Pomerania 2016
Transpolonia Pomerania 2016 – czyli jak być na Pomorzu i morza nie widzieć.
Kwiecień i maj 2016
Po przemierzeniu dróg i bezdroży na wschodzie, zachodzie oraz południu przyszła pora na postawienie kropki nad „i” – czyli domknięcie transpolonijnej pętli od północy… Gdy tylko szef Adrenalinki.pl zamieścił na forach rozkład jazdy na rok bieżący nie myślałem długo tylko wpisałem załogę kijanki na listę uczestników. Transpolonia Pomerania – edycja premierowa odbyła się w nietypowym terminie, czyli w długi weekend majowy i zgromadziła – jak dotąd – najliczniejszą grupę uczestników.
Któregoś pięknego kwietniowego poranka jadąc do mego miasta powiatowego odebrałem SMS od Francka…
„Rafał, mkniecie na Pomerkę?”
No co za pytanie – pomyślałem sobie, po czym oddzwoniłem.
-
-
Jedziecie?
-
-
Jedziemy. Zaliczka jutro.
-
Nie ma problemu. Hania jedzie? Dzieciaki jadą? Kijanka na chodzie?
-
Jedziemy całą załogą. Kijanka w formie…
-
To do zobaczenia.
Odłożyłem telefon na siedzenie zastanawiając się przez chwilę nad rozmową… Co ten Francek kombinuje? Bo kombinował – co się ostatecznie potwierdziło… Ale nie uprzedzajmy faktów…
O co chodzi?
Trasa: około …….. kilometrów asfaltami piątej kategorii, szutrami, drogami polnymi i leśnymi oraz bezdrożami Pomorza;
Czas i miejsce: Polska, kwiecień i maj 2016;
Auto: KIA Sportage, rocznik 1996, 2.0 DOHC benzyna/LPG, prawie standard (no – może „letko dłubnięta”) i „letko zmęczona”;
Załoga: Rafał (kierowca) i Hania (pilot) oraz Zuzanna i Michał (wsparcie) – czyli załoga specjalnej troski;
Główny Prowodyr Całego Zajścia: www.adrenalinka.pl
Transpolonia Pomerania miała się rozpocząć 29 kwietnia 2016 roku w hotelu koło zamku w Gniewie…
Termin nietypowy, ale po rozmowie z Franckiem nie bardzo wyobrażałem sobie zorganizowanie tej edycji Transpolonii w wakacje… Zylion lemingów… co ja mówię… trymbimbalion wrecz…
To co mnie wydawało się logiczne dla Hani już takie nie było. Strasznie się zezłościła, że Transpolonia zorganizowana została właśnie w terminie majowym. Prawdę mówiąc nie było dnia, aby nie narzekała na zimne noce, które z pewnością nas czekają, niepewną pogodę, deszcze i cała masę plag w porównaniu z którymi te egipskie wydawałyby się igraszką. W końcu nieco zdenerwowany stwierdziłem:
- jak nie chcesz jechać, to nie jedź… ja cię pod pistoletem nie ciągnę…
- a w życiu…
Stanęło w końcu na tym, że złapałem za telefon i na kilka dni przed wyjazdem sumiennie obdzwoniłem wszystkie miejsca noclegowe oraz kempy rezerwując miejsca pod dachem. Tak na wszelki wypadek. Na wszelki wypadek, dla zdrowia psychicznego oraz ograniczenia gderania do niezbędnego minimum posprzątałem także wnętrze kijanki. Nawet szyby umyłem. Zmagania te wiekopomne zostały utrwalone.
Termin wyjazdu ustaliliśmy na 28.04, godziny popołudniowe. Dzieciaki w sam raz ściągnęłyby z placówek oświatowych, my z pracy. Sprawdziłem na mapie najkrótszą trasę… nieco ponad 260 km. Nie jest źle, trzy godzinki i będziemy na miejscu… Niestety był to błąd, który się zemścił i to mocno.
Tradycyjnie zaczęły się przedwyjazdowe pakowanki… narzędzia zabrać obowiązkowo. Szpadel obowiązkowo. Czołówkę obowiązkowo. Hilift? Hilift – zostaje w garażu. Duży, ciężki klamor jeszcze nigdy do niczego się nie przydał. Tirfor? Brać? Zostawić? Do tej pory nie było potrzeby używania na żadnej Transpolonii… Miejsca zajmuje dużo, waży jeszcze więcej, w dodatku jakiś taki niedogodny w transporcie… To zostawię w cholerę – po co ciągać taki ciężar? I już miałem go w garażu zostawić, ale jakoś sam w rękę wpadł. Zataszczyłem toto do kijanki wraz z liną, taśmą, szeklą i rurą do wajchowania. Jak się potem okazało… wszystko w swoim czasie 🙂
Kijanka zapakowana po dach.. Czas start – godzina 18.40… Jak dobrze pójdzie to na 22 będziemy.
Nie idzie dobrze… Hania upiera się na wykonanie pamiątkowych zdjęć odjazdowych. Z trudem powstrzymuję chęć odjazdu z dzieciakami… zdjęcia nie nadają się do publikacji, podobnie jak słowa, które wtedy padły. Szczęśliwie udało się ruszyć. W końcu.
Do Ciechanowa, a w zasadzie nawet do Mławy podróż przebiegała bez jakichś szczególnych incydentów – dość szybko i sprawnie pokonaliśmy ten odcinek drogi. Udało się nawet złapać aparatem zachód Słońca…
Od Mławy zaczął się horror. Wąskie drogi obsadzone drzewami w skrajni, sporo pojazdów rolniczych i innych wolnobieżnych. A do tego remonty, objazdy, objazdy objazdów. Przeciętna prędkość podróżna? W porywach 60km/h…
Dzwoni Francek z pytaniem czy jedziemy. Owszem jedziemy… Ale jak tak dalej pójdzie to będziemy tak późno, że na kolację na pewno nie zdążymy. Proszę tylko aby zabezpieczył dla nas jakiś chleb, kolację ogarniemy sami tylko pieczywa brak.
Na miejsce docelowe docieramy grubo po 23. Zmęczeni, głodni i wściekli. Ale co się dziwić – jesteśmy przecież w Gniewie.
Parking przed hotelem zastawiony jest w całości autami terenowymi. To wszystko nasi? Chyba tak. Pośród nich znajduję kilka znajomych. No – nie ma jak to stała ekipa 🙂 Sprawnie i szybko instalujemy się w pokoju. Od pań z recepcji dostajemy coś do zjedzenia na zimno. Kolacja, mycie i w kimono.
29.04.2016 – pierwszy dzień imprezy
Skoro nie załapaliśmy się na kolację to załapiemy się na śniadanie. W restauracji hotelowej zebrali się wszyscy uczestnicy imprezy. Takiego oblężenia nie było jeszcze na żadnej z Transpolonii – a pamiętam ich kilka. Dwadzieścia dziewięć jednostek razy średnio trzy osoby na pokładzie… Sporo znajomych z poprzednich edycji – więc okazji do powitań i wymiany serdeczności nie zabrakło.
Po śniadaniu – tradycyjnie – szef Adrenalinki.pl powitał wszystkich tak licznie zgromadzonych uczestników imprezy, wygłosił kilka zdań wstępu – czyli po co, dlaczego i czego się po trasie spodziewać możemy. Padły takie określenia jak „judgement day” czy „droga płaczu” sugerujące, że lekko momentami nie będzie. Z rzeczy, które na pewno każdemu offroadowcowi przypadłyby do gustu był przejazd po prywatnym terenie w bezpośredniej bliskości morza – czyli coś czego teoretycznie w Polsce zrobić się nie da. Okazało się, że kawałek gruntu leżący w bezpośredniej bliskości morza należy do jakiegoś Skandynawa, który jest „offroad friendly” i generalnie nie bardzo się przejmuje tym, że ekopojebom stygmaty się otwierają gdy terenówki jeżdżą po jego gruncie. (Dla jasności – troska o środowisko naturalne JEST dla mnie ważna, niemniej jednak uważam, że niektórzy z tak zwanych ekologów to najgorszego sortu oszołomy, lub co gorsza wyrachowane mendy, które z idei uczyniły sobie lukratywne źródło dochodów – więc tak należy rozumieć określenie „ekopojeb”). Zaś co do występowania samego terenu po trasie – to Francek miał dość dziwną minę. Mniej więcej jak Konrad w III części „Dziadów” gdy przystępował do wielkiej improwizacji…
No cóż – zabezpieczyliśmy koszulki, roadbook oraz nalepę imprezową – czyli imprezowy pakiet standardowy. Pobieżnie przerzuciłem kartki roadbooka – wygląda na to, że dziś będziemy mieli taką bardziej przejazdówkę nastawioną bardziej na nawigację niż na walkę z terenem. Ale nich i tak będzie – w sumie dzień na rozgrzewkę. Z takimi myślami poznosiłem do auta bagaże, naiwnie myśląc że zaraz ruszymy. Nic z tego.
Pierwszy przystanek jaki czeka nas po trasie to Pelplin – bliziutko, bo może ze 20 kilometrów stąd. Do zwiedzenia jest tam katedra oraz muzeum. Takie absolutne „must see”. Więc dobrze by było, abyśmy pojechali tam możliwie dużą zwartą grupą – wiadomo – jeden przewodnik itepe. Więc nie pozostaje nic tylko czekać aż się szanowna wycieczka ruszy. A wycieczka tymczasem z buta udaje się zwiedzić okolicę. Dołączamy się, przy czym ja z niechęcią. Jak się coś spieprzy na początku, to się potem ciągnie.
No cóż – zwiedziliśmy fragment Gniewu, obejrzeliśmy z zewnątrz zamek, weszliśmy na chwilę na zadaszony dziedziniec, gdzie właśnie trwały przygotowania do jakiejś uroczystości. Popatrzyliśmy na Wisłę płynącą w oddali… dzieciaki w tym czasie poprzestawiały figury na ogromnej szachownicy…
W końcu jedziemy. Po krótkim czasie docieramy do katedry w Pelplinie. Katedra zamknięta – trzeba czekać na przewodnika. Zjeżdżają się kolejni uczestnicy imprezy. Francek ostro dyskutuje z jedną z załóg na temat taki bardziej polityczny – nowa osrana zmiana właśnie dokonuje skoku na wymiar sprawiedliwości. Adwersarze – z tego co zdążyłem wychwycić ze strzępów rozmowy reprezentują środowisko prawnicze i generalnie mają odmienne niż Francek spojrzenie na rzeczywistość.
No nic. Pojawia się przewodniczka i nawet otwiera kratę znajdująca się za drzwiami do świątyni, ale chwilę później zamyka ją i odchodzi. Dwie chwile później orientujemy się, że mamy brak w załodze – moment nieuwagi wystarczył aby nasza Zuzanna została zamknięta w kościele. Na szczęście długo stan ten nie trwał – przyszła druga przewodniczka i już całą grupą weszliśmy do katedry. Czasu za dużo nie mamy, więc i zwiedzanie takie pobieżne bardziej…
- ty patrz Leon… kiedyś to budowali. Stoi to ponad 400 lat i pewnie postoi jeszcze. A teraz co? Domki kanadyjskie z drewna i gipskartonu?
- inżynierskim okiem patrząc, to wspaniałą budowla – zobacz choćby te filary, te sklepienia…
Ano właśnie – filary, sklepienia, potężny ołtarz główny i całą masa ołtarzy bocznych, ambona, organy – wszystko to składa się na obraz wyniosłej, potężnej, majestatycznej świątyni. Jak się później dowiedziałem ołtarz główny w katedrze w Pelplinie ma 25 metrów wysokości, podczas gdy ołtarz w Bazylice Mariackiej dłuta Wita Stwosza – tylko 13.
W krużgankach klasztoru Francek popuścił wodzy fantazji… Stwierdził, że jest to idealne miejsce na egzekucję wrogów narodu. Jak dla mnie trochę za małe. Jakbyśmy już upchnęli tam 460 posłów, dorzucili 100 senatorów to okazałoby się, że na pluton egzekucyjny zabrakłoby miejsca.
Z krużganków najbardziej podobały mi się malowidła ścienne. Szczególnie te przedstawiające wypędzenie kupców ze świątyni.
My również opuściliśmy świątynię – w sensie wyszliśmy na dziedziniec, pośrodku którego znajdowała się mała ośmiokątna fontanna. Oczywiście dla dzieciaków skojarzenie było jasne i proste: do fontanny można powrzucać kamyczków, którymi wysypane były ścieżki a samą wodą się pochlapać. Chwilę później szkodniki jedne popsuły fontannę. No cóż – naprawiłem, bo za szkody wyrządzone przez dzieci odpowiadają rodzice. Woda była zimna. Bardzo zimna – jakby źródlana.
Kolejna atrakcja w bardzo bliskiej odległości to muzeum diecezjalne. I był już konkret. Pomijając całą kolekcję złotych monstrancji, kielichów, krucyfiksów, pamiątek po Wojtyle i innych przedmiotów kultu religijnego muzeum to w swoich zbiorach posiada absolutną perełkę: Biblię Gutenberga. Źródła podają, że wydrukowano około 200 egzemplarzy, z których do naszych czasów dotrwało 48 – z czego tylko 20 jest kompletnych. Daje to pogląd na wyjątkowość tego eksponatu (znajduje się on na liście najważniejszych dokumentów w dziejach ludzkości UNESCO), gdzieś nawet znalazłem jego szacowaną wartość – głowy nie dam czy nie było to coś w okolicach 25 milionów dolarów?
Sama księga – a w zasadzie dwie księgi spoczywają za szkłem. Papier jest w dobrym stanie, uwagę zwracają masywne drewniane okute okładki… „Przeczytać książkę od deski do deski” – tak chyba brzmiało to powiedzenie.
Reprodukcje wybranych stron wiszą na ścianach za szkłem, tak więc można z bliska popatrzeć jak to wszystko wygląda. W sumie Biblia jest książką, która została wydana w największej liczbie egzemplarzy w ciągu całej historii ludzkości.
Reszcie ekspozycji poświęciłem ogólny rzut oka. Jakoś nie ujęła mnie szczególnie.
Kończymy zwiedzanie i w drogę. Jak zawsze na takich imprezach niejako automatycznie tworzą się grupy aut wspólnie jadących, a dwadzieścia dziewięć jednostek uczestniczących w imprezie sprawia, że na trasie robi się lekki tłok. Sama trasa zaś – asfalty, trochę szutrów, trochę dróg leśnych, jakieś betonki. Błota nie ma, piasku nie ma – jest sucho i twardo. W sam raz na włóczęgę – bo słoneczna pogoda w połączeniu z prawie bezchmurnym niebem włóczędze sprzyja.
W sumie i tak nie jedziemy sami, więc prowadzenie nawigacji przejęły dzieciaki. Ja wiem – są nieco za małe aby prowadzić ją jak należy, niemniej jednak jak chcą – to czemu nie. Zuzanna patrzy po kratkach, opisuje sytuacje, z podawaniem odległości jest ciut gorzej – ale jakoś dają radę. Przejechaną kratkę odznaczają kropką – coby się nie myliło. No cóż – rosną mi piloty.
Po trasie mijamy ruiny zamku oznaczone na 90 kratce roadbooka. Szybkie zdjęcie telefonem i nawet nie wchodzimy. Pasowałoby się rozejrzeć za jakimś lokalem gastronomicznym, bo pora z wolna robi się taka obiadowa bardziej. Jak na złość po trasie nie ma jakichś większych miejscowości, a w tych przez które przejeżdżamy jadłodajni brak. Dopiero w miejscowości Konarzyny jak wryci stajemy przed budynkiem z czerwonej cegły z dużym napisem „OBERŻA” nad wejściem. No cóż – lokal jest, ale miejsca chyba w nim nie będzie. Wygląda na to, że trwa tam przyjęcie komunijne. Mimo to wchodzimy – a nuż się uda. I to była dobra decyzja, bo druga sala wolna. Tak więc posiedzieliśmy, pojedliśmy… Lokal miał w ogóle fajny wystrój – najbardziej uśmiałem się ze stołów. Wyglądały jakby na ich blatach leżały gazety sprzed co najmniej 4 dekad… czarno białe zdjęcia zespołu Brekout, wywiad z Tadeuszem Nalepa, Franciszkiem Walickim. Spędziliśmy tam nieco ponad godzinę. W sam raz aby co nieco odpocząć. W tym czasie nastąpiła niejako zmiana warty – na nasze miejsce przybyli inni uczestnicy wycieczki.
No nic – ruszamy w dalszą drogę. Kolejny obiekt po trasie wart zobaczenia to skansen we Wdzydzach Kiszewskich. Co ciekawe – jest to najstarszy skansen w Polsce. Został założony przez Teodorę i Izydora Gulgowskich na początku XX wieku. Niestety jest już grubo po godzinach otwarcia, więc nie zwiedzimy. Za to możemy wejść na wieżę widokową. Ta czynna jest całą dobę, a wejście jest bezpłatne. No cóż – drapiemy się po schodach… pierwszy poziom, drugi, trzeci… stopień po stopniu. Im wyżej tym chłodniej – coraz bardziej wieje. Nic dziwnego, bo wieża ma ponad 35 metrów wysokości. Z ostatniej – zadaszonej platformy rozciąga się widok na Krzyż Jezior Wdzydzkich oraz największą wyspę – Ostrów Wielki. Widok bezsprzecznie wart zobaczenia. No cóż – schodząc na dół postanowiłem policzyć schody. Tyle, że coś mi się pozajączkowało i nie jestem pewien czy liczba 132 jest prawidłowa. Może kiedyś jeszcze zweryfikuję – tymczasem wracamy do aut i ruszamy w dalszą drogę. Roadbook pokazuje, że dla chętnych zupełnie fakultatywnie są zapewnione atrakcje w postaci toru offroad na żwirowni Rybaki. Docieramy tam po mniej więcej trzydziestu minutach. Prawdę mówiąc nie chce mi się tak – trochę bez sensu tyrać autem, więc parkujemy i per pedes całą załogą idziemy popatrzeć jak robią to inni. Klasyka – trochę piachu, koleiny, stromy zjazd. Albo podjazd – jak kto woli. Dopiero teraz załapałem o co z tym chodzi i skąd się wzięła dziwna mina Francka na porannej odprawie przy pytaniu o offroad. Po prostu po trasie jest go mało – więc aby zapewnić adrenalinkę na dostatecznym poziomie Francek powstawiał takie atrakcje do bezpiecznego upuszczenia ciśnienia. W tym czasie Marcin w gelendzie szykuje się do pokonania stromego zjazdu. W teorii – nie jest to trudne. Wystarczy dopiąć przód, zapiąć reduktor , wbić jedynkę i po ustawieniu się idealnie wzdłuż linii nachylenia stoku zjechać nie dotykając w żadnym wypadku hamulca. W praktyce problemem jest to, że do pewnego momentu nie widać tego co jest przed autem, więc aby ustawić się precyzyjnie do zjazdu najlepiej mieć pilota przed sobą. Dodatkowo ciężko jest opanować chęć do depnięcia hamulca – stąd powiedzenie „lewa wolna” w odniesieniu do lewej stopy. Dlaczego lepiej mieć lewą wolną? Ano, żeby przez maskę nie zrobić rolki. Marcin się szykuje, Ola chyba nie jest tym zachwycona mimo to jadą… I nie wiem czy dotknął hamulca czy nie, ale wyglądało na to że tylne koła miały chęć się od podłoża oderwać. My – jak wspomniałem wcześniej żwirownię sobie odpuszczamy. „Jeszcze się książę ponajeżdża”.
W sumie – to jak na mój gust – pasowałoby odpalić nawigację i na strzałkę na kwaterę pojechać, zwłaszcza że sumując odległości z roadbooka wychodzi na to, że przed nami jeszcze około 40km. Tyle, że większość po asfaltach, więc chyba bez różnicy. Marcin prowadzi, my za nim, dzieciaki kontrolują nawigację. Mimo to w miejscowości Zawory mamy trochę problemów… Zawory – byłem tu kiedyś na krótkich wakacjach. Rok 1995 może 1996? Nie pamiętam dokładnie. W każdym bądź razie okolicy i tak nie poznaję. Odnajdujemy w końcu nasz nocleg. Jest zimno, więc współczuję tym co decydują się na spanie pod namiotami. My mamy zaklepany nocleg pod dachem, chwilę potem dostajemy klucze do pokoju. Jest w nim zimno, na szczęście mamy farelkę. Niestety z farelką nie polubił się będący na wyposażeniu pokoju przedłużacz… w krótkim błysku zakończył swój żywot. Chińszczyzna. Nie wiem czy było jakiekolwiek ognisko czy tez integracja. Do rana nie wychodziliśmy z pokoju.
30.04.2016 – drugi dzień imprezy
Noc przetrwaliśmy. To chyba najwłaściwsze określenie. Pomimo intensywnego dogrzewania farelką trudno było skompensować zimno wychodzące z murów. W każdym razie mnie w nocy było za chłodno – więc Hani zapewne znając życie było za zimno… Ciekawe jak było pod namiotami?
Kilka minut później od Oli dowiadujemy się, że było strasznie zimno, natomiast Marcin stwierdził, że było spoko – no może trochę chłodno. Czyli standard jako i u nas.
No cóż – pozostałe noce też spędzimy pod dachem, więc trzeba się przyzwyczajać.
W Zaworach po raz ostatni byłem w wakacje poprzedzające pierwszy rok studiów… Który to był rok? Policzyłem w myślach na spokojnie… 1995 – to musiał być ten rok… a ja miałem długie włosy, rzadki zarost, chodziłem w glanach, paliłem czerwone Sobieskie i generalnie byłem szczęśliwym człowiekiem. Gdzie te czasy dawno minione?
Przez chwilę nawet kombinowałem czy nie poszukać znajomych miejsc, ale po namyśle odpuściłem. Szkoda czasu. Jest odprawa czy nie ma? W sumie to powinna być jak zawsze. Tak czy owak, spakować się trzeba. Ogarnąłem pakowanie auta, Hania poszła się rozliczyć z właścicielem. Nie wiem czy coś utargowała, ale wróciła zadowolona.
Zjechaliśmy na dół na pole namiotowe i złapaliśmy Francka. Odprawy jako takiej nie było – ale dowiedzieliśmy się, że absolutnie warto zobaczyć zamek na miarę Malborka, który buduje się w okolicy. Warto również zajrzeć do Muzeum ceramiki kaszubskiej, które znajduje się rzut kamieniem stąd – po drugiej stronie jeziora. Co do terenu – Francek wspomina coś o drodze gruntowej, która w momencie układania trasy była wyjątkowo trudna do przejechania. Poprosiłem o szczegóły…
- Rafał – to jest zwykła droga gruntowa, tylko wiesz… Krazy tamtędy jeździły, a było mokro, więc narobiły kolein… jesteś doświadczonym offroaderem, zobaczysz co i jak na miejscu.
- No dobrze – wszystko jasne.
Na zakończenie Francek dorzucił trochę swoich obserwacji i przemyśleń na temat gatunku kobiecego, interakcji w kontakcie z gatunkiem męskim oraz generalnie tego co też kobiety w głowach mają. Westchnąłem tylko ciężko…
- co ten Francek za oszczerstwa o kobietach mówił? – zapytała Hania, gdy wsiadłem do kijanki
- nie oszczerstwa tylko prawdę, całą prawdę i tylko prawdę – odpowiedziałem nie rozwijając jednak tematu.
Ruszamy. Jedziemy razem z załogą gelendy. Kierunek – muzeum ceramiki.
W dość krótkim czasie docieramy na miejsce. Wysoki budynek z czerwonej cegły z dużą tablicą z napisem „Muzeum Ceramiki Kaszubskiej Neclów” ozdobionym dodatkowo rysunkiem glinianego wazonu. Obok nieco mniejsza tablica „Ceramika Kaszubska Ryszard Necel”. Przed budynkiem kawałek płotu zrobionego z brzozowych okorków ozdobionych zawieszonymi na nich glinianymi naczyniami. Jak w „Samych swoich”, tylko kota z centralnej Polski brakuje.
Wchodzimy do wnętrza. Nie jest to typowe muzeum – a przynajmniej nie w powszechnym tego słowa rozumieniu. Jest to po prostu działający warsztat wytwórczy, w którym możemy na żywo zobaczyć jak wygląda praca garncarza, w jaki sposób przygotowuje się glinę, jak powstają naczynia i w jaki sposób się je zdobi i co najważniejsze – jak się ceramikę wypala. W piwnicy warsztatu znajduje się specjalny piec przeznaczony do tego celu. I tu małe zaskoczenie, bo ten piec to pomieszczenie wielkości sporej spiżarni. Ściany i łukowe sklepienie wymurowane są z cegły. Pod ścianami – ceglane półki, na których ustawia się wysuszone przedmioty do wypalenia. Gdy wnętrze pieca zostanie zapełnione ceramiką, wtedy wejście zamurowuje się i dopiero wtedy można wypalać. Nie załapaliśmy się na wypalanie, ale może to i lepiej bo dzięki temu mogliśmy zajrzeć do wnętrza pieca. Kiedyś widziałem podobny tylko znacznie większy – w jednej z podwarszawskich cegielni gdzie pracował mój Teść.
Oczywiście oprócz przedmiotów wykonywanych na bieżąco możemy obejrzeć również eksponaty pochodzące z ostatnich 300 lat, a w sklepiku nabyć oryginalne pamiątki. Muzeum ma swoją stronę www, więc jeśli ktoś chciałby rzucić okiem to jest ona dostępna TUTAJ.
Kończymy zwiedzanie. Jeszcze tylko drobne zakupy w pobliskim sklepie spożywczym i można ruszać w dalszą drogę. Po kilkunastu minutach jazdy oczom naszym ukazuje się potężna budowla: zamek w Łapalicach. Zamek będący prywatną własnością, który w dodatku powstał w XX wieku. O historii tego miejsca i tej budowli usłyszałem conieco od Francka. Wyraziłem wtedy przypuszczenie, ze musi to być dzieło jakiegoś szaleńca, człowieka niespełna rozumu… Francek wyprowadził mnie jednak z mylnego błędu – facet po prostu miał marzenie, plan i środki do jego realizacji. Tyle, że nie do końca był w zgodzie z obowiązującym prawem, więc od ponad 20 lat zamek w Łapalicach jest niezalegalizowaną samowolą budowlaną.
(W zasadzie to w momencie, gdy piszę te słowa w Puszczy Noteckiej powstaje coś podobnego rozmachem i też się za tym smród ciągnie).
Idziemy z bliska obejrzeć te budowlę – roadbook sugeruje aby na teren wchodzić nie od frontu, ale betonką od tyłu. Faktycznie – znajdujemy przejście i wydeptaną straszliwie nierówną ścieżką kierujemy się ku widocznemu w oddali zamkowi. Teren budowy jest mocno zarośnięty, trzeba patrzeć pod nogi i uważać jak się idzie. Oczywiście dzieciaki mają ostrzeżenia totalnie gdzieś i oczywiście nie trzeba długo czekać aby Zuzanna wywinęła pięknego orła. A nie mówiłem?
Sam zamek zaś…
Jest imponujący. Patrząc mam wrażenie, że poszczególne jego elementy już gdzieś widziałem – najpewniej w innych historycznych budowlach tego typu. Zastanawiam się jak też by wyglądał, gdyby został ukończony… Czas tu się zatrzymał na etapie surowych ceglanych murów poprzeplatanych betonem stropów. Straszą puste otwory okienne i wejścia pozbawione drzwi. papa pokrywająca dachy. Tylko graffitti. Niestety nie możemy podejść w jego pobliże ani wejść do wnętrza, bo akurat w tym czasie, wykorzystując zamek jako scenerię naparzają się paintballowcy. No cóż – każdy jakieś hobby ma.
Kończymy krótkie zwiedzanie. Jest koło jedenastej, a przed nami jeszcze szmat drogi – więc ruszamy dalej. Nawigacja przebiega bez większych problemów, teren też problemów nie nastręcza. Na szczęście oprócz asfaltów, szutrów i dość często trafiających się tutaj betonek od czasu do czasu wjeżdżamy na fajny lekki turystyczny teren – czyli to co najbardziej lubię na Transpoloniach. Za trudno dla osobówki, a dla terenówki bułka z masłem. No i trafił się właśnie taki odcinek przebiegający przez porośnięty drzewami wąwóz. Ładna trasa.
Po mniej więcej dwóch godzinach jazdy, w trakcie których przejechaliśmy może z 50 kilometrów zaczęliśmy nieśpiesznie rozglądać się za jakimś lokalem gastronomicznym, bo pora w sumie zrobiła się taka bardziej obiadowa. Roadbook podpowiada, że jesteśmy w okolicy miejscowości Lisewo i że jest tam pałac. No to zobaczymy co to za pałac.
Obiekt ten w dawnych czasach należał do… oj – wielu miał właścicieli ten obiekt, ale pierwotnymi właścicielami była rodzina Lisewskich. O pozostałych można poczytać na oficjalnej stronie internetowej Lisewskiego Dworu – w historii opowiedzianej przez Grab i Lipę rosnące w dworskim parku. Obecnie jest własnością prywatnego przedsiębiorcy, który – jak to często w przypadku takich obiektów bywa – zrobi w nim gastronomię połączoną z hotelem. Hotel akurat nie bardzo jest nam potrzebny, ale gastronomia jak najbardziej.
W pałacu nie zagrzaliśmy zbyt długo miejsca – czas ucieka, a przed nami jeszcze dużo.
Kolejny odcinek to kawałek fajnego 4×4. Dla chętnych miejsce do upalania z mocno wciągająca sekcją torfową dla tych szczególnie rządnych wrażeń. My offroadujemy obserwacyjnie – to znaczy obserwujemy poczynania innych załóg – ewidentnie nie z naszej wycieczki. Wygląda na to, że wjechaliśmy na teren intensywnie eksploatowany przez lokalesów. Marcin nawet pozazdrościł i postanowił się zapuścić gelendą w jedną z piaskowych dziur. Skutek był taki, że Przemek musiał go na kinetyku z piachu wyszarpywać.
Kto chciał i miał się pobawić – ten się pobawił. W sumie to całkiem fajnie to Francek wykoncypował – te offroady „punktowe”.
Kilkanaście kilometrów dalej mamy kolejny pałac – tym razem w Sasinie. Podobnie jak ten w Lisewie pełni obecnie rolę obiektu hotelowego. Hania z Zuzanną zwiedziły obiekt tak bardziej wewnętrznie. Zachwyt malujący się na twarzy kazał mi się domyślać, że chętnie spędziłaby tu trochę czasu – na co jednak boleśnie skrzywił się mój portfel do spółki z wężem kieszeniowym, który to z kolei doznał czasowego bezdechu.
A miało być tak pięknie na swoim.
Z pałacu w Sasinie jest bardzo blisko do latarni morskiej. Latarnia nazywa się – jak ten model fiata – Stilo i takie też miano nosiła miejscowość, w której została ona wzniesiona. Obecnie miejscowość ta nosi nazwę Osetnik, jednak latarnia zachowała starą nazwę.
Do samej latarni nie da się podjechać samochodem. Czeka nas spacerek z buta przez las, pod górkę – tak mniej więcej z kilometr. Dzieciaki zasuwają jak te zające przez pola. Zupełnie nie widać po nich żadnego zmęczenia. Nie wiem kiedy one ładują te swoje akumulatory. Głośno wyraziłem swoją opinie, że aby je zmęczyć, to w takim marszu jak ten pasowałoby im pług doczepić. Chwilę później echem dociera do mnie komentarz jakiejś mijanej paniusi wyraźnie oburzonej moim stwierdzeniem. Że jak to niby można dziecko traktować. No cóż – oburzonej paniusi życzę wszystkiego najlepszego. A w szczególności dzieciaka, za którym nie nadąży. Może wtedy zrozumie. I wcale nie jestem złośliwy. Po prostu niektórym niezbędna jest edukacja przez doświadczenie.
Dotarliśmy na miejsce.
Latarnia morska. W życiu widziałem może ze trzy tego typu budowle, zwiedzić jak dotąd nie udało mi się żadnej. Pamiętam, że intrygowały mnie od zawsze jako miejsce do mieszkania – takie mocno nietypowe. A jeśli nie w latarni morskiej, to w wieży ciśnień. Widok z okien, brak sąsiadów… niestety przepisy budowlane nie pozwalają na tego typu ekstrawagancje. Szkoda – w Pułtusku jest taka i – jak wszystko wskazuje – podzieli los pobliskich opuszczonych budynków koszarowych.
Latarnia Stilo ma dość nietypowa konstrukcje. Otóż jest ona odlana z żeliwa. Wróć… nie z żeliwa, tylko ze staliwa. Dla laika różnica żadna, dla metalurga – fundamentalna. Oczywiście nie jest odlana w całości, ale w segmentach. Te z kolei połączone są śrubami a połączenia uszczelnione zostały ołowiem. Dziś ekolodzy pewnie dostaliby spazmów patrząc na takie technologie i materiały. Wieża ma kształt ściętego ostrosłupa o podstawie szesnastokąta. Latarnia wybudowana została w latach 1904-1906, w stulecie istnienia w roku 2006 zafundowano jej solidny remont. No i od 1992 roku można ją zwiedzać.
Zanim wejdziemy przez solidne stalowe kute drzwi do wnętrza budowli krótki rzut oka na rzeźbę znajdująca się na ścianie po lewej stronie. Przedstawia ona Romualda Łozickiego – kierownika latarni morskiej w latach 1952 – 2002. Objął tę funkcję po swoim ojcu – Stefanie Łozickim, który z kolei sprawował ją od 1948 roku. Dzisiaj kierownikiem latarni jest Damian Łozicki – wnuk pierwszego powojennego kierownika latarni morskiej Stilo.
Wchodzimy do wnętrza budowli. Jest ono niesamowite. Ogromna liczba metalowych elementów konstrukcyjnych tworzących ściany, podłogi i stropy. Wszystko połączone śrubami – mnóstwem śrub. Do tego ażurowe metalowe schody prowadzące na coraz wyższe kondygnacje. Taki totalny industrial, który na pierwszy rzut oka kojarzył mi się ze starym zakładem przemysłowym, albo wnętrzem okrętu podwodnego. Niestety nie mam zdjęć z wnętrza, ale bardzo ciekawe zobrazowanie znajduje się pod TYM ADRESEM.
Dość długo się szło na szczyt wieży, ale w końcu wyszliśmy na galeryjkę. Na północy w odległości około kilometra – Bałtyk. Pośród drzew sterczy jeszcze jakaś wieża – jak się później dowiedziałem to pozostałości po nautofonie czyli urządzeniu, które w czasie mgły lub śnieżycy ostrzegało dźwiękiem przepływające statki.
Na zachodzie z kolei widać było jezioro Sarbsko.
Znacznie później dowiedziałem się, że w 1972 roku w pobliżu latarni morskiej Stilo zatonął duński statek. Podobno można do tej pory dostrzec wystające z wody maszty. Ja ich jednak nie widziałem.
Schodzimy w dół. Na wiszącej ma ścianie mapie Ola pokazuje mi, które latarnie morskie już z Marcinem odwiedzili. Dziś do kolekcji dołożyli kolejną. Może to i fajny pomysł taka włóczęga szlakiem polskich latarni morskich?
Wracamy na parking. Tym razem to my jesteśmy tymi szczęśliwcami co mają lżej iść.
Pasowałoby coś zjeść, więc jadąc po roadbooku rozglądamy się uważnie i szybko znajdujemy stosowny przybytek z takim bardziej domowym jedzeniem.
Patrzymy w roadbooki. Dnia nie zostało już za wiele, drogi jednak sporo. Tak więc park miniatur, muzeum marynistyczne oraz fokarium odpada – zapewne już nieczynne. Zabytki na trasie – jak zdążymy.
Posiłek nieco się przeciągnął, więc gdy ruszyliśmy stało się jasne, że zabytków po trasie zwiedzać już nie będziemy. Nie da się zobaczyć wszystkiego. Jedziemy odhaczając kolejne kratki roadbooka. W końcu dojeżdżamy do tej oznaczonej opisem „4X4″…
- no to tutaj może być grubo – powiedziałem sam do siebie
Po kilku minutach jazdy zmieniłem zdanie. Grubo to było jak było mokro i jeździły tędy krazy. Przejazd teraz to bułka z masłem.
Kolejne kratki za nami. Pasowałoby na kwaterę zadzwonić, powiadomić że jesteśmy w pobliżu. Dzwonię więc. Odbiera pani, z którą rozmawiałem kilka dni wcześniej rezerwując kwaterę. W jej głosie wyczuwam coś jakby speszenie, w końcu mówi mi, że na kwaterze nie będziemy sami, bo ktoś jeszcze zarezerwował drugi pokój. I to ktoś najwyraźniej z naszej wycieczki. Uspokajam moją rozmówczynię, że nie ma najmniejszego problemu, byle tylko dach nad głową był.
Okazuje się, że tym kimś, kto zarezerwował drugi pokój jest Ola. Marcin z chłopakami będzie nocował na kempie pod namiotem a ona z nami pod dachem. Dobra – kemp jest w Żelazie w miejscu zwanym „Baza pod lasem” i na roadbooku opisany jest współrzędnymi GPS. Nasz nocleg jest z kolei w miejscowości Smołdzino – a konkretnie w gospodarstwie agroturystycznym „U Kałuca”. A skoro Ola nocuje z nami, to przechwytujemy ją do kijanki i na strzałkę jedziemy na kwaterę.
Na kwaterze czeka nas bardzo ciepłe powitanie. Nie tylko jeśli chodzi o samych gospodarzy – małżeństwo w wieku mniej więcej moich rodziców, którzy okazali się przesympatycznymi ludźmi ale i tak bardziej dosłownie. W domu jest bardzo, bardzo ciepło – jak się okazało nasz gospodarz na jakiś czas przed naszym przyjazdem napalił w piecu. I to w jakim piecu – kaflowym, z metalowymi drzwiczkami, takim jakie to dawniej stawiano. Piec ten – jak później wyjaśnił nam nasz gospodarz początkowo stał w zupełnie innym domu i był przeznaczony do rozbiórki – więc odkupił go, przeniósł i w ten sposób piec zyskał drugie życie…
Załapaliśmy się też na świeżo upieczone ciasto. Tak po domowemu.
Porozmawialiśmy chwilę, bo ciekawość obustronna. Wyjaśniliśmy skąd jedziemy i dokąd, skąd jesteśmy. Nasza gospodyni zwróciła uwagę na moje nazwisko, które – zupełnie słusznie kojarzyło się jej z dawnymi Kresami Wschodnimi Rzeczypospolitej. Okazało się, że mamy ze sobą znacznie więcej wspólnego niż myśleliśmy… Oni też stamtąd, tyle że trafili tutaj w ramach akcji „Wisła”. Trafili na Ziemie Odzyskane, pomiędzy ludzi, dla których tereny te też nie były tymi na których się urodzili.
Trudna ta nasza historia.
Dziś wieczorem w „Bazie pod Lasem” będzie integracja. Przy ognisku, przy gitarze i dla tych co mogą – przy trunkach wszelakich. Na ja niestety nie mogę, bo Hania twierdzi, że kijanką za cholerę nie pojedzie. No trudno – zbieramy się zatem. Daleko nie ma, może z pięć kilometrów. Zajechaliśmy bez problemów. Ognisko jest, ekipa jest, gitara jest, śpiewy są, trunki są. Coś na ząb też. Czego więc więcej chcieć? Towarzystwo wokalnie i instrumentalnie bawi sam właściciel terenu, na którym się znajdujemy. Jak się okazuje na codzień szyper na statku. Pada nieoczekiwane pytanie związane z powyższym
- czym się różni szyper od kapitana statku?
Prawidłowej odpowiedzi brak.
- jak się coś na statku zepsuje, to kapitan dzwoni do pierwszego mechanika i wydaje stosowny rozkaz. A szyper zakasuje rękawy i zap..ala sam.
Co prawda, to prawda.
A potem gitara zagrała dźwięki, które gdzieś słyszałem, a chwilę później słowa, których nie byłem w stanie przypisać konkretnemu wykonawcy. Po dłuższej chwili pamięć wróciła – Piotr Bukartyk… kobiety jak te kwiaty…
Noo proszę państwa – wokalnie dołączam do refrenu, wywołując tym niesmak na twarzy małżonki mej. I nie wiem czy chodzi o formę czy o treść…
A w doopie z tym.
„Kobiety jak te kwiatyyyy…”
Gdy milkną śpiewy odzywa się Francek
- słuchajcie mam taką historię o koledze mym szkolnym…
Historia brzmiała mniej więcej tak:
Francek miał w szkole kolegę – wymienił również jego imię, ale ponieważ je zapomniałem, to niech będzie Zenek. Otóż Zenek miał w szkole totalnie pod górę, skutkiem czego wyglądało na to, że na świadectwie będzie miał banie od góry do dołu oraz vice versa. Tylko pani od biologii postanowiła się nad Zenkiem ulitować i powiedziała, że postawi mu tróję pod warunkiem, że poda nazwę jednego z żyjących w Polsce zwierząt. Zenek zamyślił się głęboko, po czym na jego twarzy pojawiło się olśnienie. A potem wypowiedział dwa słowa:
- ślimak krzyżak!
Ja tam bym uznał. Ale nie byłem panią od biologii.
Pół godziny później ze ślimakiem krzyżakiem jako przewodnikiem i Bukartykiem półgłosem nuconym pod nosem wiozłem towarzystwo na kwaterę.
01.05.2016 – trzeci dzień imprezy
Dzień ten opisany jest w roadbooku jako „Judgment day” – czyli dzień sądu, a zapewne również nieuchronnej rzezi niewiniątek. Jak będzie – to się okaże. Niestety – jako, że nasza grupa znów uległa rozbiciu, a uczestnicy wycieczki śpią gdzie kto kwaterę znalazł, więc pewnie odprawy też nie będzie. Dziwnie tak bez tego żelaznego gwoździa programu, którym zaczynał się zwykle każdy dzień na szlaku…
Dzisiaj jest niedziela – dla nas po prostu kolejny dzień i kolejna niedziela. Dla naszych gospodarzy ta niedziela jest szczególna – otóż z racji wyznania to właśnie dziś obchodzą oni Wielkanoc. Ot różnica pomiędzy kalendarzem juliańskim a gregoriańskim.
Pakujemy więc graty i żegnamy się z naszymi fantastycznymi gospodarzami. Jeśli kiedykolwiek wrócę w te strony…
Jedziemy z powrotem do „Bazy pod Lasem” – tym razem za dnia. Jak się okazało po widoku – bardzo klimatyczne miejsce, przynajmniej dla mnie. Taki lekki swojski bałagan, defender w roli środka transportu, łąka, las, konie – wszystko to wywołuje we mnie skojarzenia z australijskim ranczo… Spacerujemy trochę po terenie i odkrywam coś, co jest dla mnie absolutnym objawieniem – a mianowicie ziemianki, które można wynająć jako kwatery. Kilka załóg z naszej wycieczki spędziło w nich dzisiejszą noc. Z zeznań wynika, że podobało im się. Ziemianki nie dość, że są solidnie i estetycznie wykonane, to jeszcze wyposażone są w piec typu koza do ogrzewania. Czyli pełen wypas. Tych ziemianek jest trzy sztuki, ale kolejne już powstają – mam okazję zobaczyć jak to wygląda od samego początku. A więc najpierw – niezbyt głęboki wykop, następnie drewniany szkielet konstrukcji o pochyłych ścianach. Obija się go dechami na zakładkę, potem folia a całość przysypywana jest ziemią z wykopu. Oczywiście zwykle okazuje się, że ziemi jest za mało i trzeba jej dowieźć. Ale to już szczegół. W środku układa się drewnianą podłogę. Ziemianki mają w stropie świetlik, dzięki któremu wewnątrz jest po prostu jasno. Według człowieka, który zajmuje się budową – bez większego pośpiechu można sobie takie lokum w tydzień zrobić. I to mnie się podoba – chyba na działce sobie takową wybuduję. W końcu nikt nie zna dnia ani godziny, gdy przyjdzie mu partyzantem zostać.
No dobrze. Czas ruszać. Kierunek z grubsza – Ustka.
I generalnie drobny problem jest, bo gazu nie mamy a benzyna na wykończeniu. Liczymy na to, że po trasie coś się znajdzie, ale jak na złość stacji paliw brak. W końcu dojeżdżamy do miejsca, gdzie cała wycieczka jedzie po roadbooku w jedną stronę, a my nadal poszukujący – w drugą. Zdecydowaliśmy się wjechać do Ustki – w końcu to miasto, więc do cholery jasnej powinni jakiś cepeen mieć. Na szczęście mieli, więc zatankowaliśmy co potrzeba ze stosownym zapasem. No to możemy gonić wycieczkę – Marcin obiecał przecież zaczekać na nas na plaży, ale to zbyt proste by było. Bo przecież na stacji benzynowej są lody, są hotdogi… A obok stacji jest spożywczak, w którym zakupy idą w iście ślimaczym tempie.
W czasie gdy my usiłujemy ogarnąć zakupy w niezbędnym zakresie reszta naszej grupy z buta maszeruje na plażę, morze nasze morze zobaczyć. I jak można się było domyśleć – oczywiście nie zaczekali. W zasadzie to powinniśmy się w tym momencie od grupy odczepić, cofnąć się na plażę i połazić po niej z godzinę, ale jakoś instynkt stadny przeważył… Więc znów jedziemy w grupie, w nieco skwaśniałych humorach. Po jakimś czasie jadąc w zasadzie tylko asfaltami docieramy do Darłowa. Niejako „z marszu” trafiamy na czynną gastronomię, w której obok tak znanego w całym świecie staropolskiego tradycyjnego dania jakim jest kebab (zapewne w cienkim cieście) możemy zjeść dania obiadowe oraz smażone ryby. No cóż – być nad morzem i płetwala na ruszt nie wrzucić – to się po prostu nie godzi. Wchodzimy więc – nazwę lokalu z litości przemilczę i generalnie wszystko co się w nim działo. Dość powiedzieć, że straciliśmy tam ponad półtorej godziny czasu oraz jeszcze więcej nerwów. Przy wyjściu pomyślałem sobie, że skoro taki bajzel mają jeszcze przed sezonem, to co się będzie działo jak już sezon turystyczny nadejdzie w pełni? Masakra jakaś. Nic to
Decydujemy się na odłączenie od grupy. Pojedziemy swoim tempem, popatrzymy tu i tam. Mam ochotę zwiedzić port w Darłowie. W sumie to niedaleko. Pochodziliśmy trochę po nabrzeżu, pozaglądaliśmy na pokłady kutrów, którymi wędkarze mogą wypływać na komercyjne połowy tego co w Bałtyku jeszcze pozostało i co da się na wędkę złapać. A jak jesteśmy już przy rybach to w wodzie basenu portowego zauważyłem ławicę czegoś co wyglądało na miniaturowe węgorze… Ot zagadka – wydaje mi się, że były to rybki o nazwie wężynki, ale pewności mi brak. Pod jakimś parasolem zjedliśmy lody uważając na latające osy. Paskudztwa, szczególnie jak ktoś jest uczulony.
No nic – trzeba wracać na trasę. Rodbook prowadzi nas na stary poligon. Gdy tam dojeżdżamy okazuje się, że na miejscu jest już Marcin i Przemek. Wjeżdżamy przez bramę, po jakimś błocie – jest miejsce coby sobie poofroadować i podziczyć. Niestety problem zaczyna się przy stromym, krótkim podjeździe. Nie jestem w stanie pod niego podjechać. Za każdym razem zawieszam się na ramie, przednie koła nie mają jak pociągnąć, tylne nie mają jak wepchać. Kąt rampowy kijanki niestety powoduje takie a nie inne zachowanie auta. Kolejna próba – słyszę jak rama zazgrzytała na jakimś kamieniu, przy następnej – wyginam próg… Wystarczy. Cofam – jak to się ostatnio często mówi – do tyłu i opuszczam teren poligonu. Chłopaki pojechali dalej zwiedzać hangary rakietowe. Na wylocie z poligonu spotykamy załogę Montereya. To Hinek z Żoną, synem i wnukiem. Okazuje się, że zaliczył więcej Transpolonii niż ja i był generalnie na wszystkich edycjach. Tyle, że na żadnej się nie spotkaliśmy – jak dotąd. Hinek przejechał kawałek trasy po poligonie, ale stwierdził, że pobłądził i coś mu na trasie nie pasowało – więc zawrócił. Opowiedziałem o naszych perypetiach z podjazdem. No cóż – i tak też bywa. Niedługo później dołączyli Marcin i Przemek.
Jedziemy dalej. Mam ogromną chęć pojeździć na tym torze offroadowym w bezpośredniej bliskości morza. Niestety – jak pech to pech. Przez radio któraś załoga melduje, że na torze nie poszalejemy, bo akurat trwają tam jakieś zawody quadowców… Jak nie paintball, to quady… jak nie urok to rozwolnienie.
Do korespondencji radiowej włącza się Francek. Skąd on się tutaj wziął? Jakaś zmiana trasy jest, więc organizujemy się mniej więcej w kolumnę i jedziemy za przewodnikiem. Kierujemy się – jak objaśnia Francek – na drogę płaczu. Tylko dla twardzieli, Tylko dla dobrze przygotowanych aut. Tylko dla aut z wyciągarką.
- Rafał, ty się nawet tutaj nie pchaj – Francek lojalnie ostrzega przez CB.
Dla jasności: droga płaczu to 1800 metrów drogi powiatowej, o której zapomniano w powiecie. Droga biegnie przez łąki i lasy, nie ma nawierzchni za to ma kilka jam wypełnionych błotem, których pokonanie niestety wymaga użycia wyciągarki – najlepiej mechanicznej albo elektrycznej. No chyba, że ktoś jest hardkorem, to może na tirforze próbować 🙂
No cóż – chętni na drogę płaczu pojechali na drogę płaczu. Po krótkim czasie – jak mi się zdawało – wszyscy chętni zawrócili i grzecznie pojechali po roadbooku na bazę. Ja niestety mam awarię. Pękła opaska na manszecie przegubu i trzeba coś z tym zrobić. Kombinuję, szukam w skrzynce z narzędziami… W momencie gdy leżę pod autem i próbuję to ustrojstwo zacisnąć, Michał siedzący za kierownicą wciska klakson… ożeszku….dżizas…ja dole…
Przydzwoniłem czaszką w zderzak.
Powiedziałem synkowi co ja na ten temat myślę, a ponieważ Hania stanęła w obronie syna, to jej również powiedziałem co na ten temat myślę.
Szczęśliwie ogarnąłem temat, więc można jechać dalej. Po drodze mieliśmy jeszcze spotkanie ze stadem spędzanego z pastwiska bydła – fragment roadbooka prowadził po prywatnym gruncie. Poza tym bez większych problemów trafiliśmy na miejsce. Tym razem dojechaliśmy nawet po widoku.
Pensjonat Uroczysko w okolicach Krzykacza – bo tu nocujemy dziś to obiekt położony pośród lasu. Jest tu duży budynek z pokojami do wynajęcia, basen na otwartym powietrzu w tej chwili pozbawiony wody i zabudowania gospodarcze (jest tu między innymi stajnia).
Obejmujemy zarezerwowany pokój w dalszym szczycie budynku. Podjeżdżam tam kijanką, żeby mieć bliżej z przenoszeniem gratów. Dziewczyny się instalują w pokoju, Młody zaś stwierdził, że sobie pobiega. Wychodzę więc – na zewnątrz jest przecież ten nieszczęsny basen, więc patrzeć trzeba.
Młody biega, ja szukam czegoś w bagażniku kijanki. Obok trzech kolegów stojących przy jeepie zaczyna właśnie flaszkę nalewki. Szczęściarze. Dobiegają do mnie strzępy rozmowy, która ma pewien związek z moją pracą zawodową. Pomiary giepeesem – no cóż, tak się składa że zajmuję się tym na codzień, niestety każdego dnia z większą niechęcią i obrzydzeniem. Przyłączam się do wesołego towarzystwa. Na zachęcająco wyciągniętą butelkę nalewki śliwkowej odpowiadam przeczącym ruchem głowy, wskazując jednocześnie młodego. Tak więc abstynent z przymusu. Zapamiętałem dwa imiona: Rysiek – właściciel Jeepa i Robert – właściciel dyskoteki. Niestety zawsze mam problem z imionami.
- a wiesz – zastanawiam się jak ty to wszystko opiszesz?
- zgodnie z prawdą – odpowiadam, dziwiąc się w duchu. Przecież nie wspominałem nic o tym, że piszę relacje z imprez.
- czytałem twoje relacje.
O proszę – poznałem kolejnego czytelnika. Fajne uczucie.
Pogadaliśmy trochę. W międzyczasie jeden z kolegów odbiera telefon od Francka. Dopiero teraz stwierdziłem, że brakuje głównego prowodyra całego zajścia. Jak się okazało pojechał wraz z Zibim dobrze przygotowaną Toyotą na drogę płaczu. I z jakiegoś powodu na tej drodze utknął. Ekipa ratunkowa w jeepie wranglerze pojechała jakiś czas temu, ale jak zeznał Francek też utknęli. Generalnie problem jest, bo mają do pokonania jeszcze jedną jamę, tyle że ich wyciągarka elektryczna padła, a jeep stoi utopiony po klamki w plejstocenie zalegającym jamę, którą Francek ma pokonać… Grubo…
- słuchajcie – Francek mówi, że potrzebne jest albo auto z wyciągarką najlepiej mechaniczną, albo przynajmniej solidny tirfor. Podobno próbowali się hiliftem wyciągać i pogięli toto…
- mechanika tu nie ma nikt, ale ja mam tirfora, 50 metrów liny, taśmę i szeklę – można by mu to zawieźć…
- tylko wiesz – tu nie ma trzeźwych…a zaraz – jesteś trzeźwy?
- jestem.
- to nie ma problemu. Weźmiemy sprzęt, będzie nas pięciu, pojedziemy na ratunek.
No dobra – odstawiam młodego do mamusi z informacją, że Francka jedziemy ratować. Hania tylko jęknęła, coś tam sugerowała żeby jakimś większym autem a nie kijanką jechać. Nie mam czasu tłumaczyć. Z kijanki wyciągam te straszne żelastwa, których jak tylko mogę to nie wyciągam, bo wyciągnięcie to ostateczność. Wrzucamy cały ten szpej do landryny i ognia. Chwilę potem mamy problem. Kurna chata – to jest automat!!! Dwie chwile później mamy problem kolejny. Żona Roberta najwyraźniej tkwiąc w mylnym błędzie stwierdziła, że jej mąż po kielichu za kółko wsiadł – więc podjęła akcję stosowną i słuszną. Tylko, że kierowca trzeźwy więc całe nieporozumienie zostało szybko wyjaśnione.
- nic się nie martw, ja dzisiaj córkę moją uczyłem tym jeździć. Ogarniesz ten automat…
Może i ogarnę. Jak na razie lewa noga uparcie sprzęgła szuka, co skutkuje wdeptywaniem hamulca, a to z kolei skutkuje tym, że załoga landryny w sposób niekontrolowany przemieszcza się ku przodowi. Dobra – dojechaliśmy do asfaltu. Pytanie z rodzaju zasadniczych:
- ktoś wie, gdzie oni są?
I ta chwila ciszy, kiedy okazuje się, że nie bardzo.
W dodatku ściemnia się.
Na szczęście jeden z kolegów przypomina sobie pewne charakterystyczne szczegóły sytuacyjne. Linię wysokiego napięcia przebiegającą gdzieś w pobliżu, jakiś przybliżony azymut.
W końcu jakoś trafiliśmy. Dojechaliśmy tam gdzie dało się dojechać. Zatrzymałem landrynę na skraju lasu. Przed nami w odległości może 400 metrów widać światła.
No to szpej w garść i po rozoranej powiatówce przy świetle czołówek naprzód…
Widok, który ukazał się naszym oczom po dotarciu na miejsce wyglądał mniej więcej tak: powiatówkę przecina jama. Inaczej tego się określić nie da – droga jest po prostu przerwana. Jama ma ze 3 metry szerokości, głębokość trudno określić, ale tkwiący w niej Jeep jest wklejony konkretnie. Po drugiej stronie jamy stoi Toyota Zibiego. Po przeciwnej toyocie stronie jamy stoi rozłożone turystyczne krzesełko, na którym z kolei siedzi Kasia.
Po obu stronach drogi są rowy wypełnione wodą.
I teraz tak: w Toyocie padła wyciągarka. Jak wyjaśnił Francek próbowali pokonać drogę płaczu w tempie ekspresowym, skutkiem czego spalili silnik wyciągarki. Jeep wklejony w jamę też chyba ma jakiś problem z wyciągarką. W ogóle jakim cudem znalazł się w jamie to zagadka. Przecież Toyotę trzeba było przez jamę przeciągnąć i tyle. A tak są dwa auta do ratowania. Francek z braku czego innego używał jako wyciągarki hilifta, ale hilift też się poddał.
Hilift nie dal rady. Jeep utknął. Rąk do pracy na szczęście nie braknie. Pierwsze zadanie to wytargać z błota jeepa. Wklejony co prawda nie po klamki, ale koła ledwie widać. Kierowca (Adam?) siedzi w aucie ale niewiele może zrobić. Opony przyczepności nie maja. Francek wskazuje dłonią breje zalęgająca dno jamy.
- widzisz ten plejstocen? To samo gęste co zostało. Wodę zdążyliśmy odprowadzić…
W tym czasie chłopaki sprawnie rozwijają linę i uzbrajają tirfora. Drzew na szczęście jest sporo, tyle że nie ma niczego dokładnie na wprost – wiec ciągniecie będzie nieco z ukosa. W końcu wszystko gotowe, luz na linie wybrany. Wajcha tirfora idzie coraz ciężej, jeep ani drgnie. Gdy jednej pary rak braknie do wajchy dołącza kolejna i kolejna. Jeep trochę na trakcji, trochę na linie ma chęć wyjechać, tyle że najpierw wygina się rura tirfora, a potem z cichym trzaskiem pęka bezpiecznik. Bezpiecznik jest zrobiony z mosiężnego kolka i po prostu ścina się jak obciążenie jest za duże.
- spokojnie, nic się nie stało. W rączce tirfora jest pojemnik na zapasowe, są chyba jeszcze dwa. I klucz trzynastka by się przydał to wymienię.
- to tirfor miał tak oryginalnie z tymi bezpiecznikami? – Francek był nieco zdziwiony.
Narzędzia się znalazły, chwile później tirfor działał. Trzeba go było jednak połączyć przez zblocze, żeby było lżej – pojedynczy bloczek zmniejsza konieczną siłę o połowę. Dwa razy lżej to jednocześnie dwa razy wolniej – niestety. Chłopaki przy rurze zmieniają się. Można się zagrzać albo i przegrzać. To chyba jedyna na świecie wyciągarka chłodzona piwem 🙂 znaczy jej operator.
Po około godzinie kombinowania, przepinania liny i napierania na rurę tirfora jeep w końcu wychodzi na twarde.
Stanęliśmy na krawędzi jamy. Po drugiej stronie świecąc ledami jak choinka bożonarodzeniowa lampkami stoi toyota. I w tym momencie padło pytanie:
- ma ktoś jakiś pomysł?
Kurcze… ten moment ciszy przed burzą mózgów, to już drugi raz w ciągu tego wieczoru.
W każdym bądź razie ja pomysłu nie mam. Na mój gust jeśli auto zjedzie w jamę to do przodu go nie wyciągniemy, bo zaprze się o skarpę. Więc co? Do góry go czy jak?
Pomysł na szczęście pojawia się szybko. Chyba to Francek wpadł na niego, a może tylko dostarczył inspiracji. Fakt faktem, że przechodząc po grubej gałęzi rzuconej na plejstocenskie błoto zaliczył poślizg i wpadł w breję zalegającą dno jamy. Tam faktycznie było głęboko. A pomysł był prosty dość – trzeba było zrobić cos w rodzaju płóz, czy tez raczej szyn i po nich przeciągnąć auto. Na szczęście wala się tutaj mnóstwo odpowiednio grubego drewna – wystarczy z krzaków wytargać. Uda się?
Szyny poukładane. Zibi za kierownicą toyoty. Na masce leży profilaktycznie przygotowany i podpięty do zaczepu kinetyk. Sądząc po kolorze to chyba nówka sztuka. Toyota zostaje wciągnięta na prowizorycznie ułożone „szyny”. Dochodzi przodem – jak przewidywałem do skarpy jamy, ale gałęzie nie pozwalają się jej zapaść niżej. Trakcji i tak nie ma, więc trzeba będzie użyć wszelkich możliwych środków… No i użyliśmy. Tirfora, kinetyka, w końcu siły własnych mięśni przy wypychaniu auta pod górkę.
Finalnie oba auta na twardym i po właściwej stronie jamy.
Wygląda na to, że powinno być już z górki i te 400 metrów drogi płaczu pokonamy bez problemu. Tak wiec ładujemy szpej na pakę toyoty Zibiego, ciesząc się, że już nie trzeba go będzie używać. W jakim mylnym błędzie tkwiliśmy…. chyba na skutek zmęczenia kierowców musieliśmy jeszcze raz wyciągnąć tirfora. A potem już go nie chowaliśmy, tylko ciągnęliśmy rozwiniętą linę i taszczyliśmy żelastwo od drzewa do drzewa – po drodze było jeszcze kilka miejsc gdzie po prostu trzeba było go użyć pomagając autom wyjechać z mniejszych jamek, których jakoś nie zauważyliśmy idąc na akcję…
Nie wiem czy, można było tego uniknąć, ale jeden z kolegów wdał się w krotką ostrą dyskusję z pilotem z jeepa na temat techniki jazdy skutkującej wklejaniem auta w każdym możliwym miejscu. No nic – jest akcja, jest przygoda a przy okazji nauczyłem sie sporo. Przecież Transpolonia w swoim założeniu to nie tylko wycieczka bocznymi drogami, ale także możliwość nauczenia się offroadowego rzemiosła. Francek wspomina cos o klimacie dawnych rajdów terenowych, gdzie wiele, wiele rzeczy robiło się na tirforze…
Po drugiej w nocy ściągnęliśmy na bazę. Pasażerowie landryny jakoś przeżyli moja jazdę automatem.
Poszliśmy pod wiatę, gdzie przy kieliszku doskonalej nalewki serwowanej przez Kasie pogadaliśmy jeszcze trochę. Francowe opowieści – zawsze warto posłuchać.
02.05.2016 czwarty dzień imprezy
Wczorajsza a w zasadzie dzisiejsza nocna akcja ratownicza zakończyła się – przynajmniej dla mnie – około trzeciej w nocy. Na sen nie pozostało za wiele czasu, zwłaszcza że młody i tak pobudkę bladym świtem o godzinie ósmej zarządził. W takich momentach czuję się tak, jak musiał się czuć Znaczy Kapitan gdy choroba położyła wszystkich Jego oficerów do łóżek, a do dyspozycji został słabo ogarnięty asystent pokładowy, przez załogę nazywany Hrabią.
- „Chryste, znaczy cierpliwości…”
Wychodzę na zewnątrz graty do kijanki powynosić i przy okazji na młodego popatrzeć. Opodal zauważam zaparkowaną Toyote Zibiego i Francka. Francek rozmawia z Pięknym najwyraźniej relacjonując mu wypadki wczorajszej nocy. Piękny chyba miał nieco inna wizje tego jak powinna przebiegać akcja wydobywcza i tego co można było w tej sytuacji zrobić. W miarę jak mówił, twarz Franca wykrzywiała się coraz bardziej jakby nie był w stanie ogarnąć tej masy herezji płynącej z ust kolegi. W końcu wziął głęboki oddech i wygłosił dłuższą tyradę, w której we właściwy sobie sposób zawarł to co o sugestiach Pięknego sądzi. Tyradę zakończył straszliwą obelgą…
- ty teoretyku offroadu ty…
A potem uraczył nas opowieścią o rajdzie za wschodnia granica, na którym był jakiś czas temu. Generalnie na rajdzie tym nie było roadbooka jako takiego – były za to „toczki” określone koordynatami gps, gdzie były pieczątki. Sposób zdobywania „toczki” – dowolny. Wraz z kierowcą stwierdzili, że kilka „toczek” jest w pobliżu obozowiska, wiec powyrzucali z suzuki zbędny – jak im się zdawało – sprzęt i pojechali zdobywać co było do zdobycia. Francowi coś się zdawało, ze słyszy pukającą w silniku panewkę, ale kierowca zbagatelizował sprawę. Finalnie auto wkleili, wyciągnąć się nie było jak a dodatkowo silnik suzy zdecydował się pokazać załodze wała. W sensie wała korbowego i to dosłownie. Baterii w telefonie i zasięgu wystarczyło tylko na nadanie sms: „toczka 56 dwigatiel pagib” bez pewności, że dotarła do odbiorcy.
Pomoc nadeszła dopiero rano…
Tymczasem nadszedł Zibi taszcząc część mojego szpeju. Pozwijaliśmy linę jak była wcześniej, Francek dodatkowo pościągał zwoje trytrytkami. To jeszcze tylko sprzęt wrzucić do auta i mieć nadzieję, że nie będzie już na tej edycji imprezy potrzebny. Przypomniałem sobie moje przedwyjazdowe rozterki. Jednak się przydał.
Przed dziesiątą zostajemy poproszeni pod wiatę, gdzie w nocy spożywaliśmy nalewkę w ilościach umiarkowanych. Byłem przekonany, że czeka nas odprawa – tymczasem zamiast niej czekał okolicznościowy tort. Wszystko to z okazji domykania transpolonijnej pętli.
Wyruszamy. Znając życie to po trasie i tak spotkamy inne załogi.
Kratek roadbooka jest mnóstwo, tyle że opisane na nich odległości w większości nie są duże. Trzeba uważać przy prowadzeniu nawigacji. Szutry, drogi gruntowe, z rzadka asfalt. Dojeżdżamy w końcu do kratki, która kieruje nas na stary nasyp kolejowy. Odzywają się wspomnienia z Sudetii…
Po przejechaniu około 1,5 kilometra jadąc cały czas po dawnym nasypie wjeżdżamy na most kolejowy. Pod nami przepływa Radunia – rzeka może nie potężna, ale wystarczająco silna aby przez wieki wyżłobić całkiem głęboką dolinę. Zatrzymujemy się, bo miejsce wyjątkowo fotogeniczne. Na dzieciaki tylko trzeba uważać, bo co prawda są barierki ale nie budzą one mojego szczególnego zaufania. (P.S. – ze dwa tygodnie temu doczytałem, że złomiarze „zaopiekowali się” barierkami na moście nad Radunią. Nie powinno się nikomu źle życzyć, ale w przypadku tego rodzaju działań trudno się powstrzymać…)
Fotki zrobione, możemy jechać dalej. Zielonym szlakiem jedziemy przez las, potem przejeżdżamy pod starym kamiennym mostem. Czyli wygląda to tak, że zjechaliśmy z nasypu a następnie przejechaliśmy pod nim. Bardzo ładny odcinek, poproszę o więcej takich.
Kolejna kratka to miejscowość Chocimino. Roadbook prowadzi do budynku opisanego jako pałac, w którym mieściła się szkoła hitlerjugend. Budynek jest zamieszkany, stan techniczny jest na oko taki sobie. Z dawnej świetności i późniejszego przeznaczenia nie pozostały widoczne ślady. Robię fotkę telefonem, solennie obiecując sobie, że poszukam informacji o tym obiekcie.
(Rzeczywiście potem poszukałem, a w zasadzie próbowałem znaleźć coś w internecie. Można powiedzieć, że odniosłem porażkę – ale w przeciwieństwie do gimbazy, nie uważam, że jeśli czegoś nie ma w googlach, to z pewnością nie istnieje).
Tak czy owak pojechaliśmy dalej grzecznie wracając na asfalt. Po około trzynastu kilometrach jazdy w towarzystwie dwóch motocyklistów dojechaliśmy na miejsce. Od parkingu do samej elektrowni jest jeszcze kawałek, który trzeba z buta pokonać. No ale kto z buta, ten z buta. Niektórzy nawet tu z podwody korzystają.
W końcu jesteśmy na miejscu.
Elektrownia szczytowo – pompowa Żydowo.
Składa się ona z dwóch zbiorników: górnego i dolnego połączonych rurami. Stoimy akurat przy górnym zbiorniku mając doskonały widok na biegnące w dół rury o słusznych średnicach. Woda w rurach albo płynie grawitacyjnie w dół – i wtedy generatory produkują prąd, albo jest tłoczona potężnymi pompami pod górę – wtedy zakład pochłania prąd z sieci, do której jest podpięty. Nigdy nie rozgryzłem do końca, po jaką cholerę buduje się tego typu urządzenia, bo na mój gust generują one ujemny bilans energetyczny (na tłoczenie wody pod górkę zużyje się na pewno więcej prądu niż zostanie wytworzone po jej grawitacyjnym spadku w dół), no ale uzasadnienie ekonomiczne jakieś podobno jest. Może gdyby do tłoczenia wody na górę wykorzystać energię odnawialną – np. z fotowoltaniki, to uzasadnienie mogłoby być jeszcze bardziej sensowne, a i Francek może przestałby psioczyć tak bardzo na te pozycję na rachunku za elektryczność, która zmusza do wspierania odnawialnych źródeł energii… Chociaż…
Psioczenie, to zdaje się wiatraków dotyczyło, bo technologia niewydajna, wcale nie ekologiczna a przede wszystkim przestarzała – bo to co u nas się montuje można porównać do volkswagena passata w dieslu, co to Niemiec płakał jak sprzedawał.
No nic – ci co chcieli tylko popatrzeć z wysokości górnego zbiornika, to popatrzyli. Ci co chcieli zejść po pochyłości w dół wzdłuż rur i wrócić na górę to zrobili. Każdemu wedle potrzeb. Ja tradycyjnie rozglądam się za elementami geodezyjnymi. I oczywiście znajduję takowe w postaci reperów – budowla ta zapewne jest objęta nadzorem geodezyjnym, czy aby nie osiada.
No nic – wracamy na parking. Tym razem nie ma podwody.
Ruszyliśmy na trasę tak bardziej samotnie. Uroki podróżowania z dzieciakami. Jeść, pić, siusiu… Chociaż nasze to i tak twardzi zawodnicy.
Pojechaliśmy sobie z grubsza po roadbooku, a z grubsza na strzałkę. Finalnie po około godzinie jazdy wylądowaliśmy w Bobolicach. To chyba jakoś nie tak miało być. Nic to – patrząc po roadbooku mamy kolejną atrakcję: miasto Borne Sulinowo. Więc napieramy na strzałkę. W pewnym momencie wydaje mi się, że znajdujemy się w okolicy, w której już wcześniej byliśmy. To znaczy Hania i ja. Krajobraz wydaje się znajomy… No tak – rzut oka w roadbook – napis „Góra Śmiadowska” wyjaśnia wszystko. Tutaj byliśmy w 2007 roku u Piotra Letkiego na dwudniowej imprezie terenowej na Wale Pomorskim. Z reszta na kolejnej kratce roadbooka wpisany jest numer telefonu – na 99 procent ten sam, który mam wpisany w swojej komórce.
Wtedy – w 2007 roku Górę Śmiadowską zwiedzaliśmy już po zmroku. Pamiętam długie podziemne korytarze i nietoperze w nich zimujące. W ogóle fajna impreza to była i coś czuję, że na ten szlak jeszcze wrócę – ale na pewno nie dziś.
Zanim wjedziemy do Bornego Sulinowa odwiedzamy jeszcze cmentarz – jak się okazuje jeden z dwóch cmentarzy wojskowych znajdujących się w okolicy. Byliśmy pewni, że trafiliśmy na ten słynny poradziecki, ale coś się nie zgadza. Zamiast pepeszy wycelowanej w niebo jest monument opatrzony flagą Polski i nie istniejącego już na szczęście Związku Radzieckiego, na którym umieszczony jest w po polsku i po rosyjsku następujący tekst: „pochowanym żołnierzom radzieckim i polskim poległym w walce z hitlerowskim faszyzmem za honor i wolność swojej ojczyzny w latach 1939 – 1945”. No cóż – w 1939 roku to zdaje się towarzysze radzieccy bardzo się z Hitlerem miłowali i w imię tej miłości 17 września wkroczyli na nasze tereny zadając nam śmiertelny cios w plecy. Bardzo honorowo. A potem był Katyń – o czym zdaje się do dzisiaj nie bardzo chcą pamiętać. Z resztą czego oczekiwać po ludziach uważających Stalina za dobroczyńcę a nie jednego z największych zbrodniarzy, którzy kiedykolwiek chodzili po ziemi. W każdym razie napis ten w zestawieniu z datami odebrałem niczym ponury żart.
Wjeżdżamy do Bornego Sulinowa z postanowieniem, że posiedzimy tu dłuższą chwilę. Pasowałoby też coś zjeść, bo i pora ku temu stosowna.
Rozglądamy się, kombinujemy… Może tu? Restauracja Szasza? Stoimy niezdecydowani.
- szukacie miejsca, gdzie można zjeść dobrze a przy tym niedrogo? – pytanie to zadał jakiś nieznajomy w wieku tak lekko po pięćdziesiątce
- zastanawiamy się właśnie, czy nie wstąpić tu… – jakoś nie jesteśmy przekonani. Rosyjska kuchnia kusi…
- chodźcie ze mną – kawałek stąd jest fajna restauracja – zaproponował nieznajomy.
No cóż – poszliśmy. Po drodze nieznajomy opowiadał nam o historii Bornego Sulinowa, a wskazując niektóre budynki mówił jakie funkcje pełniły one gdy miasto było pod władzą radziecką.
- tu było na przykład więzienie. Wojska stacjonujące tutaj miały najwyższy stan gotowości bojowej – zupełnie jakby byli na wojnie. Niektórzy żołnierze jednak oddalali się samowolnie. Traktowane to było jako dezercja w trakcie wojny. Wiecie co jest karą za dezercję w czasie wojny?
To pytanie nie wiedzieć czemu skierowane zostało do Hani. Widząc jej wahanie odpowiadam szybko:
- kula w łeb i do piachu.
- dokładnie… I odbywało się to tu – wskazał ręką.
- A jak będziecie na cmentarzu, to zwróćcie uwagę na groby opatrzone napisem „nieznany”. To właśnie oni…
Nie wiem czemu, ale facet miał w sobie coś wojskowego.
- słuchajcie – o godzinie 18 – tu pod restauracją Saszy zbiera się grupa, którą będzie oprowadzał po Bornym Sulinowie mój kolega. Jak macie ochotę to dołączcie. Jakby kto pytał to się na mnie powołajcie. Będziecie zadowoleni.
Dotarliśmy na miejsce.
- gości przyprowadziłem – powiedział nasz przewodnik zwracając się do kelnerki.
A potem zniknął.
Złożyliśmy zamówienie, a potem Hania konspiracyjnie zapytała kelnerkę:
- proszę pani, kim był ten pan?
Kelnerka jakby zdziwiona i może trochę rozbawiona odpowiada:
- a to pani go nie zna?
- Hmm
- przykro mi, ale nie mogę powiedzieć.
No to się dowiedzieliśmy.
Żołnierz. Oficer. Na mój gust dość wysokiej rangi…
No cóż – zjedliśmy obiad i ruszyliśmy w drogę powrotną do miejsca, gdzie zostawiliśmy kijankę. W drodze ustaliliśmy, że w sumie skoro już jesteśmy w tym legendarnym tajemniczym Bornym Sulinowie to po prostu grzechem by było nie skorzystanie z okazji wycieczki z przewodnikiem. Poszliśmy więc w miejsce wskazane nam przez tajemniczego wojskowego, gdzie cierpliwie czekaliśmy aż zbierze się grupa. Dzieci w tym czasie kombinowały jak tu wykorzystać stojącą opodal radziecką armatę dywizyjną kaliber 76mm do celów zgodnych z przeznaczeniem albo i wręcz przeciwnie.
Grupa w końcu się zebrała, więc nie nachalnie dołączyliśmy starając się usłyszeć wszystko co przewodnik opowiadał. Była to bardzo ciekawa opowieść o dziejach miejsca, które przez wiele dziesięcioleci stanowiło białą plamę ma mapie Polski i które to stosunkowo niedawno do nas wróciło. Tutaj każde miejsce, każdy budynek ma swoją historię. Chodzimy więc od budynku do budynku a przy każdym z nich przewodnik opowiada jaką nam funkcję budynek ten pełnił w przeszłości – za czasów niemieckich, radzieckich i to czym jest w tej chwili. Widzimy budynki, które ciągle nie są zagospodarowane i które czekają na inwestora, który tchnie w nie nowe życie. Rosjanie wyszli stąd bodajże w 1992 roku zostawiając wszystko – całe miasto. Wkrótce potem przejęła je administracja polska. Próbuję sobie przypomnieć tamte czasy, ten historyczny moment, kiedy pożegnaliśmy naszych – dla jednych wyzwolicieli a dla innych – okupantów. Próbuję przywołać w pamięci ten ówczesny szum medialny związany z Bornym Sulinowem – nazwa ta pojawiała się wtedy bardzo często w środkach masowego rażenia… to jest masowego przekazu, jakby odzyskanie tego miasta stanowiło jakiś symbol zwycięstwa i ostatecznego pożegnania słusznie minionego ustroju. Po latach też doszedłem do wniosku, że to właśnie było powodem swego rodzaju desperacji polskich władz za wszelką cenę pragnących zasiedlić, zaludnić to miejsce i sprawić aby znów stało się żyjącym organizmem. Pamiętam, że wtedy – mając siedemnaście lat jakoś nie bardzo w to wierzyłem.
Nie przeszliśmy całej trasy, czego niezmiernie żałowaliśmy. Opowieści przewodnika były naprawdę interesujące, ale nas czas niestety gonił. Dzieciaki też zaczynały wykazywać oznaki zmęczenia. Wstąpiliśmy na moment do Saszy, coś tam kupiliśmy – i w drogę. Wyjeżdżając z Bornego Sulinowa zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilkę przy sowieckim cmentarzu – tym ze słynnym pomnikiem ręki dzierżącej pepeszę wyrastającej z ziemi. Prawdę mówiąc nie miałem ochoty zwiedzać tego cmentarza. Świadomość, że leżą tam nasi okupanci, którzy panoszyli się w naszym kraju od zakończenia II wojny światowej a zamiast wolności przynieśli nam kolejną niewolę jakoś nie nastraja. Tak więc tylko fotka.
Krótka analiza: dochodzi dwudziesta, więc wkrótce zajdzie Słońce. Według roadbooka zostało dobrze ponad 50 kilometrów drogi na camp. W jakim czasie można to pokonać? Roadbook sugeruje, że większość trasy to asfalty… No nic – czas chyba najwyższy, aby na strzałkę polecieć na kwaterę. Wbijam więc namiary w gieppeesa i kierując się wskazówkami podawanymi przez automat zmierzamy na kwaterę. Dzisiaj śpimy w pałacu w Cieszynie. Oczywiście mamy niewielkie problemy z trafieniem na miejsce. Docieramy tam o zmroku, mam wątpliwości czy trafiliśmy dobrze. Oczywiście żona moja nie marnuje okazji, aby wyrazić „co też jej się wydaje” w tej sytuacji. No nic – pałac jest, wjazd jest, parking jest. Tylko żywego ducha brak. Telefon nie odpowiada. Zostawiłem załogę w kijance na parkingu a sam poszedłem na zwiady. Obszedłem pałac od frontu – miejsce sprawiało wrażenie opuszczonego i takiego dość ponurego. (Co prawda następnego dnia oglądając budynek w świetle dziennym zupełnie zmieniłem zdanie, bo pałac był naprawdę dobrze utrzymany). Obszedłem więc budynek od tyłu i tam dopiero doznałem potężnego zdziwienia, zaskoczenia doprawionego dużą dozą niesmaku. Okazało się, że do zabytkowego pałacu dobudowano w latach minionych – zapewne siedemdziesiątych lub nieco późniejszych dodatkowe ohydne, obrzydliwe wręcz skrzydło pasujące niczym pięść do oka. W zapadającym zmroku nabrałem dziwnego przeświadczenia, że obiekt ten nadawałby się idealnie do kręcenia horroru. Nietoperze latające na małej wysokości jakby zdawały się potwierdzać moje przekonanie. Niestety nie wykonałem własnych zdjęć, więc posiłkuje się znalezionymi w internecie zdjęciami obrazującymi ładnie odrestaurowany pałac i koszmar architektoniczny znajdujący się na jego tyłach. Taka Piękna i Bestia w jednym. Galeria dostępna jest pod ADRESEM
Do auta wróciłem z przekonaniem, że tej nocy nie będziemy nocować pod dachem, a jeśli nawet to w fatalnych warunkach.
Przez chwilę zastanawialiśmy się co w tej sytuacji robić. Zdecydowaliśmy pojechać na kemp, gdzie była już większość uczestników imprezy. Niedaleko to było, więc dotarliśmy szybko. Na miejscu niespodzianka – dzwoni telefon. Oddzwoniła właścicielka pałacu. Jest już na miejscu, wszystko oczywiście aktualne. Więc wracamy. Właścicielkę spotykamy na ciemnej ścieżce w pobliżu wejścia do budynku. Dostajemy klucze do pokoju i wskazówki jak tam trafić – bo nie jest to takie oczywiste. Zaś wnętrze pałacu rozczarowuje… ale rozczarowuje tak bardzo pozytywnie, ponieważ jest naprawdę ładnie utrzymane. Do tego pokój o naprawdę fajnym standardzie. Drogę z i do pokoju pokonuję dwukrotnie. Za drugim razem ucinamy sobie z panią właścicielką nieco dłuższą pogawędkę. Jest bardzo zdziwiona, że reszta naszej grupy woli siedzieć na kempingu nad jeziorem – bo przecież tu wszyscy by się pomieścili, a atrakcji też by nie zabrakło. No cóż – takie życie – może Francek nie pomyślał, a może nie wiedział.
Gdy wchodzę do pokoju z bagażami okazuje się, że reszta familii korzysta z dobrodziejstw cywilizacji – to znaczy żona moja okupuje prysznic, a dzieciaki wyjątkowo zgodnie patrzą w telewizornię. Ja przed snem też zdaje się jakiś film w telewizji oglądałem. Komedię chyba „u pana Boga za piecem”. Ale prawdę mówiąc jakoś mało śmieszna była.
03.05.2016 piąty dzień imprezy
W sumie to wczoraj padłem sam nie wiem kiedy…
A rano obudziły mnie dzieciaki… Co robiły? Oczywiście oglądały telewizję. No cóż… Otworzyłem oczy, rozejrzałem się, stwierdziłem, że jestem w tym samym miejscu, w którym się położyłem. Mając w pamięci to co wczoraj pomyślałem o horrorach, nietoperzach i tym podobnych sprawach obmacałem szyję a potem kontrolnie spojrzałem w lustro celem stwierdzenia czy się w nim odbijam. Odbijałem się, szyja też wydawała się w porządku, cień zdaje się rzucałem nadal – czyli nie było się czym przejmować.
Zjedliśmy jakieś szybkie śniadanie, spakowaliśmy graty. Znów dwukrotnie pokonuję drogę z góry na dół. W świetle dnia obiekt wygląda zupełnie inaczej niż po zmroku. Dużo lepiej i bardziej zachęcająco moim zdaniem. Mimo to nie zdecydowałem się na obejrzenie koszmarnej dobudówki za dnia. Jeśli ktoś ma jednak ochotę zobaczyć jak wygląda całość i poczuć choć trochę ten klimat to może zajrzeć na stronę dostępną pod TYM adresem
W końcu na dół schodzi reszta załogi. Michał wygrzebał skądś okazałego ślimaka winniczka…
- tata, zobacz! Ślimak krzyżak 🙂
Dobra, może być i krzyżak, byle na wolności pozostał i kopyt mi w aucie nie wyciągnął…
Załoga do wozu. Trzeba się zorientować gdzie zaczyna się roadbook. A zaczyna się on na kempingu nad jeziorem, gdzie nocowała reszta naszej grupy. Drogę znamy, więc po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Pomimo tego, że dzień jest pogodny to od jeziora wieje chłodem i wilgocią.
Dzieciaki wysiadły na moment z auta i po chwili wsiąkły. Trochę czasu minęło zanim pozbierałem towarzystwo. W końcu można jechać. Z grubsza kierujemy się na Drawsko Pomorskie. Przez chwilę staje mi przed oczami Transpolonia Zachód z roku 2008. Wtedy też na trasie imprezy pojawiła się ta miejscowość, w chyba najbardziej znanym i rozpoznawalnym znaczeniu – czyli jako poligon wojskowy – i to z tego co kojarzę, to chyba w dodatku największy w Europie. Wtedy – 8 lat temu część trasy Transpolonii wiodła przez ten właśnie poligon, a pogoda jaka wtedy była sprawiała, że jechało się tam naprawdę trudno. Tym razem wygląda na to, że nie będziemy z siebie siódmych potów na poligonie wyciskać. Zdaje się, że Francek wspominał coś o kosmicznych pieniądzach jakich zawinszowała sobie nasza dzielna armia za skorzystanie z ich piaskownicy. A może bali się, że im drogi rozjeździmy. Zamiast poligonu będzie żwirownia. Aby tam dojechać roadbook kieruje nas na Kalisz Pomorski. I rzeczywiście – po krótkim czasie pojawia się żwirownia. Widać, że lokalni amatorzy miłośnicy entuzjaści jazdy offroadowej intensywnie mieszają tutaj piach kołami swoich maszyn. Do tego jest jeszcze zaplecze w postaci wiaty grillowej – i mamy tor offroadowy pełną gębą. Ci, co chcą pojeździć – mają gdzie. A loża szyderców też ma gdzie zaparkować.
W każdym razie po znalezieniu się na miejscu stwierdziłem, że to trochę bez sensu jest – w sensie mordować kijankę po wertepach poza szlakiem, więc zaparkowałem ją grzecznie w miejscu stosownym. Do podobnego wniosku doszedł Hinek, bo też porzucił swojego Montereya w pobliżu. Korzystając z okazji pogadaliśmy o tym i o tamtym. Między innymi o motocyklowej wyprawie na Syberię, którą swego czasu planował, a która z różnych powodów nie doszła do skutku. Znam to aż za dobrze, bo u mnie ciągle wszystko się wali i do skutku nie dochodzi. Nawet jak jest zaplanowane w stu procentach.
Popsioczyliśmy trochę, pojeździliśmy obserwacyjnie. Jazda obserwacyjna wygląda mniej więcej jak taniec obserwacyjny w wykonaniu Wojciecha Manna – trzeba po prostu za jakimś stołem zasiąść i śledzić wzrokiem jak inni tańczą tudzież jeżdżą – w zależności od tego co jest przedmiotem naszej aktywności obserwacyjnej. Wkrótce jednak wróciliśmy za kierownice naszych aut i ruszyliśmy – już nie obserwacyjnie w dalszą drogę.
Francek wspominał o dwóch brodach, które będą na trasie. Nieubłaganie zbliżamy się do pierwszego z nich. Z porannych informacji zapamiętałem, że ten bród nie jest aż tak problematyczny, bo zaraz obok jest objazd. Problem jest z drugim, bo nie dość, że objazdu nie ma, to jeszcze kilka dni temu przeszły przez niego wszystkie jednostki uczestniczące w rajdzie Pomerania. Czyli może być grubo. No i dojechaliśmy… Droga dochodzi do rzeki (później się dowiedziałem, że nosi ona nazwę Brzeźnicka Węgorza) i nieco mniej wyraźna pojawia się na drugim jej brzegu. Oceniam odległość okiem geodezyjnym i wychodzi mi, że jej szerokość w miejscu brodu to nieco ponad 15 metrów. Dużo i niedużo. Sama długość to nie problem, problemem dla mnie jest głębokość, jak już wielokrotnie wspominałem brodzenia nie lubię i jak mogę to unikam. No ale jeśli nie będzie za głęboko to spróbujemy. Nie za głęboko to jak dla mnie max 70 cm – więc trzeba sprawdzić jak z ta wodą jest. Żona moja tradycyjnie panikuje a dzieciaki zachwycone są perspektywą przygody… Ja zaś wykazuję się czystej wody profesjonalizmem gdy z bagażnika kijanki wyciągam wodery z zamiarem ich użycia celem określenia głębokości akwenu oraz jego długości metodą pomiaru krokiem. Gdyż jak wszyscy wiedzą – geodeta ma metr w kroku. I to nie są przechwałki 🙂
Założenie przeze mnie woderów spowodowało, że moja żona zaczęła panikować jakby z większym zaangażowaniem… dzieciaki zaś, szczególnie Zuzanna do tematu podeszły z humorem.
Reszta załóg, podobnie jak my stanęła na brzegu w oczekiwaniu na rozwój sytuacji. No dobra – przy brzegu płytko, dno twarde więc i problem żaden. Mniej więcej w 1/3 długości brodu zaczęło się robić na tyle głęboko, że musiałem trzymać wodery coby się do nich woda wierzchem nie nalała. Dalej było tylko głębiej tyle że nie wiedziałem na jakim odcinku jest to „głębiej”. Uznałem jednak, że będziemy brodzić obserwacyjnie a dalej pojedziemy objazdem. Tymczasem do ataku na bród przyszykował się Rysiek w jeepie. Na początku szło dobrze, potem przód auta zanurkował dość gwałtownie. Odległość tafli wody od zimnego łokcia kierowcy wynosiła może z 10 cm. Jeep jednak poradził sobie i pojechał dalej. Krótka kalkulacja umysłowa: u mnie w tym miejscu miałbym wodę w studzienkach świec i brak możliwości dalszej jazdy z uwagi na nie działający silnik. Zanim podaliby kinetyka nabralibyśmy pięknie wody. No dobra – jako drugi brodzi Przemek. Na partolu bród nie robi większego wrażenia. Zaraz po Przemku jedzie Marcin w gelendzie. Też daje radę. My dajemy wsteczny i po roadbookowym objeździe jedziemy dalej. Po kilku minutach dojeżdżamy do kolejnego brodu. Tym razem nie jest on na rzeczce, tylko na jeziorze a w zasadzie przesmyku łączącym jezioro z sąsiadujący bagienkiem. Na miejscu oczekiwał już nas jeden lokales. Na składaku przyjechał popatrzeć jak to będą auta topić w bagnie, a żeby rozrywkę sobie jeszcze uprzyjemnić to zaopatrzył się w czteropaka. A co!
My też popatrzyliśmy, a potem stwierdziliśmy, że skoro nie możemy jechać w przód, a objazdu nie ma to porzucamy grupę i jedziemy na kreskę. Tak też zrobiliśmy, przy czym okazało się, że wkrótce znaleźliśmy się w miejscowości Dłusko.
- Dłusko. Masz coś takiego w roadbooku?
- nie widzę. A czekaj, jest. Ruiny kościoła i stary cmentarz. Jest nawet opis jakiś.
- dobra, to staniemy i poczekamy na resztę. Chyba sporo ich wyprzedziliśmy.
Stanęliśmy więc na poboczu asfaltowej mało uczęszczanej drogi. Dochodziła czternasta… No to może jakiś posiłek w plenerze skonsumujemy? I jakiś płyn z kofeiną i cukrem w odpowiednich proporcjach? Po raz pierwszy na tej imprezie miałem wrażenie, że na krótko złapaliśmy ten charakterystyczny transpolonijny klimat. To poczucie wolności, zerwania z pośpiechem, nieważności tego wszystkiego czym na co dzień żyjemy. Czasu mamy całe mnóstwo, słońce świeci. Prawdziwa majówka. Hania z dzieciakami poszła obejrzeć ruiny kamiennego kościoła znajdującego się na wzgórzu. Mam tylko głęboka nadzieję, że nie wpadnie jej do głowy łamanie zakazu wstępu na obiekt. Chociaż kto ją tam wie. Ja tymczasem studiuję roadbook próbując się odnaleźć na kratce, aby wiedzieć w która stronę jechać dalej. Jakoś opornie to idzie, ale finalnie wiem: przyjechaliśmy stąd, mamy jechać tam a nasi nadjadą stamtąd 🙂 I nie pomyliłem się. Nadjechali. Stanęli. Zdjęcia pstryknęli i pojechali dalej. No dobra – to i my nieśpiesznie jedziemy.
Po 11, może 12 kilometrach wspólnej jazdy w kolumnie znaleźliśmy się na drodze polnej biegnącej przez łąki. No – może nie były to takie czyste łąki, bo trochę krzaków na nich było. Zabudowania wsi zostały już dość daleko za nami. I wtedy ktoś przez CB zaproponował postój. No bo gdzie i po co się śpieszyć?
I tak oto duch transpolonijnej włóczęgi powrócił po raz drugi tego dnia. Kawka, rozmowy, Piękny częstuje pomarańczami, które zdaje się hurtem gdzieś kupił 🙂 Jest fajnie. Nie chce mi się wracać za kółko. Do końca trasy zostało raptem kilka kratek, z czego kilka długich odcinków asfaltowych. No nic – mus to mus. W towarzystwie gelendy ruszamy w dalszą drogę. Początkowo idzie całkiem dobrze, ale… błąd w odległości na roadbooku psuje mnóstwo nerwów. Jeździmy w te i wewte zanim w końcu trafiamy na właściwą kratkę. A potem kolejna zagwozdka: na kratce napisane „dalej na wprost”. Tylko, że na wprost jest orane i coś tam nawet rośnie. Hmm – między Marcinem a mną zdania były podzielone. Marcin chciał napierać, jak go roadbook prowadzi, ja na widok upraw na polu mam odruch pod tytułem „wsteczny i oddalamy się z miejsca zdarzeń”. Więc każdy z nas wybrał swój wariant. Wracamy do asfaltu i już na kreskę kierujemy się na bazę. Po drodze mijamy wieś o bardzo dziwnej zabudowie. Zupełnie jakby inwestorowi w połowie budowy zabrakło kasy i fajny w zamyśle projekt trzeba było odpaździerzyć, aby rolę mieszkalną spełniał kosztem strony wizualnej. Taki lajf niestety.
A na zakończenie mielibyśmy kolizję. Nieoczekiwanie na asfalt wtargnęła locha dzika prowadząca za sobą kilka warchlaków. Nasza prędkość duża nie była, ale i tak stanąłem na hamulcu aby zatrzymać kijankę. Na szczęście stadko zdążyło przejść przed maską i pójść sobie w diabły. Znaczy w las.
Ostatnie kilometry i w końcu jesteśmy na miejscu. Hotel „Przystań” w Nowogardzie.
Na parkingu pod hotelem stoi Francek. Prezentuje nam swój nowy nabytek: Mitsubishi Delica z napędem na 4 koła. Fajny busik. O okolicznościach w jakich go Francek odebrał, co przeżył i jakich kombinacji musiał dokonać aby pojazd ten zarejestrować, ubezpieczyć oraz wyposażyć w nowe opony dnia trzeciego maja na terenie Rzeczpospolitej Polskiej dowiedzieliśmy się znacznie, znacznie później. Aczkolwiek z miny Francka sądzac grubo było i komuś się zapewne jakiś „oklep trąby należał”. Profilaktycznie nie pytamy. Pytamy za to o ten kawałek na roadbooku co to po oranym biegł. I się okazało, że tak trzeba było jechać, bo po prostu człowiek uprawiający to pole po prostu zaorał drogę.
Odbieramy klucz do pokoju i lokujemy się. Dobrodziejstwa cywilizacji… dzieciaki tradycyjnie już niejako zasiadają przed telewizornią. To medium ma chyba jakiś przekaz podprogowy, bo inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć.
Ogarnęliśmy się jakoś i zeszliśmy na pożegnalny bankiet. Oczywiście rozpoczęty krótką przemową Francka, w której z pamięci (!) i bez pomocy ściągawek wymienił wszystkich uczestników tej edycji Transpolonii… a potem były dyplomy, suweniry i inne nagrody… My jako załoga załapaliśmy się na jeden szczególny: Pomeranią 2016 domknęliśmy pętlę dookoła Polski, która zaczęliśmy w 2007 roku na wschodzie. 9 lat… I to chyba nad tą nagrodą Francek kombinował łapiąc mnie telefonicznie w kwietniowy poranek roku pańskiego 2016 na trasie między wsią mą a rodzinnym miastem powiatowym…
04.05.2016 – Powrót
Wieczorny bankiet pożegnalny przeciągnął się do późnych godzin nocnych. Oczywiście większa część towarzystwa wykruszyła się, więc finalnie ci, którzy zostali przenieśli się na mniejszą, bardziej kameralną salę.
- którą edycję Transpolonii uważasz za najlepszą? – z tym pytaniem Franek zwraca się do mnie.
Zastanawiam się chwilę. Ale chyba niepotrzebnie.
- jak dla mnie najlepszą Transpolonią była Sudetia a zaraz po niej Carpathia i Wschód.
- a Pomerka?
- nie wiem. Zastanowię się.
Ale chyba niepotrzebnie się zastanawiałem. Pomimo tego, że była to świetna impreza i wyniosłem z niej wiele, to jednak nie sięgnęła poprzeczki postawionej przez Sudetię, Carpathię czy Wschód. Czegoś w recepturze zabrakło.
Po minie Francka wnioskuję, że chyba ma podobne odczucia.
- No to po maluchu.
Poranek.
Śniło mi się, że ktoś chciał mnie wypchnąć przez okno… Otwieram oczy i rozglądam się… no tak – obok w poprzek łóżka śpi Zuzanna… i strasznie się rozpycha.
Trochę późniejszy poranek.
Śniadanie zjedzone, kijanka spakowana. Pożegnaliśmy, kogo mieliśmy pożegnać. Od Przemka dostałem komplet zdjęć z imprezy wykonanych przez niego – stąd właśnie pochodzi większość materiału zdjęciowego zawartego w niniejszej relacji. Jeśli mnie czytasz – to raz jeszcze dziękuję.
Jakiś czas później towarzystwie załogi Pana Andrzeja i Pięknego mkniemy na Warszawę. Dłuższą chwilę po nas w trasę swym nowym nabytkiem wyruszył Francek. I to jest temat na dłuższą opowieść, bo nabytek miał wydmuchaną uszczelkę pod głowicą i w związku z tym jechał jak jechał. Po trasie próbujemy się jakoś złapać, ale bezskutecznie. W końcu Piękny via CB powiedział:
- a jakbyś miał najpodlejszy nawet suwany telefon i użył nawigacji której nienawidzisz, to na pewno byśmy się nie minęli.
W końcu złapaliśmy się w Toruniu. W czasie w sam raz stosownym na późny obiad. Znaleźliśmy bardzo fajne miejsce, przy czym zostaliśmy zaskoczeni dwukrotnie: raz – bardzo dobrym jedzeniem, dwa – jego niewygórowaną ceną.
Po obiedzie krótka wycieczka po rynku. Moja żona na mnóstwo wspomnień związanych z tym miejscem z czasów studenckich. Ja nie, aczkolwiek Toruń od lat był mi bliski. Ale to zupełnie inna historia.
Ruszamy w dalszą trasę. Idzie sprawnie. Oczywiście w pewnym momencie kończy się LPG w zbiorniku. No i gdzie się kończy? W Strykowie. Jedyna stacja benzynowa, w dodatku Shell ze złodziejskimi cenami… korzystają cwaniaki. Złodziejstwa nie lubię, więc tankuję absolutne minimum, potem zatankuje do pełna po normalnych cenach. Za niespełna 2 godziny dom…
I takie podsumowanie na koniec oraz ocena.
Mojej żonie Pomerania nie przypadła do gustu. Termin, brak integracji, pośpiech na trasie – to z negatywów. Trudno się nie zgodzić. Zapowiedziała też, że nie pojedzie na jakąkolwiek francową imprezę w terminie innym niż wakacyjny.
Co do mojej oceny – to już ją wyraziłem. Czegoś zabrakło, pozostał jakiś niedosyt.
Ale…
W przyszłym roku wracam na Wschód. Tam musi być jakaś cywilizacja 🙂