingu łapię się na tym, że srebrna Toyota jest jakby znajoma – a w zasadzie znajoma jest jej rejestracja. No i oczywiście znajomy jest kierowca: Grzegorz. Byliśmy razem na dwóch edycjach Transpolonii, ostatnio na Pomeranii. Jechał wtedy z synem i kuzynem syna – pamiętam, że jednego dnia chłopaki mieli na sobie koszulki z godłem dywizjonu 303. Pojęcia nie mam dlaczego to zapamiętałem, może dlatego, że powieść Arkadego Fiedlera przez wiele lat zajmowała honorowe miejsce na mojej półce z książkami.
No dobrze – kto miał zrobić zakupy, ten zrobił. Więc możemy jechać dalej, jednak jazda w kolumnie oprócz wyżej wymienionej upierdliwości w postaci „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” ma jeszcze jedną niedogodność. Za cholerę nie wiem gdzie jestem i dokąd jadę. Chociaż w przypadku niektórych miejsc można byłoby zastosować zasadę: „niewiedza niech będzie twoją ochroną”, bo wiadomo, że im mniej wiesz, tym krótsze będzie twoje przesłuchanie. W sumie to Francek nadając od czasu do czasu przez CB objaśnia to i owo ale dziwnym trafem słyszymy piąte przez dziesiąte. Czy to wina naszego czy francowego radia – tego nie jesteśmy w stanie stwierdzić. W tych radosnych przerwach gdy łączność działa poprawnie dowiadujemy się, że zmierzamy w kierunku obiektu, który kiedyś był specyficznym obiektem wojskowym. Specyficznym, bo nieboszczka PRL w swoich zapędach militarnych postawiła na rozwój broni masowego rażenia typu C – czyli generalnie broń chemiczną. Sentyment do chemii przeżył w narodzie upadek komunizmu a w III RP nasi chemicy wsławili się opracowaniem receptury produkcji amfetaminy bardziej czystej niż ta od Heisenberga z Breaking Bad… Upadku komuny za to nie przeżył ten obiekt – po opuszczeniu przez wojsko najpierw stał się dzikim wysypiskiem śmieci a potem przeszedł w prywatne ręce. Od tej pory zarasta lasem, który coraz bardziej zakrywa pierwotne przeznaczenie terenu. Różnymi drogami w zwartej kolumnie docieramy na miejsce. Zjeżdżamy do głębokiego wykopu – jednego z wielu w okolicy, w którym znajduje się ceglany budynek, będący – sądząc po napisach – jakimś magazynem. „Dopuszczalne załadowanie komory 50 ton”. Chryste Panie… 50 ton chemicznego paskudztwa w jednym tylko takim składzie… Zastanawiam się jak to wyglądało wcześniej – drzewa porastające skarpy wykopów mogą mieć ze 40 – 45 lat, więc w czasie gdy obiekt ten funkcjonował zgodnie z przeznaczeniem na pewno ich tu nie było, musiało być inne maskowanie. Z drugiej strony teraz – w dobie superszpiegowskich satelitów – i tak by nic nie dało. Zwiedzanie kończymy szybko, bo i za bardzo nie ma czego zwiedzać, niemniej jednak po obiekcie przejedziemy się jeszcze.
- będzie tu jakiś offroad? – pytam Francka
- nie, tutaj nie. Ale później będzie co robić.
No dobra – załogi do wozów i w drogę. Offroadu nie będzie, bo… na obiekcie wszystkie drogi są utwardzone albo wręcz asfaltowe. W dodatku musiało tam być oświetlenie, bo słupy z latarniami nadal stoją, tylko drutów zdaje się brak. Pokręciliśmy się tam trochę, a potem pojechaliśmy z grubsza na północ. No może na północny zachód. Ełk… Stacja benzynowa o nazwie „gdzie jest K… mój cyrkiel”
Nam w sumie przyda się tankowanie, bo Lulek trochę oleju napędowego wciągnął. Niestety nie wiem ile do baku wchodzi, nie wiem też jaki apetyt ma Lulek. Po nalaniu do pełna wychodzi na to, że jest on dość umiarkowany biorąc pod uwagę silnik i gabaryt. Hania z dzieciakami poszła tymczasem do pobliskiego bistro. Wzięli jakiś obiad na wynos. Nie wiem – Francek twierdzi, że teraz jedziemy na ognisko czy tez popas w jakimś fajnym miejscu, ale kiedy tam dojedziemy, to zależy od kilku czynników. Nie zawsze przewidywalnych.
Formujemy kolumnę i jedziemy dalej… Jakoś tak głupio bez roadbooka. Po mniej więcej godzinie zaczyna się teren. Znaczy pierwsze błoto… I okazuje się, że zupełnie nie potrafię prowadzić Lulka w terenie. W dodatku dzieje mi się coś niedobrego z prawym barkiem. W miejscu co prawda grząskim, ale nie dramatycznie trudnym wklejam Lulka na dębowo. Kijanka przeszłaby górą, nawet nie wiedziałbym kiedy. Łapię Zuzannę, filmującą całe zajście. Zuzanna jest nieco zdziwiona….
- ale jaki masz problem? Podepnij wyciągarkę do tego drzewa i wyciągnij auto…
W ciągu 20 sekund otrzymałem jasne i precyzyjne wskazówki jak użyć windy. Przy okazji dowiedziałem się do czego jest ten przełącznik z tyłu… Ok – lina na drzewie, jedynka na reduktorze powoli wygrzebujemy się. Jednak ta winda to nie jest aż taka zła rzecz, ale… w kijance po moim trupie. Windą wyciągnęliśmy się na twarde, pozostaje wskoczyć na skarpe – jakoś daliśmy radę.
- a jakie ciśnienie masz w oponach? – pyta Francek – upuszczałeś coś?
- nic…
- no to upuść… odkręcasz zawór, liczysz do 20 i zakręcasz. Sprawdzasz kroksem czy opona się ugina jak trzeba. Jak się ugina, to znaczy, że ciśnienie jest właściwe do terenu…
Upuściłem ze wszystkich 4 kół…
Telefon. Siostra dzwoni
- bo wiesz, wróciliśmy dopiero dzisiaj, namiot zostawiłam u rodziców, więc jest do odbioru…
- ale ja jestem na wyjeździe… i namiot nie będzie mi potrzebny… Domek mam na samochodzie 🙂
- jak to?
W odpowiedzi wysyłam zdjęcie Lulka… Siostra nie ma więcej pytań.
Trochę to potrwało, ale finalnie wszyscy powjeżdżali na skarpę. Popas ma być lada chwila. Faktycznie kwadrans później wjeżdżamy na coś co wygląda jak żwirownia. W oka mgnieniu mamy ognisko, więc chętni mogą sobie upiec kiełbasę. Zouzka demonstruje turystyczną mikrofalę. Fajny patent – kiełbasę zamyka się jak w klatce i kładzie na ognisku. Żadnych patyków. No dobrze – kto woli z ogniska, to ma z ogniska. My mamy nieco wystygły obiad z bistro. Młody, który był straszliwie głodny jeszcze kwadrans temu nagle cudownie się najada zapewne pokarm oczami wchłaniając. Takie cuda.
W pobliskim bajorku widać ryby. Drobnica, ale wśród tej drobnicy pojawiają się od czasu do czasu większe krasnopióry. No to może zapolujemy. Kukurydza jest, wędka jest. Ryby nie biorą. No co za kraj, że nawet ryba nie bierze 😀
Francek proponuje przejażdżkę – takie malutkie kółeczko dookoła ogniska. W sumie czemu nie. Hania odmawia, woli siedzieć na krzesełku i czytać… Zastanawiam się ile zapamięta z czytania a ile z wyprawy…
Tak więc na krótkie kółeczko jedziemy we trójkę. Najpierw zjazd w dół, potem po garbie a następnie ostro w lewo pod górę. Wygląda jak wygląda. Za podjazdem trzeba jechać w dół i w lewo przez kawałek pleistoceńskiego gnoju – lub tez objechać rzeczonego szerszym lub węższym łukiem.
Pierwsze dwa etapy poszły nawet sprawnie. Na trzecim gabaryt Lulka dał o sobie znać – nie złożyłem się w skręt pod górkę tak jak należało. Przez krótką ale denerwującą chwilę Lulek zsuwał się trochę tyłem a trochę bokiem z pochyłości. Chwila ta trwała krótko – koła w końcu złapały trakcję i wdrapaliśmy się jakoś na tę górkę. Odetchnąłem. Na krótko odetchnąłem, bo pojawił się kolejny problem – czyli bagienko. Nawet nie bagienko – bo tam już siedział Francek. Ja nie mogłem się złamać w lewo aby to bagienko objechać. Z drugiej strony tam też ktoś utknął… Dobra – „Jeszcze się książę ponajeżdża” – cytuję w myślach klasyka i daję na wprost do drogi, która tu przyjechaliśmy. Wróciliśmy na miejsce startu. Młody domaga się powtórki. Ja zaś nie bardzo – więc próbuję mu wytłumaczyć, że po tej żwirowni najeździmy się jeszcze do syta i to niekoniecznie po tym samym kółeczku. I po raz kolejny dochodzę do wniosku, że z tą prędkością dźwięku, to jakieś cuda i dziwy są, bo teraz gadasz do dzieciaka, co ma lat 10 a finalnie to co gadasz teraz dociera do niego w okolicach trzydziestki… i to tez nie zawsze. Cuda, panie cuda…
Podeszliśmy jeszcze do bagienka, w którym Franc demonstruje „jak to robią dorośli” – w sensie pakowania się i wyjeżdżania z takiej przeszkody terenowej. No dobrze – pojeździliśmy, to jeszcze chwila przy ognisku i lecimy dalej. Hasło rzucone, załogi do wozów. Znaczy wszystkie załogi do wszystkich wozów, tylko oczywiście nie nasza. U nas, kierowca siedzi za kierownicą, młodsza pasażerka siedzi z tyłu zajęta telefonem, starsza pasażerka siedzi na krześle pod drzewem czytając książkę a młody generalnie ma gdzieś wszystko i siedzi przy resztkach ogniska. No pięknie – bo tymczasem reszta grupy oddaliła się, w kierunku mniej więcej gdzieś tam. Wkurwiony wciskam klakson zastanawiając się po kiego grzyba mi ten balast na pokładzie… żeby jeszcze któreś przynajmniej od czasu do czasu zdjęcie zrobiło z trasy…
Użycie klaksonu wywołało właściwy skutek i reszta załogi – oczywiście zdziwiona – łaskawie przyszła.
- a co to już wszyscy pojechali?
… tu mnie słów zabrakło, ręce opadły, cycki opadły i generalnie wszystko co mogło to opadło…
W końcu w ludziach na pokładzie mamy komplet, a w sprzęcie – nadkomplet. Michał zgarnął jakieś krzesełko pozostawione przy ognisku. Puściłem w eter ogłoszenie o znalezionej zgubie, więc właściciel na pewno się znajdzie.
Gonimy grupę, kierując się mniej więcej tam gdzie mogli pojechać albo gdzie prowadzą wyjeżdżone dróżki. Aut początkowo nie widać, wypatruję więc świeżych śladów opon. Piasek, ostry zjazd, manewry. Dramatycznie nie czuję Lulka w terenie. Natykamy się w końcu na gelendę, przesympatyczna załoga. Chłopaki chyba też za bardzo nie wiedzą gdzie jest reszta, ale droga jest jedna… gdzieś wyjedziemy. Daleko nie ujechaliśmy, bo dobiliśmy do reszty grupy. Jakieś miejsce krytyczne jak to na takich obiektach – wiadomo: piaszczyste zjazdy i podjazdy a jak jeszcze dojdą drzewa to się zaczyna robić nieciekawie, szczególnie dla pojazdów o gabarytach kiosku ruchu.
Stwierdziłem, że pchanie się górą jak reszta wycieczki jest średnio sensowne skoro dużo łatwiej (i fajniej) można to miejsce opycić dołem. I tak też zrobiłem, nie wiem czy ktoś poszedł w moje ślady. Enyłej – miejsc krytycznych na żwirowni było jeszcze kilka, ale zawsze znalazł się ktoś kto popilotował z zewnątrz, pokazując gdzie koła skręcić a gdzie wyprostować na bieżąco korygując tor jazdy. Wielkie „Dziękuję” z mojej strony dla kolegów, bo zawsze był to ktoś z innej załogi. Mój pilot w tym czasie…. eee dobra nieważne.
Odcinek terenowy powoli się kończy, dojeżdżamy do asfaltu. Przed nami ostatnia szansa na zrobienie zakupów. Chyba mamy wszystko, więc czekamy w aucie. Postój nie trwa długo, a przed nami jeszcze chyba sporo jazdy. Chłopaki z Ełku poprzeciągają nas dziś konkretnie. Z asfaltu zjeżdżamy w las. Oczywiście prywatny i na pełnym legalu. W kolumnie przeciskamy się między drzewami, właściwie to kolumna bardziej stoi niż jedzie. Za nami chyba nikogo nie ma, a przynajmniej tak mi się zdawało. Ponieważ mój pilot nadal czyta książkę sam udaje się na rekonesans i zapoznanie z trasą… Lulkiem łatwo nie będzie. No dobrze – kolumna nieco podjechała, więc i ja atakuję. Atak udał się tak… połowicznie.
- Leon, obwisłem za tobą, pociągnąłbyś mnie ze dwa metry na linie – słyszę w CB znajomy głos.
Ale zaraz – przecież za mną nie było nikogo… Wysiadam z Lulka i od razu natykam się na Roberta, z którym już kilka imprez objechaliśmy. Właśnie dołączył do kolejnej. No i świetnie. Cofnąłem Lulka, podpięliśmy linę i delikatnie wyciągnąłem robertowe trzy diamenty. To teraz „w pieriod!”
Niestety na zamiarach się skończyło. Nie mieścimy się w zakręcie.
- cofnij ze trzy metry i daj bardziej w lewo – instruuje Robert – i skręcaj później, bo to długie auto i trochę zachodzi tyłem.
Tym razem przechodzimy bez problemu. Ba – nawet mój pilot wysiadł z Lulka i oddelegował się przed maskę obowiązki statutowe pełnić. Zaskoczony takim obrotem sprawy proszę Zuzannę o udokumentowanie zajścia. Daleko nie pojechaliśmy, bo kolumna stoi. Stoimy i my. Wygląda na to, że będzie ciąg dalszy jazdy kioskiem ruchu między drzewami, co jakby nie cieszy mnie za bardzo.
Tymczasem przyszła nasza kolej. Między drzewami jakoś idzie, tylko że drzewa to pikuś w porównaniu z tym co przed nami: piaszczysty trawers.
- Leon nie jedź na półsprzęgle! To nie są tanie rzeczy! – woła Francek
Teraz on nas pilotuje. Mój pilot wymiekł.
I pomimo tego, że wiem że Francek zna ten samochód dużo lepiej niż ja, to pilotuje w taki sposób, że mam wątpliwości… auto jest wysokie, namiot na dachu, środek ciężkości i tak dalej a Francek nadaje nam coraz większy przechył. Dodaje dramatyzmu sytuacji krzycząc i gestykulując. Przejeżdzamy szczęśliwie trawers. Zewnątrz słychać krzyki Franca, z Lulka zaś mój śmiech i biadolenia Hani. Taki trójgłos.
Za trawersem kolejny postój. Tym razem trwa walka na podjeździe. Idziemy popatrzeć na zmagania. Doświadczeni kierowcy dają sobie radę bez większych problemów, ci młodsi – uczący się dopiero sztuki prowadzenia samochodu radzą sobie trochę gorzej. Są też pierwsze straty w sprzęcie.
Teraz my.
- dojedź do skarpy, cofnij i ustaw się prostopadle. Załącz difflocka i wjedź na górę.
Francek udziela wskazówek pokazując mi jednocześnie gdzie ten włącznik difflocka jest. A jest to taki niepozorny prztyczek i trzeba pamiętać aby wyłączyć go przed zjazdem na twarde. Podjazd zrobiliśmy od pierwszego podejścia. Chwilę później przejechał Robert. Przed nami jeszcze tylko przeszkoda wodna o wilgotności 100 procent – co w języku wojskowych oznacza kałużę i koniec offroadu na dziś. Oczywiście zanim się pozbieraliśmy i ruszyliśmy, to wszyscy znaleźli się już na asfalcie. Francek profilaktycznie przypomina przez CB cobym difflocka wyłączył, po przejeździe przez wodę a wjazdem na asfalt. Jest wyłączony, a brodzenia unikam jak mogę, więc z ulgą dostrzegam drogę omijającą tę kałużę. Swoją drogą – ta kałuża to całkiem spore jezioro, oczywiście wyznaczony przejazd nie biegł jego środkiem tylko blisko brzegu.
Zmierzamy na nocleg, ale znając życie i transpolonijne realia, to nawet gdyby nocleg był pod nosem, to czas dojazdu mógłby być zaskakująco długi. I faktycznie tak właśnie było. Na kemping wjeżdżamy bardzo późnym popołudniem. Agroturystyka – Camping „SIEDLISKO ROŻYŃSK” nad jeziorem Druglin Duży.
Cholera…
Na kolację nic nie ma, a podobno ostatni czynny sklep minęliśmy kilka godzin temu. Nie tylko my jesteśmy w takiej sytuacji. Szybkie zapytanie wujka G – w Ruskiej Wsi powinien być jeszcze czynny sklep. Jakieś 8 kilometrów, więc luz. Myślałem, że dziś już nie będę musiał Lulka prowadzić, no ale siła wyższa. Pojechaliśmy… W sklepie ludzie w maseczkach… Szaleństwo.
Wróciliśmy. Tym razem żonie mojej nie spodobało się to jak zaparkowałem Lulka. A mnie się nie chciało go przestawiać, więc…
- jak ci nie pasuje, to se go przestaw – odparłem wręczając kluczyki. Prawy łokieć i bark dawał się we znaki.
No cóż – różnica pomiędzy położeniem Lulka w pozycji „jak ty parkujesz” a pozycją „teraz dobrze” to jakieś 30 centymetrów na polu namiotowym o powierzchni 5 hektarów, w momencie gdy najbliższe auto stoi 5 metrów dalej… Po raz kolejny tego dnia opadło mi wszystko. To teraz wypadało by zająć się noclegiem.
Namiot dachowy sprawił mi trochę problemów, ponieważ spodziewałem się, że będzie się rozkładał w nieco inny sposób. Finalnie okazało się, że rozkładanie jest proste i szybkie a sam namiot bardzo obszerny. Dzieciaki szybko znikają w jego wnętrzu gdzie rozkładają śpiwory i poduszki. Pozbyliśmy się też nadprogramowego krzesełka. Właściciel się znalazł.
Pasowałoby się po kempingu rozejrzeć. Jest bardzo czysto i schludnie – rano Francek wspominał, że wieczorny kemp będzie pod wieloma względami lepszy od tego porannego – i tak rzeczywiście jest. Tylko, że dookoła słychać mowę germańskiego oprawcy – a to już dobrze nie wróży. Oznacza to tylko, że ogniska nie będzie, integracji nie będzie bo – cisza nocna od 22.00
Dramat. Emeriten party.
Oczywiście temat olaliśmy. Oczywiście w sposób kulturalny, bez śpiewów chóralnych i darcia japy. Zwykłe wieczorne rozmowy, przy piwku czy wódeczce…
Dzieciaki łażą stadami…
Krótko po 22 do Francka przyszedł właściciel przybytku z informacją, że się Niemcy skarżą, że jest głośno. W odpowiedzi Francek zasugerował, że tych Hunów możemy spacyfikować, w pęczki powiązać i do Berlina pogonić – bo my jesteśmy u siebie, a oni nie. Z resztą – rano jacyś Niemcy natknęli się na Francka. I nie było to dla nich miłe spotkanie, szczególnie po tym jak ich uświadomił, że zmierzamy „Na Berlin” niczym Armia Czerwona w 1945…
Po 23 wdrapuję się po drabince do namiotu…
- znowu śmierdzisz tym piwskiem…
Tu też Niemcy.