TerraPolonica 2017
Transpolonia Wschodnie Klimaty. Czerwiec i lipiec 2017 r
Tradycyjnie…
„A tak właściwie to gdzie jedziemy w tym roku na wakacje?” – tym pytaniem zostałem zabity przez małżonkę gdzieś tak w okolicach maja… I w sumie za wiele do zaoferowania nie miałem. Od kilku lat co rok jeździmy na imprezy zorganizowane przez Adrenalinka.pl, ale po tym jak w zeszłym roku zamknęliśmy pętlę dookoła Polski Pomeranią a tegoroczną wiosenną Vistulę odpuściliśmy, to nie bardzo było co zdobywać. No cóż – w mylnym błędzie tkwiliśmy…
W tym roku szef Adrenalinki.pl przystąpił do realizacji dużego projektu jakim była Terra Polonica – czyli połączenia w jedną imprezę wszystkich etapów Transpolonii. Przy nieco większej odrobinie wolnego czasu można byłoby objechać całą Polskę w ramach jednej terenowej imprezy. Co ciekawe – pierwsze założenia tego projektu powstały na jednej z pierwszych edycji Transpolonii Wschód – prawie dokładnie dekadę temu.
Początkowo nie widziałem możliwości aby wbić się na któryś z etapów – wszystkie opatrzone były dwoma słowami „koniec zapisów” czyli wolnych miejsc. Finalnie do Francka zadzwoniła Hania…
„Jak to, dla was nie ma miejsca? Właśnie się znalazło.”
I tym sposobem powróciliśmy na wschód. Po 10 latach…
O co chodzi?
Trasa: około 800 kilometrów asfaltami piątej kategorii, szutrami, drogami polnymi i leśnymi oraz bezdrożami wzdłuż wschodniej granicy Polski;
Czas i miejsce: Polska i Litwa, Czerwiec i lipiec 2017;
Auto: KIA Sportage, rocznik 1996, 2.0 DOHC benzyna/LPG, prawie standard (no – może „letko dłubnięta”) i „letko zmęczona”;
Załoga: Rafał (kierowca) i Hania (pilot) oraz Zuzanna i Michał (wsparcie) – czyli załoga specjalnej troski;
Główny Prowodyr Całego Zajścia: www.adrenalinka.pl
Kijanka jak zawsze przed takimi wyjazdami wymagała przeglądu, poprawek tego i owego… Wymiana oleju, wymiana uszczelki pod pokrywą zaworów, likwidacja wycieków, walka z zapieczonymi prowadnicami hamulcowymi. Jakim cudem toto w ogóle hamowało? Smarowanie krzyżaków na wałach napędowych, wielowypustów… co za kretyn wymyślił aby kalamitkę dać w środku krzyżaka w miejscu zupełnie niedostępnym dla smarownicy? Wymiana totalnie porozbijanych górnych sworzni zwrotnicy – to kolejny bubel konstrukcyjny żółtych inżynierów. A i kijanka nie robi się przecież młodsza – tylko wręcz przeciwnie. No i oczywiście na koniec perełka: nowe radyjo, coby bezstresowo muzyki w trasie posłuchać.
Do kompletu doszedł przegląd techniczny – diagnosta mało z siebie nie wyszedł jak mu pokazałem gdzie ma sobie numeru VIN poszukać. Numer – rzecz najważniejsza na świecie, ale luzów w zawieszeniu i układzie kierowniczym jakoś nie zauważył. No i ubezpieczenie… nazbierało się tych wydatków.
Co poradzić – życie.
Na maila dostałem od Francka szczegółowa rozpiskę Transpolonii Wschodnich Klimatów. Impreza zaczyna się 29 czerwca spotkaniem w Karczmie Zamojszczyzna – powitalny bankiet i nocleg, natomiast w teren ruszamy dopiero rano. Kombinujemy więc jak tu wyjechać? Rano? Wieczorem? Jak tu zrobić coby nie powtórzyć błędu z Pomeranią?
Wątpliwości rozstrzygnął sam Francek dzwoniąc z konkretną propozycją. I tak właśnie zrobiliśmy…
Późnym wieczorem wraz z dzieciakami wsiedliśmy w zapakowaną wcześniej kijankę i nieśpiesznie udaliśmy się w kierunku Zamościa. Na szczęście obeszło się bez konieczności wykonania zdjęcia wyjazdowego, w związku z czym nie musiałem pokazywać gorszej strony swojej – zwykle łagodnej natury. Na pokładzie oprócz sprzętu turystycznego i biwakowego nie zabrakło oczywiście tirfora. No bo oczywiście nigdy nie wiadomo kiedy i na co się przyda 🙂 Niestety wcięło gdzieś taśmę wraz z szeklą, więc miałem głęboką nadzieję, że naprawdę nie będę musiał tego żelastwa używać.
Zahaczyliśmy o stację benzynową, bo paliwo było na wyczerpaniu – i w drogę. Podróż mijała spokojnie z prędkościami sugerowanymi kodeksem drogowym. Dzieciaki wkrótce padły. Radio nadawało szlagiery odtwarzane z płyty kompaktowej. Humor psuły mi tylko dźwięki dochodzące z reduktora. Właściwie to nie działo się nic złego, ale w trakcie przygotowań do wyjazdu oryginalną dźwignię sterowania reduktorem zastąpiłem zwykłą rurą. No i rura jedna rezonowała. A tak przy okazji: mam prowadnicę do sterowania reduktorem jak w ferrari 🙂
30 czerwca 2017 – wczesne godziny nocne
Po dobrze ponad dwóch godzinach monotonnej nużącej jazdy zdecydowałem, że należy zaparkować gdzieś i przespać się ile będzie można. W Karczmie i tak mamy być nie później niż o 9 rano. Ryki. Stacja benzynowa. Parking. Pierwsza w nocy.
W kijance zdarzyło mi się spać już wielokrotnie, nigdy jednak z kompletem pasażerów na pokładzie. Jakoś tam ułożyłem swoje ciało po sinusoidzie w kwadracie co dało namiastkę komfortu i w kimono. Dzieciaki nadal spały, Hania też się jakoś ułożyła.
30 czerwca 2017 – wczesne godziny poranne
(dzień pierwszy – Roztocze)
Doczekaliśmy świtu. Przed nami jeszcze ponad połowa drogi.
Ruszyliśmy więc. Ruch zgęstniał, mimo to sprawnie pokonywaliśmy kilometry. Na obwodnicy Lubina byliśmy świadkami wybuchu opony w ciężarówce. Po raz pierwszy w życiu widziałem coś takiego.
Po trasie jeszcze jedno tankowanie. Krasnystaw. Gaz się skończył. Zupełnie nie ogarniam zużywania gazu przez to auto. Tym razem spaliła zastanawiająco mało. Zapewne nadrobi po tym tankowaniu. A średnia wyjdzie jak wyjdzie.
Płacąc za paliwo postanowiłem zaszaleć. Za całe 30 złotych zafundowałem sobie wściekle niebieskie okulary przeciwsłoneczne. Oczywiście Hania skomentowała, że toto się do niczego nie nadaje i że to badziew i że oczy sobie tym popsuję – i takie tam wyrazy uznania. No cóż – jak miałem super okulary za prawie dwie stówy zł to zgubiłem je miesiąc później. Pozostał po nich tylko super futerał. Tak więc myślę, że nawet jeśli mogą one w jakiś niepojęty sposób popsuć oczy, to zapewne zgubię je lub zepsuję zanim to nastąpi 🙂
Od cepeenu do miejsca docelowego pozostało jeszcze nieco ponad 30 km. Wygląda na to, że będziemy z lekkim zapasem.
Karczmę namierzyliśmy bez problemu. Stojące na parkingu auta tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że jesteśmy na miejscu.
-
o zobacz… to Francka toyota – mówię…
Chwilę potem łapię się na tym, że na parkingu stoi delicja – ta sama, co ją Francek w zeszłym roku na w trakcie Pomeranii odebrał i z którą było mnóstwo problemów zarówno w czasie powrotu jak i później. Ale to Francek musiałby sam opowiedzieć zaczynając od kolegi co ją wyszukał na rozważaniach o wyższości atlasu nad nawigacją skończywszy.
Wiec kto przyjechał franckową Toyotą?
Poszukaliśmy jeszcze innych znajomych aut i wyszło nam na to, że z poprzedniej edycji jest tylko załoga „kotylioniarzy” czyli Przemek i Aneta z córkami oraz psem.
Zapas, z którym przybyliśmy okazał się całkiem spory, bo gdy weszliśmy do Karczmy tylko nieliczni uczestnicy imprezy pojawili się na śniadaniu. Widocznie bankiet powitalny się przedłużył 🙂
No cóż – zwiedziliśmy Karczmę i otoczenie, pohuśtaliśmy się na huśtawkach i w momencie gdy zabieralismy się do śniadania pojawił się główny prowodyr całego zajścia – czyli Szef Adrenalinki.pl – Francek we własnej osobie.
Przywitanie – jakbyśmy widzieli się wczoraj. Wyszliśmy na faja taras. Oczywiście ja nadal nie palę, ale miałem okazję użyć własnoręcznie wykonanej sabotażówki do działań statutowych. Co to jest sabotażówka? Zainteresowanych odsyłam na stronę www.wartimelighters.pl
Pogadaliśmy chwilę. Dowiedziałem się co Francek sądzi na temat Land Roverów oraz ich właścicieli – jakoś niedawno był na imprezie, gdzie samochody te dominowały, a on sam jeden stanowił wyjątek. Wniosek z obserwacji: weźcie zapchajcie te landryny do huty, niech wam je przetopią na cokolwiek, a sami nauczcie się jeździć czymś bardziej terenowym. Wniosek ten został wyartykułowany po tym jak znakomita większość uczestników imprezy została przez Francka wyciągnięta z wciągających okoliczności przyrody przy użyciu niefajfoklocznego patrola. I jak można się było domyśleć nie zaskarbił sobie tym stwierdzeniem sympatii uczestników imprezy.
Chwilę później poznałem Agatę. Jak wyjaśnił Francek – siostrę jego, co prawda z innego ojca i z innej matki oraz w dodatku wymagającej pracy u podstaw ze względu na konotacje unickie. Ups… na Pomeranii mieliśmy pochwałę „dobrej zmiany” a na wschodnich klimatach chyba idziemy krok dalej. Dla jasności – pewne rzeczy z polityki obozu rządzącego nawet mi się podobają. I nie mówię tu o pińcet plus – czyli o tym jak zrobić z siebie k…wę za 6 klocków rocznie. Inne natomiast budzą moją głęboką niechęć. Pewne jest jedno: nocne Polaków rozmowy będą obfitowały w starcia różnych opcji.
Póki co śniadanie. Przeciągnęło się trochę. Potem tradycyjnie: rozdanie roadbooków, koszulek i naklejek. Miała być wspólna fotka grupowa – i z resztą była, ale zabrakło na niej głównego prowodyra całego zajścia.
Swoją naklejkę imprezową zdecydowałem się od razu nakleić na samochód. Wybrałem to miejsce, z którego jakiś czas temu odkleiłem antykaczyńską naklejkę oraz z którego po wielu, wielu latach odpadła naklejka z forum4x4. Terra Polonica pasowała tam jak ulał… No – mogła pasować lepiej, ale oczywiście coś spartoliłem przy klejeniu. Moje wysiłki obserwował Tomek – kierowca krótkiego Patrola stojącego opodal. Poznaliśmy się kilka chwil wcześniej – okazało się, że jechał mniej więcej jak my: całą noc i powoli. Tyle, że z Kołobrzegu. Pierwszy raz u Franca – ma zamiar przejechać ścianę wschodnią i zahaczyć częściowo o Pomeranię – na ile urlopu wystarczy. Wraz z nim jedzie żona Gosia. No to kolejną załogę znamy.
Grubo po dziesiątej wyruszyliśmy. To znaczy my – bo reszta wycieczki grupkami ewakuowała się wcześniej. Wyruszyliśmy w trzysamochodowej kolumnie. Sprawnie dotarliśmy na miejsce zbiórki na parkingu pod pizzernią koło rynku w Zamościu. Parking płatny, płacimy z góry za dwie godziny postoju. Na chodniku czeka już na nas przewodnik.
Z przewodnikami jest tak: albo trafi się taki co to ględzi jak z taśmy i czego człowiek chce, to aby wycieczka skończyła się jak najszybciej. Albo trafi się na pasjonata, dla którego oprowadzanie wycieczek to coś więcej niż tylko praca. I tak właśnie było w tym przypadku. Od pierwszych słów wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z fachowcem wysokiej klasy. Wycieczka ruszyła. Kątem oka i ucha zarejestrowałem Franca podchodzącego do człowieka ewidentnie zmęczonego życiem i porannym piwem siedzącego pod ścianą…
-
Pan pójdzie ze mną.
-
proszę Państwa, miejsce w którym się w tej chwili znajdujemy to Jatki żydowskie…
Z jakiegoś powodu zapamiętałem tą informację, dalszy ciąg opowieści umknął mi, bo Hania poprosiła cobym do sklepu poszedł dzieciakom coś do picia kupił. Faktycznie – ciepło się zrobiło. W sklepie bezdomny otrzymywał właśnie kolejny dzień spokojnego życia…
Przewodnik okazał się rewelacyjny i szybko zrozumieliśmy, że założone przez nas 2 godziny na zwiedzenie miasta to dużo, dużo za mało. Podejrzewam, że i tydzień to by było mało…
Zamość… Miasto prywatne, miasto perełka. Miasto, którego powstanie było jedną z prób urzeczywistnienia renesansowej idei miasta idealnego. Zbudowane – jak to mawiają planiści „na surowym korzeniu” czyli w miejscu do tej pory nie zagospodarowanym. Za powstanie Zamościa odpowiedzialni są bezpośrednio dwaj panowie: Jan Zamoyski – fundator oraz architekt Bernardo Morando.
I obaj ci panowie do roboty się przyłożyli. Jan Zamoyski był wtedy jednym z najpotężniejszych – o ile nie najpotężniejszym człowiekiem w całej Rzeczpospolitej, więc o finanse nie musiał się martwić. Wystarczy wspomnieć, że wśród sukcesów jakie odniósł w swoim 63 letnim życiu było osadzenie na tronie polskim dwóch królów. O skopaniu tyłków wrogo nastawionym sąsiadom nie wspominam – ci zanim najechali nasze ziemie to dowiadywali się czy pan Jan Zamoyski to jeszcze żyje.
Z kolei Bernardo Morando stanął na wysokości zadania i zaprojektował miasto, jakiego nigdy wcześniej w Rzeczpospolitej nie było.
Miasto miało zapewnić swoim mieszkańcom bezpieczeństwo. Służyły temu – oprócz warunków terenowych (wzniesienie częściowo otoczone bagnami) także potężne fortyfikacje oraz fosa. Do miasta prowadziły tylko trzy bramy Lubelska, Lwowska i Szczebrzeska.
Miasto miało być piękne i funkcjonalne – tutaj architekt przyłożył się do pracy. Plan miasta nakreślony przez Bernardo Morando nawiązywał do koncepcji antropomorficznej i odpowiada ludzkiej sylwetce. Głową był pałac Jana Zamoyskiego – czyli najważniejszy budynek w mieście. Ramionami były Akademia Zamoyskich oraz kolegiata – czyli nauka i wiara traktowane na równi. Korpusem – czyli elementem utrzymującym całe ciało był handel i rzemiosło zlokalizowane na trzech rynkach. Bastiony to ręce i nogi miasta.
Życie gospodarcze. Ano właśnie – oprócz walorów obronnych miasto leżało na głównym szlaku handlowym. Pozytywnie na rozwój gospodarczy wpłynęło sprowadzenie do miasta bogatych Ormian, Greków i Żydów – czyli nacji, które handel wysysają niemalże z mlekiem matki. Miasto przyciągnęło także przedstawicieli innych narodowości: Szkotów, Anglików, Włochów, Holendrów, Węgrów… Dzięki nim miasto stało się bogate. Właśnie dzięki różnorodności. Współczesnym władcom Ujni Jełropejskiej należałoby dać to pod rozwagę: różnorodność jest szansą na rozwój, ale goście muszą znać reguły gry i do nich się dostosować, a nie wprowadzać własne.
Życie kulturowe, naukowe oraz religijne: wiadomo, że nie samych chlebem żyje człowiek, tak więc Zamość stał się ośrodkiem nauki (Akademia Zamojska), życia religijnego oraz sądownictwa.
Przewodnik barwnie opowiadał o każdym miejscu, w którym się zatrzymywaliśmy. Sposób prowadzenia opowieści – nieco żartobliwy, ale przy tym i poważny z odniesieniami do współczesności… Słuchało się go naprawdę z wielką przyjemnością. Z zaplanowanych dwóch godzin wycieczki zrobiły się trzy – co i tak było okruchem w stosunku do potrzeb. W dodatku pod sam koniec nad Zamościem przeszła burza. Popadało solidnie…
-
słuchajcie, musimy trochę poczekać coby to obeschło. Tu są wredne lessy, co jak wody dostaną to się robi z nich masło… A jak zaczniemy ryć, to nas tu przecież pozabijają…
Francek wiedział co mówi. Less rzeczywiście jest wyjątkowo paskudny w połączeniu z woda.
Tak więc nie ma rady. Cała wycieczka solidarnie poszła na obiad. Minęło sporo czasu zanim zjedliśmy posiłek… Skromny taki dość – co akurat było odwrotnie proporcjonalne do ceny…
No cóż – idziemy do kijanki i w drogę. Niestety Hania trafia na cukiernię… Zrezygnowany szukam spożywczaka, coby zakupy na wieczór uczynić… I to był ten moment, gdy się pogubiliśmy – bo gdy wróciłem do tej cukierni, to reszty załogi kijanki już w niej nie było. A gdzie byli? Sami nie wiedzieli. Ja w sumie tez nie – więc na najbliższym straganie zapytałem gdzie są Jatki żydowskie… Pani pokierowała stosownie, tak więc chwilę później otwierałem drzwi kijanki… Dzwonię do Hani…
- no bo wiesz – my nie wiemy gdzie jesteśmy i nie możemy parkingu znaleźć…
- to spytajcie kogokolwiek gdzie są Jatki…
- co? Nie będę pytać. Jesteśmy przed takim dużym budynkiem…
- jak tam sobie chcesz. Ja czekam na parkingu.
Parking zaczyna pustoszeć w miarę jak schodzą się załogi. Moich nie ma.
Wraca Gosia z Tomkiem…
- zgubiłeś żonę i dzieci?
- nie… sami się zgubili.
- więc żeby się sztuka zgadzała, to należałoby uzupełnić załogę niekoniecznie własną żoną?
- hmmm. Ja tam do tematu jak Pawlak z „Samych swoich” podchodzę… Wróg… ale swój, na własnej piersi wyhodowany.
Rozważań nie kontynuowałem, bo oto na parkingu pojawiły się zguby. Jednak dopytali o drogę.
Załoga do wozu i jedziemy w trasę. Dzisiejszy odcinek jest dość długi a pobyt w Zamościu – nieco dłuższy niż zakładaliśmy też swoje zrobił. A więc w lewo z parkingu i cofamy się do skrętu na Łapiguz. Skręciliśmy, poczekaliśmy na Tomka i pojechaliśmy dalej. Asfalty… dojechały inne załogi, zrobiła się mała kolumna. Gdzieś za nami jest Francek, słychać go na CB. Asfalt ustępuje w końcu miejsca drodze polnej. I okazuje się, że podłoże jest jednak nasiąknięte, przez co zyskało parametry sowiego łajna. To z kolei przekłada się na problemy z trakcją…
Tomek walczy w koleinach. Za każdym razem patrol ma ochotę stanąć w poprzek drogi oraz zwiedzić skraj uprawy. A to byłoby bardzo niegrzeczne w stosunku do właścicieli gruntów. W końcu któraś z prób kończy się sukcesem. Nasza kolej. Przeszliśmy to jakoś bez problemów większych – po raz kolejny się potwierdza, że nie sam rozmiar jest ważny.
Kolumną dotarliśmy do miejsca, gdzie na roadbooku czekał nas wybór: czy jedziemy ostrym 4×4 – czytaj opony MT plus wyciągarka, czy też pojedziemy sobie odcinkiem takim bardziej turystycznym. No cóż – moje MT są mniej więcej tak łyse jako i ja, z wyciągarek jedynie tirfora mam, ale na samą myśl o konieczności użycia… Chociaż jak grupa tam pojedzie, to w razie „W” ktoś przeciągnie. Na pokładzie Hania lobbuje na rzecz łatwiejszej trasy, ale w końcu rzuca:
-
kto ma kierownicę ten rządzi…
(nie należy tego broń Boże rozumieć dosłownie)
Czyli pozamiatane. Jedziemy łatwiejszą trasą. Początkowo wyglądała na rzeczywiście prostą: górki, dołki – wszystko po szutrze. Tłumaczę dzieciakom dlaczego czasem należy dokonywać takich właśnie wyborów i dlaczego należy mierzyć siły na zamiary.
Łatwa trasa kończy się w momencie zjazdu w las. Jedziemy wąskimi ścieżkami między drzewami. Dopiero teraz doczytujemy: „Zielony szlak”, „Trzymaj się szlaku!” „Trudna nawigacja!” No proszę Państwa… Jak dodamy do tego pasztetu błoto, zjazdy i podjazdy między drzewami i jazdę na czuja – to wcale nie jestem pewien czy pojechaliśmy aby łatwą trasą.
Zielona strzałka na drzewach to pojawia się to znika. Roadbook twierdzi, że czasem są zielone kropy. Coś tam widać czasem. GPS pod drzewami nie działa, więc i metromierz też nie działa. Nie wiem ile przejechaliśmy a ile jeszcze przed nami. Jak strzałka zniknie, to niestety muszę opuścić auto i oddelegować się „per pedes” ale biegiem w poszukiwaniu kolejnej – często mocno oddalonej. W te i wewte. Pilotka jakoś nie odczuwa konieczności pomocy w nawigacji…
Przed nami stromy zjazd w dodatku prosto między dwa blisko siebie rosnące drzewa. Na pokładzie panika. Ja zaczynam łapać wkurwa… takiego staropolskiego, jak bohater „Legend polskich” gdy bazyliszkowi pod pysk komórkę podstawił.
Zjazd finalnie udało się zrobić na spokojnie – zredukowana jedynka i bez gazu w dół. Wyrobiliśmy się między baobabami stanęliśmy na dole. Uj wie gdzie jesteśmy, przed nami podjazd, śladu strzałki nie ma…
No dobra – więc znowu z buta udaję się na jej poszukiwanie. Nad kondycją pasowałoby popracować.
Strzałka się znajduje, nawet pojawia się coś na kształt drogi. Wracam. W drodze powrotnej odpalam nawigację w telefonie tak aby na mapie się zorientować. Wygląda na to, że do skraju lasu nie jest daleko a w dodatku jesteśmy w pobliżu jakiejś miejscowości – może nie metropolii, ale z pewnością cywilizacji.
- … a wiesz, jesteśmy gdzieś w środku lasu, nie wiem gdzie…
- ….
- nie no jakoś dojedziemy….
- …
- nocleg??? a pewnie pod namiotem…
- …
Aha – znaczy żona moja z siostrą rozmawia.
Się okazało, że próbowała przez komórkę i przez CB Francka złapać z takim skutkiem, że teraz wiemy, że oni też walczą. Pokonujemy kolejny odcinek. Strzałki znowu wcięło więc idę naprzód. Skraj lasu widać, co najlepsze – sytuacja na skraju lasu nawet pasuje z kratką roadbooka. Jest tylko mały problem: dwie kałuże z koleinami, w których mogę obwisnąć. A nie chcę. Jedną z kałuż można objechać – niestety jest to ta druga w kolejności.
Ryzyk – fizyk. Jedziemy. No dobrze – pomogliśmy sobie trochę w pierwszej kałuży. Wrzuciliśmy do niej wcześniej trochę gałęzi. Drugą objechaliśmy gładko. Gdy dojechaliśmy na skraj lasu akurat dołączyła grupa MT.
Co może się stać, gdy na trasę wyjedzie kolumna? Ano może się stać to, że pojedzie w niewłaściwą stronę. Nam się zdawało, że źle jadą ale dołączyliśmy. Kwadrans później musieliśmy wycofywać. Chyba nieco zbyt emocjonalnie odezwałem się do kolegi Tomka z gelendy – zdawało mi się, że po prostu stuknie mi auto cofając.
Kolumną dojeżdżamy do miejsca opisanego w roadbooku jako „kapliczka na wodzie”. Miejsce ciekawe, kapliczka rzeczywiście znajduje się na wodzie. A woda zaś – jest krystaliczna i bardzo zimna. Nic dziwnego – w dnie widać miejsca gdzie wybija, więc mamy do czynienia ze źródłem.
Za szkalowanie ojczystej ziemi, „Odkąd Jakub Wędrowycz zajął się krytyką polityczną, poparcie dla KOD i lewicy w Wojsławicach spadło o ponad 100 procent” |
Krótki postój i jedziemy dalej. Drogi różne. Od asfaltu do polnych dróżek. Pełen asortyment. Załogi się porozjeżdżały – każdy swoim tempem. Finalnie okazało się, że w grupie jedziemy z Tomkiem i Gosia. No cóż – na każdej edycji tak jest, że spontanicznie zawiązują się grupy i nikomu nie trzeba niczego narzucać.
Problem zaczyna się w miejscowości WOJSŁAWICE. Tak – te słynne Wojsławice… Jakub Wędrowycz, Semen Korczaszko, Józef Paczenko, posterunkowy Birski i cała familia Bardaków – aby tylko wymienić najważniejsze postaci z powieści Andrzeja Pilipiuka… Klimat niesamowity, chociaż sam Jakub Wędrowycz nieco inaczej do tematu podchodził…
Urząd Gminy i synagoga pod którą w godzinach 13.40 – 14.00 miał czekać przewodnik. Przewodnika oczywiście nie ma, bo jest już dawno po czasie. Ale powiedzmy, że nie jest to problem. Prawdziwym problemem jest to, że nie możemy się odnaleźć na roadbooku. Błądzimy, kombinujemy. Kolejne kółko… Wreszcie Tomek bierze koło ratunkowe i wykonuje telefon do przyjaciela. Oczywiście do Franca. Francek problemu nie widzi, o czym w dość ostrych słowach informuje zainteresowanego. Dobra – kombinujemy dalej. Skoro pojechaliśmy tu i tu i jeszcze tu i dojechaliśmy nigdzie, to logicznie myśląc zostało nam jeszcze pojechać tam – pokazujemy sobie wzajemnie o co chodzi. Jest już późne popołudnie. Z kostki parkingu bije leniwe ciepło. Więc jedziemy tak jak wykombinowaliśmy metoda eliminacji. I nagle wszystko zaczyna pasować. Mijamy kolejne kratki roadbooka – zaczyna się robić coraz ciemniej, a na camp jeszcze sporo drogi. Równocześnie teren robi się coraz trudniejszy. Las. Rozjeżdżone drogi. Pieńki po ściętych drzewach. W jeden z nich przywaliłem kołem. Znowu błądzimy… No nic – to jest ten moment na trasie, gdy należy zamknąć roadbook i pojechać na strzałkę na bazę. Tomek gdzieś odjechał w poszukiwaniu drogi. My zawracamy. Przez CB mówię, że wracamy i najkrótszą droga kierujemy się na camp. Dla pewności powtarzam. Zero odzewu. (Dopiero potem się okazało, że mieli problem z radiem i łączności nie było).
Odwrót okazał się sprawą nie tak prostą jakbym sobie tego życzył. Wszystko za sprawą tego nieszczęsnego pieńka, w który przywaliłem kilka minut wcześniej. Nie szło go ani okraczyć, ani objechać tak z marszu. Pokombinować trzeba było, a to niestety zagęściło i tak nerwową atmosferę na pokładzie.
Gdy dojechaliśmy do asfaltu okazało się, że przed nami jeszcze prawie 50 km drogi. Sobiboru nie zwiedzimy. Zobaczymy – może jutro się uda.
Ze znalezieniem campu jest mały problem, bo generalnie ośrodków, hoteli, domków letniskowych i tym podobnych jest tam od metra. Znalezienie naszej „Areny” jest trudne. W końcu staję w miejscu gdzie mogę i dzwonię. Okazuje się, że jesteśmy niedaleko – tyle, że nasz ośrodek jest nieco na uboczu. No i generalnie nie jest duży. Takie maleństwo wręcz.
Namiot rozstawiam w trzy sekundy zastanawiając się czy jutro równie sprawnie go złożę. No bo ostatnio nie szło za dobrze i potrzebna była obca pomoc – chociaż walory wodewilowe całego widowiska były zacne. Szczególnie dla publiczności. Ale to powiedzmy jutro.
Spanie przygotowane. Zrezygnowaliśmy z pompowanego materaca na rzecz składanych karimat. Mniej z nimi kłopotu a są dość wygodne. W namiocie będzie spała Hania z dzieciakami, ja natomiast zdecydowałem, że będę spał w samochodzie. Namiot jest dobry dla dwojga, ale dla czwórki to już zdecydowanie zbyt duża ciasnota.
Dzieciaki po całonocnej i całodziennej jeździe wyładowują nadmiar energii – na szczęście jest gdzie. No i oczywiście oboje chcieliby pójść na ognisko. (Zuzia do dzisiaj wspomina ognisko z Carpathii, na którym była razem ze mną – musiało to być coś co naprawdę zapadło w pamięć.) Ogniska jednak nie ma. Trudno. Przygotowujemy kolację. Zapada zmrok.
Dzieciaki w końcu dają się przekonać i idą spać razem z mamą…
Kwadrans później z namiotu wyskakuje Michał, bo usłyszał że jednak jest ognisko.
No dobrze – to idziemy na ognisko.
Okazuje się, że młody strasznie, ale to strasznie zgłodniał i że koniecznie chce zjeść kiełbasę pieczoną na ognisku…
No dobrze – więc idziemy na ognisko z kiełbasą…
Kijek jakiś zorganizowałem, ale okazało się, że trzymanie kijka z kiełbasą nad ogniskiem przekracza granice cierpliwości mojego syna, więc finalnie trzymałem ja. Młody tymczasem wyładowywał resztki energii… Gdy już się ich pozbył i wrócił do ogniska, ugryzł raz „pieczyste” po czym stwierdził, że aż tak głodny to on nie był… i że chce iść spać, ale nie do namiotu tylko do samochodu – bo skoro tata może, to on też…
Wydałem z siebie w tym momencie długie powolne westchnienie… bynajmniej nie ulgi…
Młody mieścił się w całości na rozłożonym siedzeniu pasażera. Zakopał się w śpiworze, coś tam jeszcze pogadał a po pięciu minutach spał. Zamknąłem auto i wróciłem jeszcze na moment do ogniska…
1 lipca 2017
(dzień drugi – Pojezierze i Bug)
Zgodnie z przypuszczeniami młody zrobił mi pobudkę o nieludzkiej porze. No ale tak już z tymi dzieciakami jest, że nawet jak padną z braku energii to regenerują się szybko. Czemu z wiekiem tracimy te umiejętności?
W każdym razie ja musiałem się nieco rozruszać, stosownie do zasady, że jak faceta po czterdziestce nic rano w człowieku nie boli, to znaczy że człowiek nie żyje. Bolało. Taki ból istnienia.
A tak po prawdzie to muszę w kijance wykombinować jakieś bardziej komfortowe spanie.
Pora co prawda nieludzka, bo dochodzi 8 rano ale jeśli jeszcze chcemy zobaczyć obóz koncentracyjny w Sobiborze (a w zasadzie to co z niego zostało) i przejechać jeszcze trasę całego dzisiejszego odcinka, to musimy się sprężyć.
Wbrew wczorajszym obawom złożenie namiotu poszło sprawnie. „Torreador” wykonany we właściwym momencie, synchronizacja kocich ruchów i cały namiot ląduje w pokrowcu.
Hania w tym czasie przygotowuje śniadanie a dzieciaki tradycyjnie – pozbywają się nadmiaru energii.
Obok nas stacjonuje załoga byłej franckowej Toyoty – Aneta i Darek. Mają fajne urządzenie do gotowania wody. Nazywa się to kelly kettle – i – jak się okazuje może służyć nie tylko jako czajnik. Nie potrzebuje ani gazu, ani benzyny – wystarczy jeśli mamy pod ręką drewno, szyszki, chrust…
Przy okazji podpatrzyłem kilka fajnych patentów do przeflancowania do kijanki. Roleta, która może służyć jako zadaszenie gdy pada deszcz, dodatkowe oświetlenie. Szczególnie zadaszenie przydałoby się teraz – pogoda bowiem robi się jakaś taka nie bardzo.
Między innymi dlatego ogarnęliśmy się sprawnie i szybko.
Gosia i Tomek spędzili noc pod dachem. Ponieważ mamy jechać razem, więc pasowałoby się zbierać. Będą gotowi niebawem – piją jeszcze kawę.
Przeglądam roadbook. Trasa niezbyt długa, chyba bez większych trudności terenowych. Sporo rzeczy do zobaczenia. Ja wiem, że koniecznie będę musiał zwiedzić cepeen opisany w roadbooku jako „wszystkomający” w którym to sprzedaje Aneta, która ma dziary i słucha Behemota. Nie to, żebym Behemota słuchał. Po prostu potrzebuję kartusza z gazem, bo ten co mam powoli się kończy.
No dobrze. Wszyscy ogarnięci – czyli ruszamy.
Do Sobiboru z Okuninki mamy nieco ponad 10 kilometrów. Dojeżdżamy mniej więcej po kwadransie. Zostawiamy auta przy drodze w pobliżu historycznej rampy kolejowej i na piechotę udajemy się w kierunku byłego obozu zagłady. Wiemy już, że na jego teren nie wejdziemy – trwają tam prace budowlane, ale przynajmniej zobaczymy go z zewnątrz.
Przy zamkniętej dla ruchu asfaltowej drodze stoją tablice, z których dowiadujemy się najważniejszych informacji… Zawsze w takich miejscach zastanawiam się jak to jest możliwe, że to ludzie ludziom taki los zgotowali. Dochodzimy do szlabanu. Dalej nie wolno. Tomek jednak postanawia spróbować. Jak na zawołanie pojawia się ochroniarz, który informuje że dalej nie wolno.
Do naszej grupki dołącza dwóch gości w strojach takich bardziej narodowych… Jakoś alergicznie reaguję na takie manifestacje i zasadniczo to staram się trzymać z daleka od wszelkiego rodzaju młodzieży wszechpolskiej czy innego ONR. Niemniej jednak chwilę pogadaliśmy. Chłopaki mieli dużą wiedzę historyczną, co do poglądów – nie będę się wypowiadać, ale jedno mnie ujęło…
-
co to za narodowość ci naziści? Nie ma ich w żadnej encyklopedii, nie ma takiego kraju na żadnej mapie. A tu wszędzie – na całym świecie wmawia się ludziom, że to właśnie oni – owi mityczni naziści popełnili te wszystkie zbrodnie! Jacy kurwa naziści? NIEMCY!!! Nie wolno NIEMIECKICH obozów śmierci nazywać nazistowskimi czy hitlerowskimi! Bo w ten sposób rozmywa się NIEMIECKĄ odpowiedzialność za zbrodnie przeciw ludzkości. A już na pewno nie wolno mówić o polskich obozach, tylko dlatego że NIEMCY właśnie u nas, na naszej ziemi je zorganizowali!
Myślę dokładnie tak samo. Jeśli nie będziemy stanowczo i adekwatnie reagować to niedługo się okaże, że to my – Polacy rozpętaliśmy II wojnę światową a Niemcy i ich sojusznicy w rodzaju bandytów z UPA, Dywizji SS „Galizien” czy ukraińskich batalionów Wehrmachtu są jej niewinnymi ofiarami. WAŁA proszę państwa!
Wracamy do samochodów.
W pewnym momencie podbiega do mnie Zuzia i pokazuje coś co ma w ręku. Złoty kolczyk… zrobiło mi się jakoś niewyraźnie. Z Tomkiem oglądamy znalezisko…
- wygląda na wzór współczesny… chyba ktoś niedawno zgubił…
Niedawno, czyli kiedy? Wczoraj? Dziś? Tydzień temu?
Zuzanna ze znaleziskiem poszła do Hani. Hani – podobnie jak mnie na ten widok ugięły się nogi. Zanim jednak zdążyła cokolwiek powiedzieć, to Gosia łapiąc się za ucho stwierdziła brak w biżuterii. Właściciel się znalazł. Na szczęście.
Powinniśmy wracać na trasę, ale Gosia ma nieco inny pomysł. Ze względów rodzinnych chciałaby zwiedzić obóz na Majdanku i bardzo się przy tym upiera. Jestem przeciwny z jednego prostego powodu: z Sobiboru na Majdanek jest nieco ponad 100 km, w dodatku w stronę przeciwną tej, w którą zmierzamy. A to oznacza dodatkowe 200 kilometrów do dzisiejszego odcinka. Czyli łącznie mielibyśmy dziś ponad 300 km. Za dużo do nadgonienia.
A więc powrót na trasę.
Cofamy się do naszego ośrodka, bo stamtąd zaczyna się roadbook i różnymi drogami kierujemy się w stronę – tak z grubsza patrząc – Włodawy.
„Stan wody na Bugu we Włodawie…” pamiętam taki komunikat z radia. Dojeżdżamy do Bugu we Włodawie. Jest nawet słup graniczny. Robimy sobie przy nim krótki postój. Słup w barwach narodowych, opatrzony godłem państwowym i numerem 22. Przez chwilę się zastanawiamy z kim to w tym miejscu graniczymy? Z Ukrainą czy Białorusią? Po drugiej stronie rzeki widać słup graniczny o takim samym numerze tylko w barwach narodowych Białorusi. A więc Białoruś – tutaj po prostu wcina się klinem pomiędzy Polskę a Ukrainę. Wygląda na to, że granica biegnie środkiem Bugu. Kajakarzom jakoś to nie przeszkadza. No nic – jedziemy dalej wzdłuż Bugu, w strefie granicznej. Nasz przejazd jest oficjalnie zgłoszony, więc jedziemy na pewniaka. Co jakiś czas mijamy kolejne słupy graniczne opatrzone kolejnymi numerami. Fajny odcinek – u siebie – też na Bugiem mam podobne.
Wyjeżdżamy na asfalt. Roadbook sugeruje, że można obejrzeć opuszczony fort w Różance – co też czynimy. Ogromny, długi budynek z przechodzącą przez niego drogą jest w stanie ruiny. Grozi zawaleniem, o czym informują stosowne tabliczki. Rzucamy okiem z zewnątrz i jedziemy dalej. Dopiero później dowiaduję się, że nie jest to – jak sugeruje roadbook fort, ale pałac Czartoryskich (a w zasadzie to co z niego zostało). http://www.forgotten.pl/miejsce.php?id=3633
Kilkanaście minut później znajdujemy wszystkomający cepeen. Niestety kartuszy z gazem nie mają. Tankujemy więc tylko paliwa, robimy jakieś drobne zakupy. Po powrocie na parking niespodzianka. Naszym autom wyjazd blokuje samochód Straży Granicznej. Okazało się, że śledzili nasz przejazd i zgodnie z uprawnieniami postanowili skontrolować. Na nasze pytanie jakim cudem nas widzieli pogranicznik uśmiechnął się zagadkowo i stwierdził:
- tajemnica państwowa…
W sumie żadna tajemnica – po prostu zaawansowany monitoring.
Przy okazji dowiadujemy się, że fotografowanie słupów granicznych jest zagrożone karą grzywny do 500 zł. Wszystko to na mocy rozporządzenia wojewody lubelskiego z 30 lipca 2010 roku, w sprawie przepisów porządkowych obowiązujących w pasie drogi granicznej i w strefie nadgranicznej na terenie województwa lubelskiego. Co ciekawe – ani ustawa o ochronie granicy państwowej, ani ustawa o Straży Granicznej ani inne przepisy ogólne pozostające w kompetencji Straży Granicznej takiego zakazu nie wprowadzają. Ale oprócz tego są akty prawa miejscowego – a rozporządzenie wojewody lubelskiego takim aktem jest, więc przestrzegać trzeba. Trawestując nieco rzymską maksymę „durne prawo, ale jednak prawo”.
Spisywanie i sprawdzanie kwitów trochę potrwało. Ciekawe czy tylko nas sprawdzono?
Kolejny punkt po trasie, który zwiedzamy to klasztor w Jabłecznej. A mówiąc bardziej precyzyjnie: Monaster świętego Onufrego w Jabłecznej. Zwiedzamy tylko z zewnątrz – niestety świątynia jest zamknięta. Spacerujemy chwilę po pięknie utrzymanym ogrodzie. Specyfiką świątyni prawosławnych (sądzę po tym co widziałem) jest to, że przy każdej z nich jest studnia z której można zaczerpnąć wody. Tutaj też jest taka studnia. Jest zadaszona, a dach – podobnie jak dachy pozostałych budynków na terenie Monasteru – pokryty jest blachą o złotym kolorze. Zastanawialiśmy się o co chodzi z tą blachą i czy jest ona naprawdę złota? Może tylko pozłacana? Okazuje się że jest to blacha ze stali nierdzewnej, pasywowana na złoty kolor. Jest ona produkowana w Rosji specjalnie do tego celu.
Jedziemy dalej. Po drodze mijamy kolejny zaznaczony na roadbooku kościół. Wygląda na to, że dziś i jutro pozwiedzamy trochę świątyń.
W Kodniu mamy dwie świątynie: cerkiew świętego Ducha oraz kościół świętej Anny. Tomek z Gosią i Hania idą pozwiedzać cerkiew. Dzieciakom się nie chce, więc zostajemy. Kościoła świętej Anny też nie zwiedzamy. Trafiliśmy zdaje się – sądząc po odświętnych strojach zgromadzonych w pobliżu kościoła ludzi – na ślub.
No cóż – oprócz spraw duchowych pasowałoby się i o ciało zatroszczyć, bo głodno. Na szczęście w pobliżu jest jadłodajnia „U Oblatów”. Posiedzieliśmy, pojedliśmy, pogadaliśmy…Nieśpiesznie ruszyliśmy dalej.
Nie odpuszczamy cerkwi neounnickiej świętego Nikity w Kostomłotach. Jest otwarta, więc korzystamy z okazji aby zobaczyć ją od wewnątrz. W środku gromadzą się wierni, więc najwidoczniej zaraz zacznie się nabożeństwo. Sami starsi ludzie, młodych nie widać. Siedzą na krzesełkach i ławeczkach co wywołuje zdziwienie Gosi. Pojawia się ksiądz. Średniego wzrostu, okrągły w okularach na nosie. Do kompletu solidna broda. Śpieszy się nieco – bo wierni czekają, ale poświęca nam chwilkę czasu. Okazuje się, że z tą świątynią i obrządkiem to nie jest tak prosto jakbyśmy sobie wyobrażali. Wzniesiona jako unicka, potem prawosławna. Obecnie grekokatolicka obrządku bizantyjsko – słowiańskiego, czyli neounicka. Duchowny, z którym rozmawialiśmy – jak się okazało proboszcz Zbigniew Nikoniuk jest księdzem katolickim z prawem odprawiania mszy świętej w dwóch obrządkach: łacińskim i bizantyjsko – słowiańskim.
Ekumenizm w czystej postaci – nie ma w tym przesady, biorąc pod uwagę, że przy parafii działa Centrum Ekumeniczne.
Ksiądz Zbigniew zapytany o to, czemu w cerkwi są miejsca do siedzenia – a według Gosi nie powinno ich być powiedział:
-
proszę Pani… ja mam tutaj wszystkich wiernych koło setki. Ci którzy przychodzą – jak Pani widzi są w wieku 60 plus albo i więcej. Dla nich przyjść i wystać tą godzinę to problem. Więc wolę aby przyszli i uczestniczyli we mszy niż by mieli nie przyjść w ogóle. A Pan Bóg widzi… i cieszy się gdy wierni są w świątyni. A czy stoją czy siedzą…
-
mądrych słów to i przyjemnie posłuchać – skwitował Tomek
Pożegnaliśmy się z proboszczem i pojechaliśmy dalej. Zastawek. Roadbook podaje, że jest tam mizar – czyli muzułmański cmentarz, który warto zobaczyć. Jest on położony w lesie, przy wejściu znajduje się głaz z pamiątkową tablicą. Cmentarz w przeszłości był wielokrotnie dewastowany. W 1959 roku wpisano go do rejestru zabytków, jednak dopiero pod koniec lat 80 zeszłego wieku udało się go uporządkować i doprowadzić do stanu w jakim jest w tej chwili. Zachowały się 53 nagrobki, z których część nosi jeszcze widoczne inskrypcje. Cmentarz zwiedzamy naprawdę szybko. Wygania nas padający znienacka deszcz.
Kratek w roadbooku ubywa. Przed nami Ortel Królewski Drugi… Coś mi ta nazwa mówi, bo chyba 10 lat temu też tam byliśmy. A może nie? Hani w każdym razie nie mówi ona nic.
Drewniana świątynia o bardzo ciekawej architekturze miała – jak wiele świątyń w tej części naszego kraju – nieco poplątane losy. Wybudowana jako unicka, potem prawosławna dziś jest kościołem rzymskokatolickim Matki Boskiej Różańcowej… Trwa akurat nabożeństwo, więc nie wchodzimy do środka. Dziewczyny poszły obejrzeć świątynie z zewnątrz. My z Tomkiem zostaliśmy przy bramie. Michał kręcąc się w pobliżu kanalizował nadmiar energii.
Od momentu gdy się poznaliśmy próbowałem odgadnąć jaką profesją Tomek para się zawodowo. Nie wiem czemu ale lokowałem go w wojsku. Okazało się, że dużej pomyłki nie popełniłem. Tomek wykonuje bardzo trudny zawód – jest marynarzem. Jak dla mnie to zawód ten – poza zarobkami – ma jedną niezaprzeczalną zaletę. W domu jest się w kratkę. Co sześć tygodni na sześć tygodni.
Nabożeństwo się skończyło i możemy zwiedzić kościół. W środku jest równie piękny jak na zewnątrz. Porozmawialiśmy chwilę księdzem – był bardzo zdziwiony gdy dowiedział się skąd, po co i gdzie jedziemy…
Ok – na koniec jeszcze rzeźba Jezusa Chrystusa, na widok której uśmiechnąłem się szczerym szerokim słowiańskim uśmiechem. Wypisz – wymaluj „koleżka Jezus” z „Dogmy”.
Jedziemy dalej. Szybka analiza roadbooka. Chętni mają możliwość poszalenia w terenie z tym, że wjazd i wyjazd jest na tej samej kratce. Odpuszczamy. Z resztą jest już po 18. Na camp mamy jeszcze około 50 kilometrów – sądząc po kratkach – głównie po asfalcie. Więc się zbieramy i jedziemy. Dzisiaj nocujemy w gospodarstwie agroturystycznym „Sami Swoi” w Starym Bublu. Okolice Janowa Podlaskiego. Tego słynnego Janowa Podlaskiego, który po „dobrej” zmianie najwyraźniej koszącym lotem z prędkością światła zmierza w czarną dupę.
Sprawnie rozstawiamy namiot i urządzamy nocleg. Dzisiaj mam kijankę tylko dla siebie.
Okazuje się jednak, że nie ma nic na ognisko – a takowe na pewno będzie. Odpalam więc kijankę i jadę do Janowa. Po drodze mijaliśmy jakiś supermarket, powinien być jeszcze otwarty. Był. Wracam z zaopatrzeniem. Zapadający zmierzch rozświetlany jest co i raz błyskami na horyzoncie przede mną. Noc może być nieciekawa.
Ognisko jakoś młodego nie przyciągnęło. Pobiegał trochę, wrócił z jakąś zdechłą rybą, którą wyciągnął nie wiadomo skąd. Coś tam na kolację skubnął i w końcu padł razem z Zuzią i Hanią w namiocie. My posiedzieliśmy chwilę przy ognisku a potem przenieśliśmy się pod wiatę. Dyskusje, dyskusje, dyskusje… No cóż – jak tak dalej pójdzie to będzie się wieczorami działo…
2 lipca 2017
(dzień trzeci – Podlasie i Białowieża)
Wychodzi na to, że poranny ból istnienia – tudzież ból budzenia jest przypisany do spania w samochodzie. Karol Olgierd Borchardt w jednym z rozdziałów „Znaczy Kapitana” opisywał swoje perypetie związane ze spaniem w zbyt małym łóżku. Wymieniał nawet kilka konstrukcji geometrycznych, które usiłował zrealizować swoim ciałem, aby w miarę wygodnie pospać. No cóż – myślę, że zrealizowałem je wszystkie, plus kilka innych wymykających się matematycznemu opisowi. Wszystko na nic.
Pogoda marna. Co prawda nie pada, ale zapewne padać będzie – bo niebo zachmurzone. W sumie to nie wiadomo co lepsze – żar lejący się z nieba, czy deszcz.
Szybko i sprawnie zwijamy obozowisko. Do drogi jesteśmy gotowi w trybie niemalże alarmowym. Patrzę kontrolnie na komórkę – jakiś dziwny komunikat. Plus zasięgu nie ma, ale mogę skorzystać z sieci białoruskich. Nie chcę. I ma to swoją dobrą stronę – nikt mi czterech liter na urlopie nie zawraca. Kocham to miejsce 🙂
Tomek z Gosią nocowali w domku. Też się zbierają. Zanim jednak wyjedziemy kilka słów od Franca.
- roadbook prowadzi na prom, który w tej chwili nie pływa. Dlatego musicie jechać dalej – na następny prom. Nie w Gnojnie, tylko w Zabużu. Odpada wam trochę trasy, znajdziecie się w Mielniku. A tak w ogóle to musicie wylądować o tam w Niemirowie – pokazał za siebie – po drugiej stronie Bugu. Tylko kółeczko trzeba zrobić.
Chwilę później Franc wyciąga telefon i dzwoni do Straży Granicznej. Zgłasza nasz przejazd w dniu dzisiejszym, podaję liczbę „jednostek”. Ciekawe czy znów nas będa spisywać?
Wskazówki co do jazdy zapamiętałem. Może się jakoś ogarniemy i nie pogubimy. W każdym bądź razie do Zabuża trzeba będzie pojechać „na strzałkę”, tam znaleźć prom, przeprawić się i cofnąć w górę rzeki do Niemirowa.
Obie załogi gotowe, więc ruszamy. Tym razem my prowadzimy, Gosia musi pozałatwiać telefonicznie jakieś pilne sprawy – a ponieważ właśnie pojawił się zasięg naszej telefonii komórkowej więc korzysta.
Mam wrażenie, że już tutaj byłem. I zapewne mam rację, bo przecież 10 lat temu tą samą drogą jechaliśmy do tego samego promu. Miejscowość Serpelice…
- zobacz tam jest ta knajpa z widokiem na przełom Bugu… Jedliśmy tam obiad na pierwszej Transpolonii…
Hania nie wydaje się przekonana, czy aby na pewno. Ja jestem pewien. Wjeżdżamy do Zabuża. Jest i prom. Wylądował po naszej stronie, zjechała z niego jakaś osobówka.
- damy radę za jednym zamachem przeprawić oba auta? Trochę ważą, więc…
- wjeżdżajcie.
I teraz ja głupieję – bo sam dojazd do promu zapamiętałem nieco inaczej. Prom też jest jakby inny – i nie mówię tu o obsłudze. Dodatkowo stojąc twarzą do brzegu powinienem po prawej stronie widzieć wieżę cerkwi krytą miedzianą blachą. A tymczasem nie ma nic takiego. Ale jest to jedyny czynny prom w okolicy. Mężczyźni obsługujący prom potwierdzają, że przez jakiś czas były czynne dwie przeprawy promowe, ale tą w Gnojnie zamknięto ze względu na niski stan wody. Więc tylko tu. No dobrze…
Wjeżdżamy. Kijanka pierwsza, patrol za nią. Zanim prom ruszy wszyscy muszą opuścić pojazdy. Takie przepisy. Płyniemy. Krótki to był rejs. Pomyślałem o sandaczach – powinny tu licznie występować. Promowy potwierdza. Trafiają się. Wyjeżdżamy na drugi brzeg i tutaj głupieję po raz drugi – bo faktycznie nic się nie zgadza. 10 lat temu zjeżdżając z promu jechaliśmy w prawo – i tam przez łąki do Mielnika, przy czym odległość była spora. Teraz – praktycznie z marszu lądujemy w Mielniku. O co chodzi? Wyjaśnienie zagadki nastąpiło nieco później jak przyjrzałem się zdjęciom satelitarnym okolicy. Przeprawa promowa sprzed 10 lat była po prostu w innym miejscu – jakieś 3 km w dół rzeki.
Machnąłem w końcu ręką. Było jak było, jest jak jest. Tylko gdzie my jesteśmy? Jakoś nie możemy się odnaleźć na roadbooku. Meczet? Jakiś punkt widokowy? Nic nie pasuje. Tomek wraca do promu aby miejscowych dopytać. Miejscowi też nie bardzo kojarzą. Nic to – lećmy „na strzałkę” na ten Niemirów, bo nie pozostaje nic innego.
Na miejscu nawet sprawnie odnajdujemy się na roadbooku. Parkujemy auta pod zabytkowym kościołem pod wezwaniem świętego Stanisława Biskupa i Męczennika. Nie jest to postać, którą darzyłbym jakąkolwiek sympatią. Większą i to zdecydowanie mam dla Bolesława Śmiałego, który doskonale rozumiał konieczność rozdziału kościoła i państwa.
Kościół obejrzeliśmy z zewnątrz. Gdy zmierzamy na parking spotykamy proboszcza śpieszącego gdzieś.
- Te diabły co na parkingu stoją, to wasze auta?
Potwierdzamy, wyjaśniając jednocześnie, że jedziemy turystycznie, krajoznawczo i generalnie bez szaleństw.
- No bo nie dalej jak dwa tygodnie temu to ze dwadzieścia takich diabłów na raz się zjechało…
Proboszcz najwidoczniej nie jest miłośnikiem amatorem entuzjastą offroadu.
Kościół w Niemirowie jest jednocześnie jednym z punktów orientacyjnych na roadbooku. Jest nawet napisane „w razie W pojedź pod kościół w Niemirowie, zawróć i odmierz tyle i tyle metrów”. Mniej więcej zastosowaliśmy się do rady i po chwili już byliśmy na trasie. Kilka kilometrów po polnych i leśnych drogach i lądujemy pod granicą polsko – białoruską. Zamknięty szlaban z zakazem ruchu a obok tablica z napisem „Granica Państwa”. W lewo odchodzi droga do niebieskiej cerkwi. Skręciliśmy w nią i zatrzymaliśmy się na parkingu. Michał jak tylko wysiadł tak udał się do rowu celem schwytania jakiegoś okazu miejscowej fauny. Miejscowej albo nawet zagranicznej. Ślimaka zdaje się złapał. Zdaje się białoruskiego.
Idziemy zwiedzić świątynię przyzwyczajeni, że obejrzymy ją tylko z zewnątrz. Napis na tablicy informacyjnej głosi:
CERKIEW PRAWOSŁAWNA
P.W. IKONY MATKI BOŻEJ
„WSZYSTKICH STRAPIONYCH RADOŚĆ”
Cerkiew ma drewniane niebieskie ściany i dach pokryty malowaną na czarno blachą lśniącą od wilgoci. Obok studnia w tym samym stylu co i świątynia. Tylko krzyże z gałkami wykonane sa z jakiegoś błyszczącego metalu.
W świątyni akurat kończy się msza. Wierni wychodząc żegnają się szeroko…
I teraz kilka słów wyjaśnienia. Potocznie na duchownego prawosławnego mówimy „pop”, ale określenie to nabrało w niektórych krajach pejoratywnego znaczenia i współcześnie jest uważane za obraźliwe. Wierni prawosławni w krajach słowiańskich używają określenia „batiuszka” lub „otiec” w połączeniu z imieniem.
Tak więc batiuszka (i niestety nie pamiętam imienia) zauważył nas – obcych stojących w drzwiach cerkwi i ciekawie zaglądających do środka. I od ołtarza zawołał śpiewnym głosem:
- Witam pielgrzymów… zapraszam bliżej… Skąd przybywacie?
- Wyszków.
- Kołobrzeg.
- Kołobrzeg? A ja się tam niedługo wybierać będę…
Okazuje się, że nasz batiuszka dostał skierowanie na leczenie sanatoryjne – być może nawet do tego sanatorium gdzie pracuje Gosia. Taki zbieg okoliczności. Albo i nie.
Porozmawialiśmy chwilę. O ikonach, które się pisze. O świątyni. O różnicach w obrządku…
- Proszę Pana, a czy może się Pan pomodlić za Derbisa, żeby wyzdrowiał?
Z takim pytaniem wyskoczył Michał. Derbis to nasz podwórkowy pies – miał z psem sąsiadów psią wymianę zdań. Z obrażeń wynikało, że się chyba nie dog-adali.
A zaraz potem drugie pytanie:
- A do czego jest ten sznurek przy drzwiach?
- A to pociągnij go to zobaczysz…
- Mogę?
- Możesz.
Po chwili dzielił się nowiną z Zuzią. A po kolejnej oboje ciągnęli za sznurek. Sznurek – jak można było się domyśleć połączony był z cerkiewnym dzwonem 🙂
My tymczasem dowiadujemy się dlaczego prawosławny krzyż ma na dole poprzeczkę. Ostatnia odpowiedź jaką otrzymaliśmy w Kostomłotach brzmiała, że jest to tylko dla odróżnienia, ale czy aby na pewno?
- Proszę Państwa jak ukrzyżowano Jezusa to kogo ukrzyżowano wraz z Nim?
- Dwóch łotrów…
- Bardzo dobrze – pamiętacie, że jeden z nich bluźnił a drugi wyraził skruchę. Ten co wyraził skruchę po której stronie był?
- Po prawej…
- No właśnie – poprzeczka wskazuje, że to właśnie ten łotr po prawej stronie ukrzyżowanego Jezusa trafił do nieba…
Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i opuściliśmy gościnną świątynię. Oczywiście odwiedziliśmy studnię, skąd zaczerpnęliśmy nieco wody. Podobno woda zasilająca tę studnię wypływa z miejsca, gdzie był pierwszy krzyż…
Jedziemy dalej. Kościół w Tokarach potem przejazd przez gospodarstwo – na roadbooku było napisane aby zrobić to „mega grzecznie”. I tak też uczyniliśmy. Po nieco ponad 6 kilometrach kolejna cerkiew – drewniana ze złotymi kopułami. Bardzo strojna i ładna. Oczywiście zamknięta. Jest też i studnia. Próbujemy wody – ale nie jest tak dobra jak w Koterce. Jakaś taka żelazista bardziej.
Ponieważ jest już po południu to pasowałoby jakiś ciepły posiłek obiadowy spożyć. Niestety jak na złość nie ma nic po drodze. Patrzymy po roadbooku – najbliższa większa miejscowość to Czeremcha. Może tam? Niestety rozczarowujemy się. Krótkie rozeznanie – pare kilometrów dalej jest miejscowość Kleszczele. Co prawda trzeba będzie nieco zjechać z trasy, ale tam coś powinno być. I rzeczywiście jest – Karczma u Walentego. Zamówiliśmy, zjedliśmy. Jedzenie jak jedzenie – ale porcje mogłyby być większe. Jakoś nie szło się najeść.
Wracamy na trasę – czyli cofamy się do Czeremchy. Dalej roadbook prowadzi nas do granicy z Białorusią i bezpośrednio wzdłuż niej. A myśmy już tutaj byli – 10 lat temu jechaliśmy tą drogą. Czyli ten odcinek się zachował. Przed nami przez chwilę widziałem pojazd Straży Granicznej i zastanawiałem się czy nas zatrzymają. Nie zatrzymali, ale na pewno się przyjrzeli. Ja natomiast z pewnym zdziwieniem zobaczyłem we wstecznym lusterku Francka pędzącego jak wściekły na czele małej kolumny. Darł kapcia wyraźnie chcąc się wyprzedzić i nas. No dobra – jedź. Reszta kolumny została za nami. Nie wiem skąd ten pośpiech i po co. Całe zamieszanie wyjaśniło się kilka minut później. Otóż na skutek protestów ekologów nie można było pojechać, tak jakby można było pojechać i trzeba było kombinować z objazdem – i tak napisany był roadbook. A na objeździe było jedno wrednie grząskie miejsce, które to miejsce Franc chciał przejechać jako pierwszy zanim zostanie rozorane emtekami. No i faktycznie jest – jakąś taka młaka, torf czy inny plejstocen – kilka metrów raptem, ale wystarczyło aby Francek usiadł. Na szczęście jest wyciągarka, a drzew nie brakuje. Szyszko tu nie szalał. Po paru minutach Francek stoi na twardym.
- Mając takie koła i tak lekkie auto nie obawiasz się chyba błota?
To pytanie Darka z Toyoty stojącego za nami
- Takiego jak przed nami raczej nie…
Gdybym wiedział co nastąpi dwie minuty później to bym się w język ugryzł.
Po Francku błoto zaatakował Tomek i poszedł przez nie z gracją czołgu właściwą patrolowi. No to my teraz…
Reduktor, dwójka, ognia!
Kijanka ruszyła, po czym wbiła się miękko w błoto i utknęła. Wtf???? Do przodu nie, do tyłu nie – koła mielą. Przez CB mówię, że utknąłem. Tomek zawraca patrola, żeby mnie na wyciągarce przeciągnąć…
- Koła ci się nie kręcą?
- Co takiego?
- Koła – przód nie ciągnie.
Darek zauważył, że coś jest nie tak z napędem. Mam nadzieję, że to tylko sprzęgiełka. Grzebię ręką w błocie aby dostać się do pokrętła. Nigdy nie pamiętam w którą stronę jest załączone – patrzę po napisach – lewe jest na 4×2. Prawe też. Wypięły się same czy rozpiąłem przy jeździe mało terenowej? Nie pamiętam. Ale dobrze – załączam oba, reduktor, dwójka – i wychodzę z błota jakby nigdy nic. Reszta kolumny nie ma problemów.
Dalej już na spokojnie po trasie – przez Hajnówkę doturlaliśmy się do Białowieży. 10 lat temu spaliśmy „U Michała”. Tym razem kamp „Bieriozka”.
Z niechęcią patrzę na mokrą trawę i to co z nieba leci. Z jeszcze większą niechęcią myślę o rozstawieniu namiotu. Niechęć tą podziela Hania – bo prawie natychmiast organizuje pokój pod dachem. No dobrze – to dziś śpimy w warunkach komfortowych.
Ogniska dzisiaj nie ma, ale jest wiata pod którą można pobiesiadować. Tomek zaprasza na wódkę. Niestety mam pod opieką Michała, który ma niestety jak zawsze – nadmiar energii do zużycia, więc nie bardzo mogę. Ale ten moment wystarczył abym młodego spuścił z oka. I to wystarczyło, aby zaczęło się szukanie…
Młody – jak się okazało poszedł do pokoju. Oczywiście wywiązała się z tego wielka awantura – no bo jak ja niby dzieciaka pilnuję… Nie wiem. Może powinienem go upalować jak krowę na pastwisku. W każdym bądź razie opierdol zaliczony i teraz już z czystym sumieniem mogłem udać się na wódkę. Tomek polał solidnego karniaka… Francek tymczasem kończył opowieść o badziewnym uchwycie do odbiornika GPS firmy Garmin – uchwycie, który nota bene kupił u autoryzowanego przedstawiciela firmy Garmin, jako uchwyt dedykowany do odbiornika firmy Garmin, który również tam kupił. I ten uchwyt okazał się na tyle badziewny, że nie utrzymał odbiornika tam gdzie być powinien podczas jazdy po zwykłej drodze krajowej… Skutek – uszkodzony odbiornik GPS i totalna olewka ze strony przedstawiciela. I wkurw Francka…
- Krągłości!!! potrzebuję pilnie krągłości kobiecych, coby nerwy ukoić!!!
Krągłości się znajdują w ilości wystarczającej do ukojenia nerwacji.
- I mówię wam – jutro nocujemy u Pana Stasia. Pan Stasio jest (tu nastąpił opis Pana Stasia), a poza tym robi doskonały bimber…
- Z opisu to jak Jakub Wędrowycz… tylko nie egzorcyzmuje…
I tu się Francek zamyślił nieco jakby przywoływał w głowie obraz postaci stworzonej przez Andrzeja Pilipiuka – a po chwili stwierdził.
- A wiesz, że masz rację. I słuchaj ile razy było tak, że stoimy pod tablicą „Wojsławice” i tłumaczę tym baranom, że Pilipiuk, że Wędrowycz, że literatura… a oni nic, totalnie nic…
Po czym ucięliśmy sobie dłuższą pogawędkę na tematy, których „biez wodki nie razbieriosz!”
- … a Pan Stasiu ma w stodole motor… i ten motor ma kosz… i jak chce się po wsi przejechać, to do kosza swoje koty zaprasza… kotom na ślepia zakłada gogielki, żeby kotom się w ślepia nie nakurzyło jak po wsi będą jechać… i tak jadą po wsi – Pan Stasiu prowadzi, motor kurzy a koty w gogielkach pozdrawiają z kosza mieszkańców…
3 lipca 2017
(dzień czwarty – Tatarszczyzna)
Przebudzenie się w łóżku i w dodatku pod dachem było zdecydowanie dziwnym doświadczeniem. W dodatku ten telewizor… No nic – koniec snu, to koniec.
Ogarnęliśmy się nieśpiesznie korzystając z innych dobrodziejstw cywilizacji…
Plan na dziś jest taki, aby zwiedzić Muzeum Przyrodniczo – Leśne, a potem dopiero ruszyć dalej.
Tak więc – śniadanie, kawa, pakowanie auta i w krótkim czasie jesteśmy gotowi do drogi. Z Tomkiem mamy się spotkać na miejscu, więc wyjeżdżamy nie czekając. W pobliżu Muzeum znaleźliśmy Pocztę, więc Hania z dzieciakami poszła wysłać pocztówki. Dziwne, ale w czasach w jakich żyjemy pocztówki wydają mi się do pewnego stopnia anachronizmem… Ale nic to.
Tomek z Gosią przyjechali dość szybko i wspólnie poszliśmy pozwiedzać. W sumie to z dzieciakami już raz tu byliśmy, ale byli oni na tyle mali, że nie wiem ile tak na dobrą sprawę zapamiętali. Szczególnie ile zapamiętał Michał. No cóż – kupiliśmy bilety, przy czym Michał nie omieszkał poinformować panią w okienku, że dziadek podarował mu skórę z rysia (tak naprawdę to jakieś królicze futerko, ale dzieciak uwierzył i teraz rozpowiada wszędzie). Nie wiem czy pani uwierzyła, ale obciachu narobił. No nic. Dostaliśmy przydziałowe zestawy głośnomówiące i poczekaliśmy chwilę na zebranie się grupy. Wystawa ciekawa, bardzo dobrze zrobiona i zdecydowanie warta zobaczenia. Po obejrzeniu wystawy – obowiązkowy wjazd na wieżę widokową. Parku nie zwiedzamy tylko jak najszybciej wracamy do samochodów. Ruszamy w trasę. I już od razu pojawia się problem, bo się pogubiliśmy. To znaczy Tomek pojechał gdzieś, my nie wiedzieliśmy gdzie, na CB nie mogliśmy się złapać bo u nich nadal nie działało. No nic – pojechaliśmy „na nos”. Kierunek Narewka. Droga szutrowa w roadbooku podana odległość około 17 km. Wydaje mi się, że 10 lat temu jechaliśmy tą drogą. W dodatku jechaliśmy sami. Takie deja vu. W czasie jazdy odbieram telefon od Francka:
- jakbyś natrafił na tych lewaków co blokują trasę to się nie przejmuj tylko jedź! Nie ma żadnej kamery i w razie czego mogą cię w dupę pocałować…
Cholera… tutaj nie ma żadnej blokady, żadnej demonstracji i generalnie nic z tych rzeczy. Czy ja aby jestem na właściwej trasie? Ale nic to. Do Narewki i tak muszę dojechać.
Po trasie jakimś cudem spotykamy się z Tomkiem i Gosią. Dalej jedziemy razem – tyle, że niezbyt długo. Coś nie możemy się na roadbooku odnaleźć, więc podejmujemy decyzję – my jedziemy na strzałkę do miejscowości Juszkowy Gród, a Tomek i Gosia spróbują jednak po roadbooku pojechać. No nic – w razie czego czekamy na kratce 228. Cerkiew i sklep – znajdziemy na pewno. I tak też się stało.
Czekamy.
Dzieciaki pytają czy w sklepie mogą być lody? Pewnie mogą. No to chodźmy… Lodów z jakiegoś powodu nie było, za to po drodze do auta dzieciaki zebrały masę krzemieni…
Czekamy dalej…
W końcu pojawia się patrol – więc można jechać.
Odhaczamy jakoś te kratki roadbooka, ale ten dzień wymaga aby go jednak gruntownie w terenie sprawdzić – bo co i raz coś nie klapuje.
Znajdujemy opisaną w roadbooku miejscowość Zubki. Znajdujemy zjazd w ścieżkę, potem gubimy drogę. W trawie czają się nie używane tory kolejowe. Tomek upiera się, że trzeba je przejechać – trzy tory po kolei. Atakuje i po niedługim czasie stoi na drodze po drugiej stronie. My coś nie możemy przeskoczyć nawet pierwszej szyny. Atakuję, napieram a tu nic. Na pokładzie lament i gorzkie żale… Jakim cudem kijanka nie może wskoczyć? Ano takim samym jak we wczorajszym plejstocenie – wypięte sprzęgi. Wysiadam, zapinam. Reduktor, jedynka i sprawnie przejeżdżam torowiska. Tylko, że tutaj nic się nie zgadza. Powinien być zakręt z wisząca taśmą. Taśmy nie ma, jest tabliczka. Upieram się, że to nie to. No nic – odbijamy w lewo drogą wzdłuż nasypu kolejowego (już raz dziś tędy jechaliśmy szukając drogi) i wracamy na trasę. Znowu ścieżka, tym razem jednak rozpoznaję teren na piechotę. Jest ledwo widoczna ścieżka, którą na pewno dziś nikt nie jechał. Od czasu do czasu na drzewach widać wiszące taśmy – czyli jest to zapewne jakiś odcinek rajdowy. W roadbooku jest z resztą opisane aby jechać według taśm. Po jakimś czasie natrafiam na sytuację z kratki. Czyli można jechać, potem będziemy kombinować. Kolejne kratki rozrysowane są dobrze, odległości się zgadzają – z resztą jedziemy wzdłuż torów. W pewnym momencie przecinamy drogę leśną. Dalej jak? No nic. Z Tomkiem idziemy z buta zobaczyć co i jak. Tomek po chwili zawraca – jakiś problem z nogą. Sytuacja się zgadza – trzeba jechać po podkładach, a potem jest problem w postaci dwóch jam w koronie nasypu – jedną to by nawet jakoś bezstresowo się dało przejechać, drugą zaś – nie bardzo. A na pewno nie z panikującą załogą. Dalej jest kilka położonych drzewek – też utrudniają przejazd. No nic – wracam z tą wiedzą do samochodu. Tam akurat przerwa na kawę. Rzućmy okiem w roadbook… Czy jest sens pchać się w te jamy? Chyba nie bardzo. Jeśli tam pojedziemy i zakładając, że bez problemu pokonamy przeszkody to powinniśmy wyjechać ze 200 metrów od miejsca, gdzie stoimy – tyle że po drugiej stronie torów. Wiec uskuteczniam kolejny spacerek aby sprawdzić czy aby na pewno mam rację. Mam. Jedziemy więc. Po kilku minutach znajdujemy się w tym samym miejscu gdzie niepotrzebnie przeskakiwaliśmy torowiska… po raz trzeci tego dnia. Tomek zawraca jeszcze aby coś sprawdzić. My jedziemy do Zubek i będziemy czekać pod przystankiem PKS. Zubki nie metropolia, przystanków PKS nie powinno być za dużo. Z Tomkiem nadal nie mamy łączności na CB, więc pozostaje telefonia komórkowa. Znajdujemy PKS mając nadzieję, że to jest ten opisany w roadbooku i czekamy. Po kilku denerwujących minutach wraca Tomek z informacją, że miałem rację. No dobrze, ale co teraz? Proponuję strzałkę na Kruszyniany, bo dnia ubywa a przed nami jeszcze szmat drogi.
W Kruszynianach bywamy dość często przede wszystkim z powodu tatarskiego święta Sabantuj. Nie uczestniczymy co prawda w uroczystościach religijnych, ale korzystamy z całej gamy atrakcji towarzyszących: pokazy jazdy konnej, występy zespołów regionalnych czy chociażby możliwość spróbowania regionalnych specjałów kulinarnych jest wystarczającą zachętą. Niestety z roku na rok – co przykro stwierdzić – imprezy są jakby coraz słabsze. Ale może to tylko moje odczucie.
W każdym bądź razie zmierzamy właśnie tam.
Tomek z Gosią idą zwiedzić meczet. Na pewno trafią na Dżemila Gembickiego – Tatara, który opiekuje się kruszyniańskim meczetem i oprowadza po nim turystów. Warto zajrzeć i posłuchać, bo facet ma ogromną wiedzę, poczucie humoru a przy tym jest gadatliwy – wszystko to sprawia, że słucha się go z wielką przyjemnością. My meczet zwiedzaliśmy już kilka razy, więc dzisiaj udajemy się do Tatarskiej Jurty na obiad. Niestety jesteśmy na tyle późno, że wybór dań mamy bardzo ograniczony.
Spotykamy właścicielkę Tatarskiej Jurty – Panią Dżenettę Bogdanowicz. Chwilkę rozmawiamy. Sabantuj w tym roku będzie dopiero w sierpniu – jeśli będziemy to mamy się przypomnieć.
No nic – na nas czas, więc ruszamy dalej.
Najpierw asfaltem, potem drogami różnymi ale takimi polnymi bardziej przebijamy się – o ile dobrze czytam roadbook jednym okiem – w stronę Krynek. Nawigacja idzie w sumie sprawnie, błędy w opisie trasy jakieś są, ale w sumie do ogarnięcia. Niestety dopiero po fakcie uświadamiam sobie, że tak jak 10 lat temu tak i teraz minąłem się z prorokiem Ilią… Jak się później okazało Tomek widział tablicę. My ją przeoczyliśmy.
Zgodnie z oczekiwaniami dotarliśmy do Krynek. Mnogość dróg odchodzących od centralnego ronda może sprawić, że człowiek nabawi się oczopląsu… I rzeczywiście każda załoga inaczej zinterpretowała na którym zjeździe trzeba opuścić rondo. My pojechaliśmy dobrze, Tomek skręcił za wcześnie. CB nie działa, więc próbujemy się złapać przez komórki. Koszmar…
Odnajdujemy się w końcu. Asfalt ustępuje drogom polnym, momentami bardzo wąskim. Raz czy dwa przejeżdżamy przez drogę asfaltową… W końcu daleko po lewej znajomy widok. Zdaje się, że to meczet w Bohonikach. Trzeba nieco odjechać z trasy ale niedaleko. Kurcze… 10 lat temu nie było tu asfaltu i chodników… Przy meczecie siedzi ta sama pani, która oprowadzała nas wtedy. Tym razem oglądamy malutką świątynię z zewnątrz – to znaczy ogląda ją reszta wycieczki. Ja udaję się sprawdzić czy otwarty jest dom pielgrzyma. Mieli tam doskonały pierekaczewnik… Niestety dom jest zamknięty. No trudno. Jedziemy więc dalej.
Po kilku kilometrach zatrzymujemy się przy „kościele na skarpie” jak opisano go w roadbooku. W rzeczywistości jest to kościół pod wezwaniem Narodzenia NMP w Kundzinie. Rzeczywiście położony jest na wzgórku, biegną do niego ładne szerokie schody. Zuzanna pozuje na schodach a Michał tymczasem zajmuje się swoim ulubionym zajęciem – czyli zbieraniem kamyków. Do kościoła przylega cmentarz. Zaglądamy tam na moment.
I znowu – załoga do wozu. Jest już kilka minut po 19, więc po konsultacjach odpuściliśmy sobie fakultet na żwirowni. Jakoś na takich wyprawach nie mam zupełnie ciśnienia na wściekanie się po terenie, bo co innego jest priorytetem. Ale założę się, że chętnych z naszej wycieczki nie zabraknie.
Na kemp mamy i daleko i niedaleko. Nieśpiesznie jedziemy po roadbooku…
Przedostatnia kratka… Kościół myśliwski, sytuacja jakby znana… Tablica „Mikaszówka” tłumaczy wszystko.
Niecałe dwa kilometry dalej namierzamy gospodarstwo Pana Stasia. Jesteśmy tu pierwsi. Uśmiechnięty gospodarz zaprasza na podwórko, sprawia wrażenie bardzo sympatycznego człowieka. Wjeżdżamy na podwórko, gospodarz pokazuje gdzie można stanąć, a gdzie rozbić namiot. Prosi jedynie aby nie podjeżdżać bliżej niż 4 metry do płota sąsiada. Bo chyba się nie lubią. No i jest parę problemów. W zasadzie jeden. Z jakiegoś powodu nie można skorzystać z łazienki w domu. Dla nas to nie problem – są czyste drewniane kibelki na zewnątrz, umyć się też jest gdzie.
Tomek z Gosią mieli nocować pod dachem w domku holenderskim stojącym na działce. Po wizji lokalnej jednak zrezygnowali. My tymczasem sprawnie ogarnęliśmy organizację obozowiska i byliśmy już prawie po kolacji gdy zaczęły ściągać kolejne załogi… Musieli się nieźle bawić na fakultetach, bo sądząc z urywków rozmów do niektórych aut nalało się wody.
No i zaczęło się…
Łazienki nie ma????
Prądu nie ma????
Gdzie jest Franc????
Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Pan Stasiu co prawda użyczył prądu natomiast co do reszty opancerzył się, strzelił focha i zamknął się w domu.
Francka nie ma coś faktycznie za długo. Dzwonię.
- Jestem w drodze, będę za kwadrans.
Znaczy się wystarczyło zadzwonić.
Hania z Michałem szykują się do snu. Tym razem oni będą okupować namiot. Zuzia zaś stwierdziła, że skoro Michał mógł spać w kijance z tatą to ona też może i dzisiaj tak właśnie spać zamierza. Tak więc zakopała się w śpiworze na rozłożonym fotelu pasażera. Przy swoim wzroście jeszcze się mieści. Ja jeszcze nie idę spać. Jest ognisko, więc idę na ognisko. Przy ognisku jest między innymi Tomek – kierowca gelendy. Okazało się, że zgubił dziś tablicę rejestracyjną w swoim aucie. Kombinujemy jakby tu na przyszłość zabezpieczyć kolejną. Albo na klej do szyb przykleić, albo trytrytką złapać. Trytrytka jest dobra na wszystko. Tomek jest też – jak mnie uświadomił Francek znawcą różnych cacek. Pokazuję zapalniczkę.
- o, sabotażówka. Ale nie oryginał. Ładnie zrobiona, drobiazgi pasowałoby dopracować.
A potem ucinamy sobie dłuższą rozmowę na ten temat. Tomek ma w swojej kolekcji kilka sabotażówek. Przy całym uznaniu dla mojej pracy nie widzi jednak możliwości zbytu sabotażówek po cenie adekwatnej do nakładów. Po prostu – ciągle jest duża podaż oryginalnych działających zapalniczek w bardzo umiarkowanych cenach poniżej 100zł. Co ciekawe – aukcje internetowe tego nie potwierdzają. Zasugerował aby może inny materiał rozważył – bardziej atrakcyjny niż aluminium, to może…
Wymieniamy się numerami telefonów. Siedlce. W sumie niedaleko.
Francek snuje opowieści…
Do samochodu wracam grubo po 2 w nocy.
4 lipca 2017
(dzień piąty – Augustowskie & Suwalszczyzna)
Pobudkę mam o nieco mniej nieludzkiej porze niż z Michałem. Zuzia po prostu lubi sobie pospać. Chyba już zdążyła poznać tą prostą zasadę: „korzystaj póki możesz i tak długo jak się da”. Pospalibyśmy pewnie nieco dłużej, ale po sąsiedzku trwa „zarządzanie zasobami ludzkimi”… Skąd ja to znam.
No dobrze. Człowiek boli, znaczy człowiek żyje – więc wysiadka z ciepłego śpiwora. Za oknem poranek, który nie nastraja jakoś szczególnie optymistycznie. Będzie padać. Szybko zwijamy namiot, równie szybko spożywamy śniadanie. Okazało się, że wczoraj w nocy przy samochodzie zgubiłem zapalniczkę. Znalazła ją Gosia, oddała Hani.
Hania zaś skomentowała to słowami:
-
Nie byłaby to duża strata. Posiedziałby jeden wieczór w kanciapie i zrobiłby sobie drugą.
Zdecydowanie zbyt optymistyczne podejście. Chociaż – jakby posumować czasy operacyjne poszczególnych czynności…
Nic to. Pokręciłem się jeszcze trochę po posiadłości Pana Stasia. Przeszedłem obok wczorajszego ogniska, zajrzałem nad Czarną Hańczę do której posiadłość przylega. Gospodarza nigdzie nie widać.
Pojawia się Francek. Widać że jest wkurzony wczorajszymi wydarzeniami. Awantura wisi w powietrzu i nie czekamy długo na jej wywołanie. I chyba był to moment, w którym atmosfera imprezy zdecydowanie skwaśniała. Zdecydowaliśmy się opuścić podwórko Pana Stasia możliwie szybko. Z resztą na padanie się zanosi.
No nic. Francek udziela mi informacji odnośnie dzisiejszej trasy.
-
Dzisiaj jest tak, że do kratki nr 78 jedziecie po roadbooku. O 15 spotykamy się wszyscy w barze „pod klonem”. Potem jedziemy kolumną. Macie mnóstwo czasu, więc zajedźcie do skansenu litewskiego – dzieciaki się ucieszą.
No dobrze. Odpalamy maszynę i w drogę. Po niecałych dwóch kilometrach znajomy widok – kapliczka wyciosana w pniu drzewa. „Głodnych nakarmić”.Czas odcisnął swoje piętno na rzeźbie – drewno nieco ściemniało. Nie pamiętam tylko czy 10 lat temu stał tutaj krzyż… Wysiedliśmy na moment – fotografia pamiątkowa do albumu rodzinnego. I taka refleksja – aczkolwiek nie moja: dawniej na wakacje brało się trzy filmy do analogowego aparatu fotograficznego, każdy na 30 klatek. Z wakacji przywoziło się jeden wykorzystany film a wywołane zdjęcia cieszyły. Teraz cyfrakiem wali się pięćset zdjęć w trzy dni, których potem i tak nikt nie ogląda. Taki znak czasu.
Jedziemy dalej – nawigacja idzie sprawnie, nie ma omyłek na roadbooku, powoli zbliżamy się do skansenu. Niestety w pewnym momencie stwierdzamy, że nie da się pojechać tak jak roadbook nakazuje. Przejazd przez torowisko jest zablokowany wkopanymi głęboko słupami. No cóż – mamy krótki postój. Trzeba będzie na strzałkę do Puńska jechać i tam próbować wrócić na trasę. Na wszelki wypadek dzwonię do Franca, coby ludzi uprzedził, że kratka numer taki i taki jest problematyczna.
Strzałka w giepeesie podpowiada, że do Puńska mamy około dwóch kilometrów. Po krótkim czasie po lewej stronie zauważamy jakiś nieduży skromny zajazd a nieco dalej wielki napis „PUŃSK” ułożony z rosnących kwiatów. Ponieważ jesteśmy głodni zajeżdżamy na parking. W zajeździe raczej nie ma tłoku. Jeden stolik zajęty. Patrzymy w kartę dań… SĄ!! Są kartacze!!! Zamawiamy – w sumie czekaliśmy na tę potrawę przez całą imprezę. Przy barze kolejna niespodzianka kulinarna – aczkolwiek niekoniecznie z moich klimatów: sękacz wypiekany na miejscu.
Ledwie zdążyliśmy zamówić posiłek a na zewnątrz rozpadało się. Trudno. Siedzimy tu pod dachem i w cieple – to przeczekamy. Tylko gdzie ten skansen? Chociaż jak pada, to pewnie nic nie zobaczymy. No nic – poszukamy później.
Do zajazdu ściąga więcej klientów. Nasi głównie. I nie wszyscy mimo chęci załapali się na kartacze.
Na nas czas – przestało padać, więc ruszamy w dalsza drogę. Wujka Google pytam o skansen litewski w Puńsku. Coś tam faktycznie jest – więc jedziemy na strzałkę. Na końcu strzałki jest środek miasta i duży betonowy gmach… Na skansen to nie wygląda – raczej budownictwo współczesne bardziej… Co u licha? „Dom Kultury Litewskiej w Puńsku”… wujek Google czasem okazuje się być idiotą. No nic – Hania poszła na zwiady, a ja tymczasem ustawiłem kijankę do taktycznego odwrotu na z góry upatrzone pozycje. Hania po chwili wraca w towarzystwie pani, która jak się okazuje jest pracownikiem Domu Kultury i może nas oprowadzić po muzeum. Co prawda jest zamknięte, ale specjalnie dla nas da się otworzyć. Zwiedzamy więc ekspozycje słuchając objaśnień naszej przewodniczki. Puńsk to rejon zamieszkały w 80 procentach przez Litwinów…
Wystawa nie jest zbyt duża, więc po kilkunastu minutach opuszczamy budynek. Spróbujemy wrócić na trasę. Wypytujemy panią przewodniczkę o skansen litewski – bo tego miejsca szukamy oraz o „Pabas Omegas”
-
„Pabas Omegas”? Przecież od dawna zamknięty… A do skansenu musicie pojechać … i tu nastąpiły wskazówki…
Zapowiada się znowu na deszcz, więc proponujemy podwiezienie do domu. Przewodniczka odmawia. Ma niedaleko, ma parasol, da radę. My kierując się wskazówkami jedziemy do skansenu. Nie ujechaliśmy daleko, bo z nieba lunęło. I to lunęło solidnie. W strugach deszczu przebijaliśmy się przez ulice Puńska… Skansen się znalazł. Był za zajazdem, gdzie jedliśmy kartacze.
Wracamy na trasę. „Pabas Omegas” – miejsce poznaję, ale poprzednio chyba inaczej jechaliśmy. Albo mi się zdaje. Kilka kilometrów dalej kolejne znajome miejsce: Góra Cisowa. Gdyby pogoda była nieco lepsza to pogoniłbym na nią Michała. Wytraciłby zapewne mnóstwo energii, która w ciasnocie wnętrza kijanki po prostu go rozpiera. Zuzannę z resztą też. Marna pogoda psuje wszystko – odpuszczamy skansen w Drumlinie, potem coś pozajączkowaliśmy na nawigacji – droga szutrowa łukiem pod górę – źle. Zawrócić nie ma jak, więc cofamy w dół po łuku.
W końcu dojeżdżamy do baru „pod klonem”. Powoli zjeżdżają się inni. Zrywa się wiatr – dość mocny i porywisty, więc przestawiam kijankę spod drzewa w inne miejsce. Przynajmniej żadna gałąź nie narobi szkód.
Francka i części załóg nie ma. Czekamy. Dzieciaki mają gdzieś pogodę i biegają gdzie popadnie. Za barem znajdują kamienne mebelki wyciosane zapewne przez wielkoludów w pośpiechu. Miejsce do zabawy w sam raz, zwłaszcza że jest też nieco wody… Hania usiłuje się zdrzemnąć, ja łażę w te i wewte…
Francek w końcu zjawia się. Okazało się, że o mały włos byłaby tragedia. Byli w Drumlinie. Wiatr złamał solidną gałąź, która upadła – o ile dobrze zrozumiałem bardzo blisko Anety. Ten sam wiatr zerwał również tylną tablicę rejestracyjną w Tomkowej gelendzie. Zerwał i uniósł niczym na skrzydłach motyla… tak więc gelenda przez okoliczności przyrody pozbawiona została obu tablic rejestracyjnych. Co w razie kontaktu z organami może skutkować bardzo nieciekawymi następstwami…
Tak się zastanawiam przez chwilę: po cholerę jedziemy kolumną, skoro jest roadbook z trasą. Chwilę później domyślam się: taśma samsung sprzed 10 lat… pojechaliśmy wtedy źle, więc teraz Francek chce mieć pewność, ze nie wjedziemy nikomu w szkodę. Tutaj znaczenie ma nawet to, z której strony objeżdża się krzaczek – po jednej jest grunt gospodarza zaprzyjaźnionego, a po drugiej – wręcz przeciwnie. I może być wojna. Kolumna więc rusza… Trudno nie jest, chociaż drogi polne nieco rozmokłe. W pewnym momencie stajemy – coś się stało po trasie czy co? Wyszedłem na rekonesans. Stoimy, ale tylko część aut – tych co były z przodu nie ma. Gdzie są? Dalsza część trasy biegnie bardzo stromym śliskim zjazdem, w dodatku zarośniętym więc zjeżdża się na ślepo w listowie. Na dole jest skręt w prawo – trochę grząsko, a po mniej więcej 100 metrach mała niespodzianka: rów z wodą, który jeszcze wygląda jako tako – ale jak przejadą przez niego ci wszyscy co przede mną – to będzie wyglądał zdecydowanie gorzej. Co teraz? Zjazd ogarnę. Ale jak zjadę to nie będzie odwrotu, po podjazdu nie ogarnę. Rów? Najwyżej wyciągną na sznurku. Wróciłem do auta, zdałem relację…
-
czy my naprawdę musimy tam jechać? Nie możemy zawrócić? Zobacz – Przemek zawraca…
Faktycznie Przemek i jeszcze jedna załoga zawracają. Hania jest wyraźnie zdenerwowana. No cóż – nie widziała, a jest zdenerwowana. Co będzie jak zobaczy?
Zjazd pokonujemy sprawnie. Reduktor plus jedynka daje mocne hamowanie silnikiem. A że skrzynię biegów mam z ośmiozaworówki to jest ona znacznie bardziej „dębowa” niż ta oryginalna. U podnóża zakręcamy z gracją i ustawiamy się w kolejce do rowu z wodą. Młody zasnął.
W rowie z wodą siedzi Francek. Autko nie dało rady – wina opon – za niskich i za mało agresywnych w stosunku do potrzeb. Auto zanim stanęło przejechało połowę szerokości rowu. Na szczęście jest wyciągarka, tyle że jest mały problem: długość liny jest niewystarczająca aby sięgnąć do najbliższego drzewka. Chłopaki wiążą więc co się da: liny, pasy aby tylko sięgnęło. Udaje się – Francek częściowo na windzie, częściowo na trakcji wychodzi. Trzy kolejne auta ( 2 patrole i toyota) przelatują rów bez większego problemu. My z Hanią stoimy na brzegu obserwując technikę jazdy…
-
utkniemy jak nic. Nie damy rady. Nie możemy zawrócić?
No cóż… czego jak czego, ale otuchy to moja żona potrafi dodać jak nikt.
- Jak utkniemy to wyciągną. A poza tym tu jest twardo. Tylko wygląda nieciekawie.
- No nie wiem… (nie brać dosłownie)
- Ale ja wiem.
No dobrze. Wsiadamy do kijanki. Sprzęgi pozapinane, reduktor włączony, jedynka – i na spokojnie. Szaleństwo dozować należy. Hania jedną ręka ściska cykorłapkę, druga zasłania oczy… Coś tam mówi, że nie damy rady… Młody nadal śpi mając najwyraźniej wszystko gdzieś. Zuzanna nie okazuje emocji. I to rozumiem.
Rów przelecieliśmy na prawie pełnej pycie, bo technika kocich ruchów mogłaby się nie sprawdzić. Hania wysiadając z auta rzuciła tylko:
-
ja przez ciebie to na zawał zejdę!
Ja zaś na swym obliczu miałem szeroki, szczery, słowiański uśmiech…
Kolumną ruszyliśmy dalej, tyle że po kilku minutach nastąpił kolejny postój. Znowu jakieś trudności terenowe? Chyba nie… Z kijanki widzę wyraźnie Francka jak zza kierownicy rozmawia przez komórkę. Sądząc zaś z gestykulacji…
Komuś się oberwało. Zgubom konkretnie. Kolumna stoi w oczekiwaniu na powrót dwóch załóg, które odłączyły się od kolumny aby pojechać po zapisanym na poprzedniej edycji śladzie GPS… Francek jest wściekły.
Na szczęście do celu mamy już niedaleko.
Prawdę mówiąc myślałem, że jedziemy do Rutki Tartak do Pani Marylki, ale nie. Inna wieś inni ludzie – również zaprzyjaźnieni z Franckiem. Czeka na nas porządny domowy obiad z deserem oraz lokalnymi płynnymi specjałami… Niestety nie spróbuję, bo jak się okazuje zakończenie tego etapu imprezy jest wieczorem u Pani Marylki. Stąd to kilka kilometrów a Hania – jak oświadcza kijanki nie poprowadzi za nic. Więc siedzę o suchym pysku. Gdzie my nocować będziemy? Ja tam w sumie mogę w aucie, ale Hania i dzieciaki w namiocie nie bardzo. Okazuje się, że gospodarze maja wolny pokój do wynajęcia. Bierzemy – więc pośpimy pod dachem.
Tomek odbiera telefon od kolegi, który dziś dołączy na Pomeranię. Okazuje się, że to nasz znajomy z kilku poprzednich imprez: załoga Robert i Agnieszka z synem. Tomek był nieco zdziwiony, ja nieco mniej. Na imprezach Franca takie spotkania są częste.
No cóż – wieczorkiem pojechaliśmy jednak do Rutki Tartak. Niestety, mimo wskazówek nie byłem w stanie znaleźć gospodarstwa Pani Marylki. Telefon do przyjaciela i za chwilę jesteśmy na miejscu. Pożegnalna impreza z doskonałym jedzeniem i trunkami, których ze względu na zaawansowany automobilizm znowu nie mogłem spróbować. Masakra.
Francek po raz kolejny opowiada historię swojego auta. Historia ta jest wielowątkowa i kończy się kilkoma morałami. A najważniejszy z nich traktuje o wyższości atlasu nad nawigacją samochodową oraz obala mity dotyczące rzekomych luksusów w norweskich zakładach karnych…
Na kwaterę wracamy bardzo późnym wieczorem.
5 lipca 2017
(dzień szósty – Transpolonia jedzie dalej, my wracamy…)
Spałem jak dzieciak, w przeciwieństwie do dzieciaków… Tyle razy tłumaczę i nie rozumieją… W zasadzie Michał nie rozumie, że wolne jest po to żeby odespać a nie od bladego świtu szaleć. Co ciekawe – w dni powszednie rano ciężko go z łóżka wyrwać. Śpiący wtedy strasznie jest. Łóżko, pościel, łazienka… korzystamy z dobrodziejstw cywilizacji. Za oknem paskudny deszczowy poranek.
Pakujemy graty – po stromych schodach znoszę je na dół do samochodu. Gospodarze zapraszają na śniadanie. Jesteśmy w komplecie. Okazuje się, że nasz gospodarz jest dekarzem. Mało tego – pracował po całej Polsce kryjąc dachy na różnych budynkach, a całkiem niedawno los rzucił go do Lucynowa – miejscowości lezącej pod samym Wyszkowem. Powiedział mi nawet u kogo i w którym miejscu robił – wiec w razie czego mam się kłaniać. Zapisuje sobie w telefonie – tak na wszelki wypadek, bo pamięć mam w stosunku do nazwisk niestety zawodną.
Na koniec – jako najbardziej poszkodowany – zabezpieczam butelkę tego, czym wczoraj delektowali się uczestnicy wycieczki.
Załoga w wozie? To jedziemy z powrotem do Marylki. Tym razem trafiamy bez problemu.
Zajeżdżamy w momencie gdy wszystkie załogi bądź to wyjechały, bądź to wyjeżdżają na trasę. Franckowa delicja dostała nowe buty – więc jest szansa, że będzie więcej jechać niż obwisać. Jej kierownik tymczasem psioczy coś na mechaników, którzy z racji bliskości Mazowsza nabierają złych manier technicznych. Coś w tym chyba jest. Delicja dostała nowe buty – więc jest szansa, że będzie więcej jechać niż obwisać. Psioczy też na wiele innych rzeczy i osób, o ile zrozumiałem to ktoś się w trybie pilnym pożegnał z imprezą.
Dołącza Tomek i Robert. I w zasadzie pasowałoby się pożegnać, ale coś ciągnie aby zostać. Chwilę jeszcze zostać…
-
Rafał, czekaj… mamy tu jeszcze suveniry od sponsorów!
Przejmuję torbę z drobiazgami różnymi. Trochę różnych „przydasiów. Michał od razu znajduje firmową choinkę zapachową WARN. One zwykle pachną trzy tygodnie, ale wiszą trzy lata. Zawieszam od razu na lusterku.
- Jedziecie od razu do domu, czy gdzieś jeszcze po drodze?
- Chcemy Stańczyki zobaczyć.
- A to po trasie. Jedźcie z nami do Trójstyku. Tam się pożegnamy.
Więc to jeszcze nie koniec. Wyjeżdżamy kolumną czterech aut, Francek prowadzi. My zaraz za nim. Po drodze dołącza kilka aut. W płynny sposób szutrami opuszczamy granice Rzeczpospolitej Polskiej i wjeżdżamy na Litwę. Jedyną rzeczą odmienną są znaki drogowe. Przecinamy asfalt i wjeżdżamy w kolejną drogę szutrową. Ta z kolei biegnie wzdłuż naszej granicy państwowej – tyle, że po litewskiej stronie. Francek przez CB opowiada o tej drodze nazywając ją „drogą przemytników”. Podobno szedł tamtędy – albo i ciągle idzie gruby przemyt różnych różności. Pomimo zaawansowanego monitoringu nie da się wszystkiego uszczelnić. Usłyszeliśmy też kilka innych opowieści o tym co się działo w okolicy w trakcie rajdu Zmota… Toyota zabetonowana w żwirze wyrwana przy pomocy ciężkiego sprzętu – z poważnymi stratami niestety, czy też akcja wyciągania wklejonej terenówki przy użyciu śmigłowca. Działo się.
Niepostrzeżenie wróciliśmy do Polski…kierunek Trójstyk. Byliśmy tam 10 lat temu i wtedy był to po prostu szlaban w polu do którego prowadziła polna droga. Teraz panie Unia – jest parking, wiata, kibelek… do samego Trójstyku wiedzie chodnik. No dobrze – zobaczymy co i jak.
Sam Trójstyk zmienił się nie do poznania. Zamiast szlabanu stoi okrągły granitowy słup graniczny. Wyryte są na nim godła państwowe Polski, Litwy i Rosji. Zdjęcia można robić, pod warunkiem że nie fotografuje się terytorium Rosji. No cóż – tam wszystko nadal tajne przez poufne… Więc kilka fotek i powrót na parking. Pogoda się psuje coraz bardziej.
Tutaj jednocześnie nieodwołalnie żegnamy się z Franckiem i resztą wycieczki. Było świetnie, co złego nie my i do szybkiego zobaczenia…
Jedziemy na mosty w Stańczykach. Tam też się pozmieniało – mosty otrzymały nowe betonowe barierki – nie dam sobie głowy uciąć, ale chyba 10 lat temu zaczynał się remont…
No cóż – pogoda nie sprzyjała zwiedzaniu. Przeszliśmy przez most, wróciliśmy ścieżką pod mostem pokonując duże różnice wysokości. Tak sobie pomyślałem, że to idealne miejsce dla mojego syna… gdyby kilka razy dziennie przebiegł się tą trasą to może pozbyłby się nadmiaru energii…
W momencie gdy zatrzymaliśmy się przy straganie z wypiekami lokalnymi spadł ulewny deszcz… Dobry kwadrans przestaliśmy w oczekiwaniu na to aż przestanie padać… Auto daleko, zanim dojdziemy to do nitki przemokniemy. Ale nic to – pobiegłem na parking, podjechałem kijanką najbliżej jak się dało… Pod krzakami mokło dwóch quadowców – miło wiedzieć, że ktoś ma gorzej niż ja.
Załoga wskakuje do wozu. Jedziemy na obiad w nadziei, że może będą kartacze. Niestety nie ma. Bierzemy co jest, bo głód doskwiera.
W strugach deszczu wracamy do domu.
Do zilustrowania opowieści wykorzystałem zdjęcia otrzymane od Darka i Anety, ściągnięte z profilu FB Adrenalinki.pl, inne – ściągnięte z internetu oraz naturalnie własne.
19 marca, 2018 at 21:03
Lektura jak zwykle bardzo wciągająca i zajmująca.
O sabotażówkach przyznam szczerze że pierwszy raz słyszę, a szkoda bo to kawałek historii jak by nie było.
Ale ale przypominam o zaległej relacji z Pomeranii z 2016.
To w tym roku Transpolonia Vistula czy Diagonala ?
20 marca, 2018 at 12:13
Relacja z Pomeranii idzie jak krew z nosa, pomimo że mam bardzo bogaty materiał fotograficzny, roadbook oraz oczywiście pamięć własną wewnętrzną.
Czasu brak permanentnie i jakaś taka dodatkowo niechęć do tematu. Ale może ogarnę jakoś.
Plany na ten rok? Miałem nadzieję, że damy radę kraje bałtyckie z Adrenalinką pozwiedzać, ale jak na razie wszystko się sypie. Wot żyźń sobacza.
Sabotażówki zaś to zupełnie inny temat. Na dniach powinna się pojawić na Allegro jedna sztuka mojego autorstwa. I zobaczymy jak sprzeda się legenda.