Transpolonia Sudetia 2015
TransPolonia Góry SUDETIA 2015 – Ziemia tajemna, ziemia przepiękna, ziemia przeklęta…
Tradycyjnie…
Po zeszłorocznej Carpathii mieliśmy jakiś taki niedosyt. Góry mamy przecież wzdłuż całej południowej granicy – a przejechaliśmy tylko jej część. Dalej – według Szefa Adrenalinki.pl nie było po co się pchać. I bynajmniej nie chodziło o teren – raczej o mentalność ludności teren ten zasiedlającej. Ponieważ nic się tam nie dało zmontować należało temat odpuścić. Ale… Góry nie kończą się na Zakopanem i okolicach. Mamy jeszcze Sudety. Nie są to duże góry – można przejechać samochodem bez pośpiechu w trzy godziny, jednak Franc postarał się abyśmy przez pełne 6 dni mieli co robić. Łatwo nie było – co nie znaczy, że się nie dało. Cytowane przeze mnie przy okazji zeszłorocznej Carpathii powiedzenie Franca, że góry są prawdziwym wyzwaniem sprawdziło się po raz kolejny.
Moja Transpolonia Sudetia rozpoczęła się kilka dni wcześniej serią kilku awarii kijanki… A było to tak…
Pierwsza awaria męczyła mnie od dość dawna. Objawiała się nieoczekiwanymi przerwami w dostawie energii elektrycznej skutkiem czego albo nie działał rozrusznik, albo kijanka wyłączała się podczas jazdy. Awaria upierdliwa niczym bąk po fasolce, z tym że w przeciwieństwie do rzeczonego – niemożliwa do wykrycia. Co prawda wykryłem i zlikwidowałem kilka potencjalnych przyczyn, ale żadna pewna nie była. Drugą awarię wykryłem nieco przypadkiem – tknięty przeczuciem zajrzałem do bębnów hamulcowych. Okazało się, że w jednym z nich odkleiła się okładzina ze szczęki. Nowe szczęki kupiłem w zasadzie od ręku w firmie Top Serwis. Chłopaki już po raz kolejny uratowali mi skórę. Następnego dnia – a był to czwartek – wracałem z Młodym do domu. Niedaleko ujechaliśmy, bo tylko do ulicy Białostockiej. Kijanka zgasła na skrzyżowaniu. Próba odpalenia na szybkości przy użyciu kluczyka skończyła się fiaskiem – stacyjka była martwa… Resztką rozpędu dotoczyłem się na podjazd pod czyjąś posesją. Kowalski… analiza…
- Rozrusznik nie działa, kontrolki nie świecą się, szyby elektryczne nie działają, kierunkowskazy nie działają… Nawet ta osrana pluskwa od immo też nie działa.
Generalnie nie działa nic co ma zasilanie po kluczyku – albo tak mi się zdaje.
Działają za to:
- Światła, światła awaryjne, dodatkowe światła drogowe, klakson, światło w kabinie… Działa nawet ten osrany brzęczyk od otwartych drzwi. Widocznie jest on niezniszczalny…
Czyli generalnie wszystko co jest podpięte bezpośrednio pod akumulator.
Ogarnąłem zwłoki spojrzeniem bezradnym po czym wykonałem 3 telefony oraz wysłałem 2 esemesy…
- pierwszy telefon do Żony coby po śpiącego Młodego przyjechała;
- drugi do zaprzyjaźnionego mechanika – pomimo pory niestosownej odebrał telefon. Po krótkiej rozmowie kazał zwłoki sholowac na bazę. Rano ma popatrzeć.
- trzeci do szwagra – bo jakoś te zwłoki ściągnąć trzeba. Na lince za Jeepem…
Krótkie SMSy do Francka i do Rodziców – mamy problem, kijanka padła. Do domu wracam zdruzgotany. Według planu miałem wyjechać w nocy z piątku na sobotę…
Późnym wieczorem odczytałem wiadomość SMS na telefonie: „Ogarniaj Leon – musicie być !”
W piątek mało brakowało, a auto nie zostałoby naprawione. Walka z potężnym zwarciem gdzieś w instalacji elektrycznej trwała kilka godzin. Po 17 podjechałem wspomóc szefa firmy Auto- Kłos w nierównej walce z elektryką. Wiadomo na którym kablu jest zwarcie – pozostaje je jedynie znaleźć. Zapowiadało się prucie wiązek… Stało się jednak inaczej, bo dosłownie w kilka minut zwarcie zostało zlokalizowane, a ognisko zarazy zlikwidowane. Urwał się kabel niewiadomego pochodzenia i pięknie zespawał się z jedną ze śrub silnika. Z tyłu silnika trzeba dodać. Iskry krzesał piękne. Usterka w warunkach polowych nie do wykrycia. Pomimo tego sukcesu pojawił się kolejny problem: zniknęły mi światła mijania, podświetlenie cyferblatów oraz tylne lewe światło pozycyjne… No masakra. Światła postaram się sam ogarnąć – a w razie gdybym nie dał rady to w sobotę będę mógł jeszcze liczyć na pomoc Wiesława – szefa firmy Auto-Kłos. W piątkowy wieczór jedynym sukcesem jaki odniosłem w walce z elektryką była identyfikacja urwanego kabla. Prowadził on do kondensatora zapłonowego. Okazało się, że mam drugi, więc wstawiłem go w miejsce uszkodzonego. Ze względu na późną porę odłożyłem na sobotni poranek walkę z resztą elektryki.
Sobotni poranek był nadzwyczaj owocny. Zaczęło się od godziny 6 poszukiwaniami tylnej pozycji i oświetlenia cyferblatów. Winowajca znalazł się po krótkich poszukiwaniach w skrzynce bezpieczników. Dziwnym trafem bezpiecznik tkwił w gnieździe tylko jedną nóżką – szybka korekta i sprawa ogarnięta. Ze światłami było gorzej. Uzbrojony w schematy elektryczne zacząłem sprawdzać miernikiem po kolei… – do wyłącznika zespolonego prąd dochodzi i wychodzi… – do lamp nie dochodzi aczkolwiek instalacja elektryczna lamp (kostki, wtyczki) wygląda na sprawną. Wychodzi więc na to, że trzeba prześledzić jeden konkretny kabel niebiesko – biały aby zobaczyć gdzie jest przerwany. Śledząc stwierdziłem, że oryginalny kabel był przecięty, dosztukowano do niego jakiś inny – czarny i wszystko to połączono z jakąś czarną skrzynką… Na próbę zmostkowałem kabel tak jak miało to miejsce w fabryce… i światła wróciły. No to sukces – tylko co to za osrana czarna skrzynka? Ponieważ pora była już przedpołudniowa uznałem, że już mogę poprosić Wieśka o wsparcie. Z niedowierzaniem wysłuchał moich telefonicznych wyjaśnień odnośnie czarnej skrzynki kabli i całej reszty. Kazał przyjechać. Pojechałem więc. Okazało się, że obwód świateł został dawno temu przez jakiegoś fachmana w serwisie zabezpieczony dodatkowym immobiliserem – tym z pluskwą. Najprawdopodobniej styki przekaźnika w czarnej skrzynce mają już dość więc świateł nie było. Temat został załatwiony szybko i sprawnie – czyli poprzez odcięcie tego obwodu od zabezpieczenia. Czyli można jechać. Dziękuję Ci Wiesiu raz jeszcze.
Na szybkości wracam do domu. We Wrocławiu mamy w planach zwiedzanie ZOO i Panoramy Racławickiej. Sęk w tym, że bilety są na sobotę, a my będziemy tam w niedzielę. Załatwiam formalności – nowe bilety drukuję na papierze wizytówkowym, bo normalny się skończył.
Potem tradycyjnie: pakowanie tego i owego. Tradycyjnie biorę skrzynkę z narzędziami, podnośnik i tirfora. Co prawda tego ostatniego jak dotąd nie miałem potrzeby używać – ale kto wie… Lina, taśma, szekla i rury do wachlowania – do bagażnika. A bagażnik mam w końcu jaki jak należy – efekt przeniesienia butli gazowej pod auto. Mimo to z trudem udaje się upchnąć resztę bagażu. Że też takie niewielkie auto tyle pomieści… Jest 15.30 gdy w końcu ruszamy. Przed nami prawie 400km trasy. Przed Warszawą tknięty nagłą myślą pytam Żonę o liczbę zapakowanych śpiworów. Okazuje się, że są tylko trzy. Czyli jeden w domu został. Brak trzeba pilnie uzupełnić – po drodze na szczęście jest Decathlon. Przebijamy się przez Warszawę – kierunek Wrocław. Dzieciaki marudzą, w końcu zasypiają. Jest gorąco – mimo to mamy wiatr od frontu. Kijanka jedzie jakby ciągnęła za sobą kowadło… Mijamy stację benzynową pod Bełchatowem, gdzie spędziłem noc wracając z Transpolonii Zachód w 2008 roku – wspomnienia niewesołe takie. Tradycyjnie coś tam po trasie pozajączkowaliśmy gdy mojej Żonie zachciało się dyskutować z nawigacją samochodową. Oleśnicę uparcie myliła ze Świdnicą… No cóż – nocleg mamy w miejscu zwanym „Ślężański Młyn” położonym w miejscowości Szczepanów. Docieramy tam grubo po zmroku tylko dzięki wskazówkom z nawigacji. Pomimo późnej pory dostajemy jeszcze gorący posiłek. W budynku z restauracją trwa akurat wesele – na szczęście zakwaterowanie mamy w sąsiednim budynku. W sumie jest to bez znaczenia – usnęlibyśmy nawet w zakładzie naprawy młotków pneumatycznych.
Przed snem uderza mnie myśl, której przez całą drogę nie byłem w stanie ogarnąć. Jakoś ta wyprawa dziwnie przypomina mi naszą pierwszą Transpolonię Wschód…
28.06.2015 Niedziela…
Pierwszy dzień imprezy – a właściwie bardziej preludium…
Rankiem – ku zaskoczeniu mojej Żony okazało się, że jednak jesteśmy w pobliżu Świdnicy a nie jak twierdziła uparcie – Oleśnicy. Tak więc nastąpiła zmiana planów. Najpierw pojedziemy do Świdnicy na grób siostry mojego Teścia, potem cofniemy się do Wrocławia obejrzec ZOO i Panoramę Racławicką a potem na strzałę pomkniemy na miejsce zbiórki w okolicach Lwówka Śląskiego. Plan prosty i przy zachowaniu minimum rozsądku wykonalny. Problemy zaczęły się niestety już przy śniadaniu. Przeciągnęło się znacznie… Potem dzieciaki zapragnęły zabrać ze sobą przyrodę w postaci ślimaków winniczków… Potem chociaż trochę obejrzeliśmy miejsce, gdzie przyszło nam spędzić noc. A miejsce to jest naprawdę warte uwagi. Jest to stary młyn wodny zamieniony na restaurację z pokojami gościnnymi. Według słów właścicielki w okolicy na podobne obiekty zaadaptowane są dworki. Ona zdecydowała się na uratowanie obiektu typowo użytkowego, co w mrowiu okolicznych pałaców, pałacyków i dworków mogło wydawać się dziwnym wyborem. Mimo to w mojej ocenie efekt finalny wart jest uwagi. Niejako przy okazji po raz kolejny dochodzę do przykrego wniosku: państwo polskie nie dba ani trochę o swoich obywateli, szczególnie zaś o tych, którzy mają pomysły i chcą je realizować. Na zachodzie taki przedsiębiorca cieszyłby się wsparciem swojego państwa, być może miałby jakieś ulgi – na pewno miałby łatwiej niż Polak we własnym kraju, którego trzeba walnąć PITem, obłożyć VATem, dobić wszelkiego rodzaju koncesjami i zezwoleniami coby raz na zawsze odechciało się mu być panem we własnym kraju. Gdzie ci rządziciele mają rozumy… Albo u kogo w kieszeni siedzą?
Ruszyliśmy w końcu. Do Świdnicy mamy jakieś 15km. Na wjeździe do miasta niejako przymusowo odwiedziliśmy sklep „Mrówka”. Czegoś tam zabrakło, trzeba było dokupić. Przy okazji urwałem też dorodną pokrzywę. Położona na desce rozdzielczej pełni rolę autorytetu moralnego dla dzieciaków. Szczególnie dla Michała.
Na cmentarz zajeżdżamy w towarzystwie siostry zakonnej. Wskazuje nam gdzie jest pochowana siostra Teścia. Rozmawiamy też nieco. Okazało się, że do Świdnicy trafiła niedawno po powrocie z Rosji. Z cmentarza trafiliśmy do katedry. Imponujący budynek.
Właśnie kończyła się msza więc mogliśmy bez problemu zwiedzić jej wnętrze. Chociaż nie do końca bez problemów. Okazało się, że trafiliśmy na chrzest, który tutaj dokonywany był po mszy a nie w jej trakcie jak to jest przyjęte w naszych stronach. Wychodząc z katedry nadzialiśmy się wręcz na ogromne krwawe ilustracje przedstawiające rzekomo zabieg przerywania ciąży. Pomijając kwestie światopoglądowe… kościelni chyba mają jakieś zboczenie na punkcie epatowania przemocą i różnymi krwawymi scenami. Szkoda tylko, że w Polsce życie ludzkie chronione jest tylko od poczęcia do narodzin… potem człowieku możesz na ulicy zdechnąć i żaden ksiądz, żaden biskup się za tobą nie ujmie. To tak na marginesie.
Za pośrednictwem mobilnego internetu – w końcu po coś mam tego smyrofona – dowiedziałem się, że oprócz katedry jest w Świdnicy jeszcze jeden kościół. Nosi on nieco tajemniczą nazwę „Kościół Pokoju” i jest obiektem wartym zobaczenia. Zanim go jednak znaleźliśmy obeszliśmy rynek i trafiliśmy do „Pierogarni pod Filarami” – bo się pora obiadowa z wolna zaczęła robić. Powiem krótko: miejsce warte polecenia ze względu na doskonałe jedzenie i klimat, który sprawia, ze nie chce się stamtąd wychodzić. Z bogatej karty dań wybrałem czibureki 🙂 Hania i dzieciaki pozostały przy tradycyjnych ruskich. Czibureki jadłem ostatnio… na Transpolonii Wschód w Kruszynianach. Znowu przewija się ta wschodnia 🙂 Zjedliśmy, pogadaliśmy z właścicielem. Dowiedzieliśmy się jak najszybciej dojść do Kościoła Pokoju – właściciel rozrysował mi nawet uproszczony plan miasta. Dziękuję jeszcze raz 🙂
Kościół Pokoju okazał się przepięknym budynkiem konstrukcji szachulcowej – żaden tam tfu [cenzura] pruski mur. Niestety – ze względu na brak czasu zwiedziliśmy go tylko z zewnątrz.
Świdnicę opuszczaliśmy z mocnym postanowieniem powrotu.
Kolejny przystanek Wrocław ZOO.. tak na dobra sprawę udało się zwiedzić tylko Afrykarium. Zrobiony z rozmachem ogromny pawilon, w którym możemy popatrzeć na egzotyczne ryby, sprawdzić co dzieje się na rafie koralowej, popływać z rekinami i płaszczkami czy chociażby stanąć oko w oko z krokodylem – na szczęście to wszystko przez grubą szybę. Z ZOO na szybkości przemieszczamy się na Panoramę Racławicką. Dołączamy do grupy jako jedni z ostatnich. Pani bileterka z uśmiechem komentuje ozdobny papier biletowy 🙂 Dla mnie jest to już druga wizyta, dla Hani i dzieciaków – pierwsza. Są takie rzeczy i dzieła, które po prostu trzeba zobaczyć. Panorama Racławicka jest jednym z nich.
Program obowiązkowy we Wrocławiu zaliczony. Jedziemy więc na miejse zbiórki. „Gościniec Pod Zielonym Jajem” w miejscowości Płóczki Górne w pobliżu Lwówka Śląskiego. Trochę to trwało zanim dojechaliśmy. Po drodze minęliśmy miejsce gdzie na Zachodniej Transpolonii ogarnialiśmy kijankę. Chyba się tam sporo pozmieniało…
Na miejsce zbiórki docieramy mniej więcej o czasie. O tym, że trafilismy dobrze informuje pokaźnej wielkości baner „TRANSPOLONIA” oraz zaparkowane rzędem auta terenowe… Lodówki nie ma, bushtaxi nie ma… ale tego wściekle zielonego patrola to skądś znam… Dwa razy był na naszych brańszczykowskich imprezach… W tym momencie klepnąłem się w glacę aż zadźwięczało – bo przecież auto to należało do pana Andrzeja. TEGO Andrzeja z zeszłorocznej Carpathii. Okazało się, że znamy się znacznie dłużej i tylko jakiejś zaćmie umysłowej zawdzięczam to, że nie skojarzyłem. No nic – wychodzimy z auta tylko po to aby natknąć się na Franca. Akurat przyszedł zabrać coś od siebie. Powitanie jak zawsze serdeczne. Zapraszam na pokoje 🙂 Dostaliśmy kluczyk – no dobrze Haniu… chodź zwiedzimy pięterko 🙂 Pokój – fantastyczny, klimatyczny jak cały gościniec. Najbardziej podoba mi się niczym nie osłonięta, surowa więźba dachowa zbudowana bez użycia gwoździ – wszystko łączone poprzez odpowiednie zamki i drewniane kołki.
Zainstalowaliśmy się w pokoju, po czym przeszliśmy na dół do jadalni. Po drodze nastąpiła seria serdecznych powitań: jest załoga Gelendy. A przy stołach w jadalni też prawie sami znajomi 🙂 Pan Andrzej i pan Adam – obaj z Żonami tak jak w zeszłym roku. Piękny z Leonem – obaj z rodzinami. Serdeczne przywitanie – juz wiem, że jestem wśród swoich. Reszty towarzystwa chwilowo nie kojarzę, chociaż – jak się później okazało – tam też mamy znajomych z innych imprez. Chwilę później dołączyła Dzidka z Bogdanem – czyli lodówka też jest. Adamsa z Bushtaxi nie ma. Francek wspomina, że ma dołączyć jutro. Zobaczymy. Adamsa nie ma, ale jest Wolfgang. Ten sam Wolfgang co samurajem na resorach przejechał całe Niemcy po to aby poszaleć na imprezie w Polsce a następnie po krótkim odpoczynku ruszyć na włóczęgę na Transpolonii Wschód… Ponad tysiąc kilometrów… A potem znów do Niemiec. O ile dobrze pamiętam to na wschodniej w warunkach polowych w pojedynkę ogarnął zmieloną główkę tylnego mostu w swojej suzuce. Twardy zawodnik. Jako pilotkę ma Patrycję. Pecha mieli wczoraj – padł im rozrusznik. Wsparcie techniczne będzie dopiero za trzy dni. Do tego czasu będziemy samuraja z pychu palić. Ustalamy, że będziemy się trzymać we trójkę: gelenda, samuraj i kijanka
Po kolacji oficjalne rozpoczęcie imprezy. Francek wygłasza tak zwane słowo wstępne, co biorąc pod uwagę dzień mozna uznać słowem na niedzielę 🙂 Zostajemy wprowadzeni w specyfikę tej krainy – krainy będącej niegdyś perłą a teraz strasznie zapuszczonej. Mieszkańcy uciekający stąd pod koniec wojny byli przekonani, że za kilka miesięcy powrócą tu. Dlatego kosztowności zdeponowali w ogródkach, a z tym co mieli pod ręką uciekli. Tylko, że już nie wrócili. Nowi gospodarze też mieli poczucie pewnego rodzaju tymczasowości. Dopiero naście lat temu uprzytomnili sobie, że tutaj jednak jest i pewnie jeszcze będzie Polska – w związku z czym należy wziąć się za robotę i jakoś ogarnąć. Sądząc po stanie niektórych budynków mijanych po drodze jest w tym sporo racji. Wyglądały one jakby ostatni uczciwy remont miały za kanclerza Adolfa. Przemowę nieoczekiwanie przerywa mu Michał głośnym „Dzień dobry!” Reakcją zgromadzonych jest salwa śmiechu 🙂
Potem kilka słów o roadbooku – podobno nie zawiera błędów. No cóż… stwierdzenie to zostało skwitowane kolejną salwą śmiechu. Poszukamy…
Brak – czy też szczupła baza turystyczna doprowadziła do pewnej dość kuriozalnej sytuacji. Francek po raz pierwszy miał problem nie z ułożeniem trasy ale z zapewnieniem miejsc noclegowych – i tutaj możemy spodziewać się kilku niespodzianek…
Trasa zaś w obecnych warunkach pogodowych nie powinna nastręczać trudności. Jest po prostu sucho. Jak popada – będzie wojna. Najbliższa może być jutro pod koniec odcinka: długi, długi podjazd po łące… Oprócz tego Francek zadbał abyśmy się na trasie nie nudzili i mieli możliwość gruntownego przetestowania aut i urwania czegokolwiek sobie zażyczymy. Tyle jeśli chodzi o wprowadzenie w temat. Szczegółowa odprawa jutro rano.
No dobra. Zabezpieczam koszulki, roadbook i naklejkę. W końcu jakiś twarzowy kolor – tegoroczna edycja jest zielona 🙂
Wieczorem integracyjne piwko przy barze…
29.06.2015 Poniedziałek….
Wieczorne piwko zakończyło się koło północy, a więc bez szaleństw. Ciekawe były opowieści właściciela gościńca – pana Antoniego. Rozbawiła mnie szczególnie jedna traktująca o tym jak w ułamku sekundy można utracić prestiż. Otóż pan Antoni zajmował się on organizowaniem wypraw do Afryki, gdzie chętni mogli sobie pojeździć po dawnych odcinkach rajdu Paryż Dakar. Na wyprawy te zawsze jeździł długim Defenderem. No może nie zawsze. Raz ze względu na to, że prowadził imprezę Nissana pojechał Patrolem. W porównaniu do nieco spartańskiego Defendera Patrol był autem komfortowym, jednak w oczach autochtonów przyzwyczajonych do zielonego Defa widok pana Antoniego wysiadającego z Patrola był nie do pojęcia. W tamtych okolicach Land Rovery cieszą się uznaniem, w przeciwieństwie do patroli. Więc jak można było porządne auto na takie byle co zmienić? 🙂
Zaś co do samego Gościńca pod Zielonym Jajem to historia też nie jest taka prosta. Na początku miał być dom w Marrakeszu – jako baza wypadowa do wycieczek. Potem się okazało, że czas jest niepewny i może lepiej czegoś w Europie poszukać… może w Andaluzji? Ostatecznie padło na Europę ale taką bardziej środkową: czyli Płóczki Górne koło Lwówka Śląskiego.
Dziwne figle życie nam czasem płata. Po śniadaniu dowiedziałem się czegoś jeszcze. Pan Antoni dobrze zna nasze okolice, ponieważ – jak się okazało bywał często w okolicach Brańszczyka. Kto by pomyślał.
Czas na odprawę.
To po kolei:
Wojny raczej dziś nie będzie, chociaż ostatni podjazd na kemp będzie bardzo wymagający. Drogi nie ma, jedzie się po łace, nawigacja po roadbooku jest taka na wyczucie bardziej. Mamy szukac zielonej strzałki. Jak znajdziemy – znaczy jedziemy dobrze. Kemp jest podobno pierwsza klasa. Sporo rzeczy wartych zobaczenia. Na wszystko i tak nie starczy czasu więc trzeba wybierać. Albo zwiedzać po japońsku. A propos Japonii – z trasy będziemy mogli zobaczyć Ostrzycę czyli polską Fudżijamę. Wulkan jakby nie było. Praktycznie cały czas będziemy widzieli panoramę Karkonoszy.
No dobra – to się zbierajmy. Franc sugeruje, abyśmy na trasę wyjeżdżali sukcesywnie aby tłoku nie robić. Nieśpiesznie pakujemy grata. Można ruszać? W zasadzie można, ale trzeba jeszcze popracować fizycznie nas samurajem Wolfganga. Odpalił bez problemu, więc we trójkę ruszamy. Prowadzi Marcin w Gelendzie, w środku my, kolumnę zamyka Wolfgang. Niestety mamy problemy z łącznością CB. Coś tam niby słyszymy, nas niby tez słyszą ale raczej się domyślamy co kto chce powiedzieć. Niedobrze…
Pierwsze kratki już za nami. Dworek w budowie – jest. Chyba mnie wzrok myli… czyżbym widział tam wielbłąda? Różne zwierzątka domowe ludzie mają. Po kilku minutach jazdy zatrzymuję auto w celu zapięcia sprzęgiełek. Jest pod górkę i z górki, w dodatku trochę błota się pojawiło.
Dojeżdżamy do miejsca opisanego jako panorama 360 stopni. Nasi już tu są – podziwiają widoki, które rzeczywiście są fantastyczne. Fudżijamy jednak nie widać. Siedzimy dłuższą chwilę w oczekiwaniu na rozładowanie korka jaki się zrobił. Dzieciaki wykorzystują czas na uwolnienie ślimaków winniczków co to od wczoraj z nami w aucie jeżdżą. A te bestie myyyykkk…:)
W końcu uznaliśmy, że możemy jechać nie ryzykując tłoku po trasie.
Bez większych problemów prowadzimy dalszą nawigację, chociaż tłoku na trasie nie daje się uniknąć. Kierujemy się do miejscowości Wleń. W jej pobliżu mozna zobaczyć ruiny zamku książąt świdnickich – które to ruiny roadbook sugeruje zwiedzić. Miejsce to funkcjonuje także pod nazwą zamek Wleński Gródek. Gdy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, ze nasi już tu są. No cóz – parkujemy samochody gdzie się da. Wolfgang podchodzi do tematu taktycznie – parkuje samuraja na pochyłości nosem w dół, coby ciotkę grawitację potem do rozruchu silnika zaprząc.
Wąskim brukowanym kocimi łbami przejściem kierujemy się w górę. Bruk kończy się chwilę później – dalej trzeba iść leśnymi ścieżkami i zrujnowanymi schodkami – do ruin znajdujących się na szczycie wzgórza. Zostało ich wiele i niewiele: wysoka kamienna wieża i resztki potężnych niegdyś murów obronnych. Na wieżę można wejść – po krętych nieoświetlonych schodach drepczemy na górę. Na szczycie wieży postaliśmy chwilę podziwiając widoki – między innymi na Wleń.
Powrót do aut i w drogę. Kilka minut później zameldowaliśmy się na rynku we Wleniu. Małe ale fajne miasteczko. Co uderzające: każde miasto czy miasteczko tutaj ma swój rynek, co dla nas wcale nie jest takie oczywiste. Inny świat. Pokręciliśmy się trochę po rynku, lody dla dzieciaków, mrożona kawa dla nas. Kawa jakoś mojej Żony nie urzekła.
Na rynku na zmianę pojawiały się i znikały samochody z naszej grupy. W końcu uznaliśmy, że i ma nas czas. Wraz z Marcinem i Patrycją pchnęliśmy samuraja, ustawiliśmy kolumnę w szyku marszowym i w drogę. Doskwiera brak łączności. Co z tym CB? Czasami udaje się usłyszeć coś czysto ale jakby z dalszej odległości. Słyszałem na ten przykład Franca jak tłumaczył swojej kolumnie, w którym miejscu jest polska Fudżijama. z własną kolumną dogadać się nie idzie a jedziemy w odległości max. 100 metrów od siebie.
Po tablicach na mijanych skrzyżowaniach wnioskujemy, że poruszamy się w okolicy Lwówka Śląskiego prawdopodobnie krążąc dookoła niego w bliskiej odległości. Mało tego – nawet doń wjeżdżamy. Ma to swoją dobrą stronę, bo gaz mam na wykończeniu – niestety na Orlenie go nie ma. Trzeba się cofnąć kawałek – stacja LPG jest na tyłach pobliskiego warsztatu samochodowego. Gelenda i Samuraj zostają na pobliskim parkingu my jedziemy tankować… Dżizas… ale tu TANIOŚĆ. Szkoda, że do kanistra zatankować nie mogę.
Z uzupełnionym paliwem jedziemy dalej. Po drodze pałac Brunów. Mam szczery zamiar go minąć, w czym zdaje się nie jestem odosobniony, jednak większość decyduje że zwiedzamy. No to zwiedzamy. Pałac – jak wiele innych w okolicy przeżywa drugą młodość jako luksusowy hotel. Jest ładnie odrestaurowany a teren wokoło – doskonale utrzymany. Nasi już tu są… Siedzący przy stoliku Robert – kierowca Mistubishi gromkim głosem woła: „No nareszcie… Ile na was mieliśmy jeszcze czekać?”
No dobra – zwiedzamy na co kto ma ochotę. Dzieciaki zwiedzają plac zabaw, a potem z zapałem wybierają żwir z pałacowej fontanny. Patrzę na to jednym okiem… Jest strasznie gorąco, więc nic dziwnego że ochłody szukają. Hania tymczasem odwiedziła pałacową restaurację skąd przyszła z wiadomością o pokaźnej kolekcji porcelanowych lalek znajdującej się tam. No cóż – ja tam już mogę jechać dalej, zwłaszcza że jeszcze sporo przed nami. Nic z tego – spędzamy tam jeszcze dłuższych chwil kilka. Kolejnym miejscem, do którego chcemy dotrzeć jest Lubomierz. Miasteczko znane najlepiej z filmów o Pawlaku i Kargulu. Kilkanaście minut później meldujemy się na rynku.
Mam wrażenie, że od czasu kręcenia „Samych swoich” nie zmieniło się tutaj nic. Albo prawie nic. Jak Lubomierz to obowiązkowo muzeum Kargula i Pawlaka. Zgromadzono tam pamiątki kojarzące się z tymi najsłynniejszymi polskimi komediami, niektóre z nich były autentycznymi rekwizytami używanymi przy kręceniu „Samych swoich”. Był więc granat do świątecznego ubrania, był sierp tatowy, był poniemiecki rower… Co i raz słychać było czyjś śmiech na widok kolejnego eksponatu…
- tatusiu, a czemu ta szczelawa nie strzela – pyta Michał wskazując na wiszący na ścianie karabin
- a bo wiesz synku… zamek mu wylata – odpowiadam bezwiednie cytatem z filmu.
Oprócz zgromadzonych pamiątek w oddzielnej salce kinowej można obejrzeć te sceny z filmu, które były kręcone konkretnie w Lubomierzu. A było ich całkiem sporo: 18 procent filmu. Reszta – to różnie. Sceny ze wsi kręcone były na ten przykład w miejscowości Dobrzykowice.
Z muzeum wyszliśmy rozbawieni – w sumie zobaczyliśmy kawałek historii polskiego kina. Na rynku postaliśmy jeszcze chwilę i ruszyliśmy w dalszą drogę. Asfaltami na zaporę pilichowicką… Muszę przyznać, że budowla robi wrażenie swoim ogromem. Aż trudno uwierzyć, że budowano ją tylko 8 lat – od 1904 do 1912 roku. No – ale działo się to za cesarza Wilhelma… Teraz się tak nie da… Bez łapówek, przekrętów, niedociągnięć i w dodatku w terminie? Nie RP nr 3. Po koronie zapory przeszliśmy na drugi brzeg. W dole po prawej stronie widać było budynki elektrowni, dalej zaś – budowlę w kształcie ogromnych schodów. Marcin wskazując na nie powiedział:
- w sumie nie powinienem się tym chwalić przy dzieciach, ale jak byłem mały to zeszliśmy po tych schodach na sam dół… A każdy stopień ma ponad 2 metry wysokości…
Pasowałoby sprawdzić ile teraz taki wyczyn kosztuje…
Niepewnie się czuję idąc po tej zaporze. Nie chodzi o mnie tylko o dzieciaki – strasznie chcą spojrzeć w dół przez barierkę, tyle że barierka ta nie jest bezpieczna dla dzieci – jest zdecydowanie za rzadka. Z tego powodu nie możemy z Michałem dojść do porozumienia. Synku… mnie naprawdę chodzi o to abyś sobie krzywdy nie zrobił..
Zaporę obejrzałem sobie również inżynierskim okiem geodety. Wygląda na to, że zainstalowana jest na niej spora liczba reperów. Prawdopodobnie są to repery kontrolne, a ich cykliczny pomiar metodą niwelacji precyzyjnej ma za zadanie wyznaczenie ewentualnych przemieszczeń pionowych budowli – czyli monitorowanie stanu technicznego. Zapora zwiedzona – czyli jedziemy dalej. Po trasie mamy kolejny zabytek: wieża obronna w Siedlęcinie. Niewiele się na jej temat dowiadujemy, jako że jest już po 18 i w związku z tym jest już nieczynne. Z informacji na tablicach wyczytujemy, że była to wieża mieszkalna. Czyli taki blok z XIV wieku. Kombinujemy czy nie wrócić tu jutro, ale po namyśle odrzucamy pomysł. Za dużo kilometrów do nadrobienia.
Wieża w Siedlęcinie to ostatnie warte zobaczenia miejsce zaznaczone w roadbooku. Robi się późno, na kemp jeszcze daleko a po drodze czeka nas być może wojna na podjeździe. Zbieramy się więc. Z problemami docieramy do kratki przy remizie. Ma być mostek i droga pod górę. Mostek jest, a za mostkiem skoszona trawa. Czyli nie tutaj. Jedziemy dalej. Po dwóch kilometrach wracamy… jednak to tutaj. Ryzyk fizyk – jedziemy na tą łąkę. Po 200 może 300 metrach mijamy się ciągnik z kosiarką rotacyjna. Tam gdzie jeszcze nie skoszone widać ledwo wyraźną drogę. Pniemy się do góry… Gelendzie jadącej przed nami nie starczyło zredukowanej dwójki. Nam jeszcze wystarcza, chociaż nie na długo… redukcja do jedynki… to skrzynia z SOHC – powtarzam sobie w myślach… ma bardzo wolną jedynkę…
Zredukowanej jedynki przestało wystarczać. Reduktor miał ochotę przez dach wyskoczyć. Drogi nie widać. Jak tu jechać? Francek wspominał coś o kierunku na maszt i zielonej strzałce w dół. Ale żeby było w dół, to musi się ten pieprzony podjazd skończyć. Skończył się. Jest zielona strzałka. Kilka minut później parkujemy kijankę na polu namiotowym. Miejsce nazywa się „Szałas Muflon„. Szybko rozstawiamy namiot, organizujemy gospodarstwo. Keczułę rozstawia się szybko, gorzej jest z jej składaniem. Z takim lekkim poczuciem wyższości patrzymy jak cała załoga Gelendy stawia swój trzypiętrowy blok – jak to z przekąsem określił Francek. Na stołówce czeka już gorąca kolacja. Potem ognisko, czarodziejka gorzałka…
Skąd tu tyle świetlików?
30.06.2015 Wtorek….
Do bani z takim spaniem. Materac mamy za mały w stosunku do namiotu, więc ktoś musi spać na karimatach nieco poniżej poziomu materaca. No i kto to jest? Można zgadywać trzy razy… Ja. W dodatku Zuzia się w nocy wierci, przez co dwa razy spadła na mnie. To bardzo złe kung fu… Trzeba będzie coś z tym zrobić. Tymczasem trzeba zrobić śniadanie. Mamy wszystko co potrzeba za wyjątkiem… zapałek. Sytuację ratuje Marcin pożyczając krzesiwo. No… to mnie się podoba. Na śniadanie jajecznica, co jest sporym postępem w stosunku do Carpathii – w zeszłym roku nasze przyjmowskie jajka objechały całą Polskę i wróciły nienaruszone do domu. Pasowałoby się jeszcze odświeżyć po wczorajszym długim odcinku. Nie ma z tym najmniejszego problemu, bo dla naszej grupy zarezerwowane są dwa domki – a w zasadzie łazienki w domkach. Pełna kultura.
Pozostają do zrobienia jeszcze dwie rzeczy: ogarniecie CB radia, bo jazda w kolumnie bez łączności to porażka jest oraz… zwinięcie namiotu 🙂 Zamieniamy jednak kolejność tych dwóch czynności. Okazuje się, że zwinięcie keczuły – czynność, którą wykonywałem już kilkanaście razy nie powinna nastręczać żadnych trudności. W jak mylnym błędzie byłem dowiedziałem się kilka minut później gdy połowa obozowiska z lekkim rozbawieniem śledziła moje zmagania z oporną materią… Przecież ona składała się sama… Nie pomaga nawet przestudiowanie instrukcji obsługi. Keczuła uparcie mówi NEIN! W końcu przechodzący Francek się zlitował…
- torreadora musisz zrobić…
- co takiego?
- no torreadora (tutaj wykonał ruch jakby torreador muletą zawijał)… no popatrz… bierzesz tak, tak i tutaj torreador… czekaj… a może tu torreador… cholera… czekaj jeszcze raz…
Po kilku próbach torreador zawinął muletą i keczuła się złożyła. Coś mi się zdaje, ze łatwo nie będzie.
W składaniu namiotów załoga Gelendy była zdecydowanie lepsza.
Pozostało ogarnięcie CB. Niestety nikt nie miał miernika swr więc nie mogliśmy zestroić anteny po bożemu. Zamiast tego zdecydowaliśmy się na stopniową zmianę jej długości i sprawdzanie jak słychać. Coś tam się nawet udało osiągnąć – transmisja może nie najlepsza, ale zrozumiała.
Czas na odprawę. Siadamy przy wygasłym ognisku. Ławki upstrzone są spopielałymi igłami świerkowymi – ślad po wczorajszej aktywności dzieciaków bez litości dorzucających do pieca. Pod ławkami – kilka pustych opakowań szklanych – ślad po wczorajszej aktywności dorosłych też dorzucających do pieca 🙂
Tak więc dzisiejszy dzień będzie zdecydowanie krótszy niż wczorajszy, który to był najdłuższy z całej imprezy. Tak koło 100 kilometrów. Na roadbooku mogą być błędy. Jednak 🙂 Po trasie sporo atrakcji, z których największą jest park miniatur w Kowarach. Na stosunkowo niewielkiej powierzchni zapaleńcy modelarze wiernie odwzorowali wszystkie ważniejsze obiekty zabytkowe Dolnego Śląska – tak więc można je obejrzeć w kwadrans – góra piętnaście minut. Warte zobaczenia są również domki tkaczy w Chełmsku Śląskim oraz zaznaczone po trasie pałace i zamki. Oczywiście roadbook to tylko wskazówka – sugestia, bo wszystko i tak w praniu wyjdzie. Z atrakcji offroadowych – część trasy biegnie po starych torach kolejowych i cały pic polega na tym, żeby na te tory wskoczyć. U podnóża nasypu płynie sobie bowiem taka smródka – trzeba ją przeskoczyć, wjechać na nasyp, wziąć szynę okrakiem i po podkładach jechać na wprost. Jak się szyny nie przeskoczy to jest problem – auto będzie się ślizgać ukośnie w stosunku do toru, co może się zakończyć zniszczeniem opony. Wesoło… Ale potem jest jeszcze weselej – bo wjeżdża się w tunel – ma on chyba z kilometr długości, po czym – jakby wesołości było jeszcze mało – po wyjeździe z tunelu jest zarwany mostek. Pod lewą stronę samochodu po prostu trzeba coś podłożyć i przejechać po tym…
- a jak będziemy jechać po tych torach – padło pytanie jednej z pilotek
- no jak to jak – odpowiada Francek – tyk, tyk, tyk, tyk… jak ekspres
Śpimy dzisiaj na kempingu w Czechach, a przejeżdżamy przez małe zupełnie lokalne przejście graniczne ze szlabanem. W pobliżu kempu są skały warte zobaczenia, więc warto dotrzeć tam o ludzkiej porze.
Nawigację tym razem prowadzą chłopaki z Gelendy. Ola ma wolne.
- Tatusiu, a czy ja mogę nawigować? – pada pytanie Zuzanny.
Szczęka mi z lekka opadła, ale myślę sobie – ok… Hania przekazuje córce roadbooka wyjaśnia gdzie jesteśmy, co ma tacie odczytywać i kiedy. A trzeba jej przyznać, że radzi sobie całkiem dobrze. Co prawda nie jest w stanie odczytać uwag przy kratce, ale odległości podaje dobrze i tak samo dobrze opisuje co powinno być na kratce – oczywiście dobrze jak na sześciolatkę.
- No to będziesz musiał zabierać córkę jako pilota na imprezy – stwierdziła moja Żona – nieźle jej idzie…
No cóż… Kiedyś w domu kartowałem numeryczną mapę sytuacyjno – wysokościową z Zuzanną na kolanach. Pamiętam, że musiałem wyjaśnić każdą linię, każdy element mapy i każdy symbol…
- a ta gwiazdka tatusiu?
- to drzewo iglaste.
- taka choinka?
- tak.
- mamoooo… a wiesz jak się na mapie zaznacza drzewo iglaste???
Ale wracajmy na trasę 🙂
Jesteśmy w Radomierzu. Znajduje się tutaj zabytkowa dzwonnica z dobudowaną zewnętrzną galeryjką – dzięki czemu stanowi ona punkt widokowy na panoramę szczytów Sudetów Zachodnich i Doliny Bobru. Miejsce to nie jest opisane w roadbooku, dowiadujemy się o nim dzięki Marcinowi i Oli. Informują nas o tym przez CB radio. Tak… CB się naprawiło. Mieliśmy je po prostu przestawione na FM zamiast na AM – niestety ani z miejsca kierowcy ani pilota nie było widać w jakim położeniu jest przełącznik.
Auta zostawiamy na parkingu i przechodzimy na dzwonnicę. Od środka można zobaczyć oryginalną drewnianą konstrukcję z wpasowaną współczesną stalową klatką schodową. Klatka schodowa kończy się drzwiami, przez które wychodzi się na zewnętrzną galeryjkę. Przez ażur podestu widać groby poniżej… Ale nie w dół mamy patrzeć tylko w dal na panoramę Sudetów Zachodnich. Widać ją bardzo dobrze. Dodatkowa plansza umieszczona przy barierce pozwala na identyfikację konkretnego szczytu. I wszystko pięknie… tylko kto w takiej konstrukcji stosuje śruby 5.8?
Wieża widokowa zaliczona, więc mozna jechać dalej. Chłopaki nawigują, Zuzanna dzielnie dotrzymuje im kroku… Zamek Wojanów minęliśmy. Za to zamku Karpniki – nie.
Zamek ten to w zasadzie pałac, z tym że zbudowany jak zamek. Ma wieżę, miniaturowe baszty i otoczony jest fosą. Nigdy nie pełnił jednak żadnej funkcji obronnej więc zamkiem nie jest. Z resztą w tej chwili – jak łatwo można się domyślić jest hotelem. W dodatku zwiedzać nie można. Nic to… obchodzimy obiekt dookoła, robimy trochę zdjęć. Wygląda na to, że miejsce to wymaga jeszcze sporych inwestycji.
Z zamku (pałacu) Karpniki roadbook prowadzi nas do Kowar. Niestety mój dzielny pilot zasnął po drodze 🙂 Na szczęście piloci w Gelendzie nie śpią. Ponieważ stoimy dość cienko z paliwem pasowałoby znaleźć jakąś stację z LPG. Jak na razie nic nie widzieliśmy, ale w okolicach Kowar powinno przeciez coś być. Ledwo pomyślałem a już Marcin przez radio mówi, że po lewej widać stacje. No to skręcamy. Na stacji dołączyła do nas inna grupa z naszej wycieczki. Popatrzyli i pojechali dalej, bo podobno niedaleko jest jakieś BP czy inna markowa stacja. Mnie tam bez różnicy. Mogę tankować nawet „gaz babuni” bo jakoś nie wierzę, że jakość tego paliwa jest w jakikolwiek sposób kontrolowana. Podczas tankowania zamieniamy kilka zdań z Marcinem.
- słuchaj… tu niedaleko jest takie małe muzeum, którego nie ma w roadbooku.
- co to za muzeum?
- średniowiecznych narzędzi tortur… mam ochotę zobaczyć… Może coś się wykorzysta 🙂
- no dobra. Prowadź.
Muzeum faktycznie jest niedaleko i faktycznie jest niewielkie. U wejścia wita nas kościotrup siedzący w żelaznej klatce… Ech – chyba czekał na pendolino. Albo na lepsze czasy w Polsce. Wchodzimy do środka. No proszę państwa… Dla każdego coś miłego. Są urządzenia do masowania, do rozciągania, do skracania tudzież do modelowania poszczególnych partii ciała. Przewodnik wie wszystko na temat każdego urządzenia, jednak ze względu na obecność dzieci niektóre szczegóły musi pominąć milczeniem odwołując się do naszej wyobraźni.
- kto z państwa chce spróbować rozciągania? – pyta przewodnik wskazując drewnianą ławę połączoną z kołowrotem oraz nabijaną kolcami wyżymaczką
- ja – zgłaszam się na ochotnika – ostatnio miałem kłopoty z kręgosłupem, więc przyda mi się masaż…
Po czym położyłem się na blacie. Spokojnie… zanim się położyłem to kolce pomacałem dyskretnie… gumowe były 🙂
Na jednej z ilustracji widoczny był krzyż pokutny. Od razu przyszedł mi do głowy Narrenturm Sapkowskiego…
Za bukowina, przy skrzyżowaniu duktu z przesieka, stal wśród wysokich traw kamienny krzyż pokutny, jedna z licznych na Śląsku pamiątek zbrodni. Wnosząc ze śladów erozji i wandalizmu, zbrodni bardzo dawnej, być może dawniejszej nawet niż osada, której rozwaliny widoczne były opodal w postaci gęsto zarośniętych chwastem pagórków i dołów. – Mocno spóźniona pokuta – skomentował zza pleców Reynevana Szarlej. – Wręcz rozłożona na pokolenia. Dziedziczna, rzekłbym. Wyrzeźbienie takiego krzyża zajmuje szmat czasu, stawia go wiec już najczęściej syn, w głowę zachodząc, kogo tez nieboszczyk tatuś utrupił i co go na starość natchnęło do skruchy. Prawda, Reinmarze? Jak myślisz? (Sapkowski Narrenturm).
Wydawało mi się, że taki właśnie krzyż widziałem niedaleko stąd po trasie. Albo tylko zdawało mi się…
Kończymy wizytę w domu kata i ruszamy do Kowar. Piątka z kościotrupem i w drogę.
Sapkowski chyba będzie się tutaj przewijał jeszcze nie raz…
Krążą takie opowieści, że za czasów dawnych i słusznie minionych w Kowarach wydobywano uran – czym zajmowali się mężczyźni. Kobietom zaś – coby się nie nudziły wybudowano fabrykę dywanów. No cóż – w tej chwili jest tu taki lekki industrial pośród którego jest perełka: park miniatur, czyli zabytki Dolnego Śląska w pigułce. Spędziliśmy tam z godzinę. Plus kolejne pół na dmuchańcach dla dzieciaków. A to oznacza cięcia jeśli chodzi o kolejne atrakcje. W czasie gdy dzieciaki radośnie skaczą na dmuchańcach dwukrotnie dzwoni Francek. Raz z informacją, że na roadbooku jest błąd w odległości na jednej z kratek a drugi raz aby poinformować, że na przejściu granicznym musimy być do góra 18.30. Potem mogą być problemy. Wspomina też, że nie ma kontaktu z grupą, która w tej chwili znajduje się w tunelu. I to podobno od dłuższego czasu. O co chodzi? Utknęli tam czy co?
W końcu wykorzystaliśmy moment nieuwagi i zgarnęliśmy całe rozbrykane towarzystwo do samochodów. Samuraja tradycyjnie odpaliliśmy z pychu i w drogę. Kowarską część roadbooka można było zalać mlekiem i psu dać – wszystko to ze względu na wykopki i remonty ulic. Jednak dzięki informacjom od Franca wiemy, że musimy znaleźć ulicę Podgórze i za domem nr 27 skręcić w lewo. Czyli przechodzimy na nawigację telefoniczną. Udało się – jesteśmy na kratce 157 z czego zdalismy sobie sprawę nie od razu. Droga z szeroką jakby zatoką parkingową. Roadbook prowadzi w lewo na łąki, objazd – na wprost. Ostatnia chwila na podjęcie decyzji… raz kozie śmierć – jedziemy po trasie. Gelenda pierwsza, my za nią. Przód dopięty, reduktor włączony… Z marszu przelatujemy rów z wodą u podnóża nasypu kolejowego a po chwili wjeżdżamy na nasyp. Marcin przed nami ma problem – tylnymi kołami nie może okraczyć szyny, przez chwilę Gelenda jedzie bokiem po torze ale w końcu tylne lewe koło przeskakuje szynę. Dwie chwile później jesteśmy w identycznej sytuacji… Nie mogę przeskoczyć szyny. Kilka prób – każda kończy się tak samo – ślizgiem po szynie.
- Rafał, ty weź się jakoś ogarnij i pomyśl… bo zaraz oponę zniszczysz – słyszę głos rozsądku w osobie mojej Żony.
Ale co tu wymyślić… jakbym miał hilifta to po prostu podniósłbym i narzuciłbym tył ponad szyną i po robocie. Hilifta jednak nie mam. No to może podłożyć coś pod koło. Gałęzie jakieś grubsze i po tym wjechać na szynę. To już lepiej… chociaż miejsca na manewry jest niewiele. Wolfgang proponuje wsparcie – jakby trzeba było kijankę do tyłu pociągnąć. Jak to będzie po niemiecku? 🙂 rückwärts
Cholera – przecież kijanka powinna tą osraną szynę po prostu przejechać. Powoli na zredukowanej dwójce… zredukowanej dwójce…. osz wa mać… czemu mam wyłączony reduktor??? Okazało się, że wajcha od reduktora niczym zamek z karabinu Kargula po prostu wylata… Jak przeskakiwaliśmy rowek z wodą wybiło ją z pozycji 4L w pozycję 4H. Przełączyłem z powrotem na 4L i bez napinki wjechałem na szynę. W lusterku zobaczyłem jak Patrycja w geście radości podnosi ręce w górę 🙂 To jedziemy dalej. Jak ten pociąg… tyk, tyk, tyk, tyk…
Po obu stronach nasypu krzaki, łopiany i barszcze Sosnowskiego. Zuzanna mówi „żurki”. Paskudztwo toto straszliwe jest bo wywołuje ciężkie obrażenia skóry. Widzieliśmy już te rośliny na Carpathii – tyle, że wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze co to jest. I na szczęście na własnej skórze nie odczuliśmy skutków bezpośredniego kontaktu.
Po kilkuminutowej jeździe docieramy do tunelu. Marcin pojechał w głąb tunelu. Ja zaczynam żałować, że nie pojechałem objazdem. Ciemność widzę… widzę ciemność… Końca nie widać. Na początku brakuje nieco torów więc może jakoś damy radę. Niestety kilka metrów dalej okazuje się, że szyny są. I sterczą jakoś tak wysoko, że trzeba uważać, aby nie zostawić na nich przedniego zderzaka i połowy zawieszenia. Ktoś przed nami miał chyba podobną rozterkę, bo widać podłożone na podkłady kawałki drewna aby ułatwić wjazd. Nie będzie lekko…
- Rafał, trzymaj się bardziej lewej, bo uderzasz mostem o szynę – słyszę w CB głos Patrycji
Faktycznie w coś przydzwoniłem, ale raczej nie mostem. Może tłumikiem? Zweryfikuję później. Trzymam się jednak bardziej lewej. Szybko jechać się nie da, podkłady są wysokie, szyn jak na złość złomiarze jeszcze nie zajumali – chociaż widać było w jednym miejscu przymiarkę. No co za naród… U nas już dawno byłoby pozamiatane.
Mam wrażenie, że nie przemieszczam się w tym tunelu w ogóle. Marcin jest już po drugiej stronie – ja w oddali widzę maleńkie światełko wylotu. Jedziemy ślimaczym tempem od podkładu do podkładu. Ze ścian tunelu sączy się woda gromadząc się w kałużach. Jeszcze lepiej – tutaj już nie widzę kompletnie po czym jadę. Pomimo piwnicznego zimna pocę się jak mysz… To było chyba najdłuższe 20 minut w moim życiu. A przed nami jeszcze zarwany mostek, który jakos trzeba przejechać. Załoga Gelendy ogarnęła już temat: Zarwana jest lewa strona mostku, więc pod lewe koło podłożyli kawałek żelbetu znalezionego pod mostkiem. Marcin prowadzi, chłopaki pokazują jak ma jechać – i Gelenda jest po drugiej stronie. Nasza kolej. Dorzucam jeszcze jeden kawałek sfatygowanego żelbetonu i jazda…
Wolfgang zaś przejechał przeszkodę bez rozczulania się. Ot z marszu…
Dalsza jazda po torowisku nie nastręczyła trudności. Drobne problemy pojawiły się przy zjeździe, ale koniec języka za przewodnika…
Wiemy, że mamy mało czasu ale staramy się zwiedzić co tylko jeszcze możemy. Klasztor Krzeszów na przykład. To jedna z budowli, których miniaturę widzieliśmy kilka godzin temu w Kowarach. W rzeczywistości jest ogromna, nie bardzo wiadomo jak ją na zdjęciu ująć. Dylemat rozwiązuje Patrycja wykonując zdjęcie z poziomu chodnika. Świątynię zwiedzamy raczej w szybkim tempie. Czas nas goni. A pasowałoby jeszcze zakupy zrobić…
Z braku czasu odpuszczamy Głazy Krasnoludków oraz domki tkaczy. Chociaż przy tych domkach mignęły mi dwa auta ewidentnie od nas. Nie śpieszą się, więc i może my się nie śpieszmy…
Do przejścia granicznego opisanego w roadbooku docieramy około 19… Szlaban zamknięty. Strefa Schengen czynna do 18.30. Co teraz? Telefon do przyjaciela…
- jesteśmy na przejściu, szlaban zamknięty, gdzie znajdę tych co mają klucz?
- popytaj po czeskiej i polskiej stronie – ale raczej po polskiej… A jak nie będą mieli to niestety – do najbliższego przejścia granicznego i kieruj się na Adsprach.
Czesi klucza nie mają. Albo tylko tak mówią. Podobno powinni mieć go Polacy jeżdżący codziennie do Czech do pracy. Gdzie ich szukać? Nie wiadomo. W międzyczasie docierają jeszcze dwa auta: Grzegorz i Piotr. To ich widziałem przy domkach tkaczy. Pogadaliśmy – stwierdzili, że trzeba podjechać o najbliższego gospodarstwa i pogadać z gospodarzem – może klucz się znajdzie jeśli argument będzie jakiś stosowny…
Argument był, klucza nie ma…
No to na przejście. Najbliższe jakieś 20 km stąd. Potem ze 30 km aby dotrzeć na nocleg. Wesoło… granicę przekraczamy bezboleśnie – o tym, że jesteśmy w Czechach świadczą inne znaki drogowe i dużo lepszy asfalt na drogach. Niestety – pech nas nie opuszcza. Droga prowadząca na kemping jest w remoncie. Czyli na koniec mamy jeszcze objazd. Jakieś skromne 20 km. Docieramy w końcu na miejsce, rozbijamy obozowisko. Dość wrażeń na dziś. Nasze sąsiedztwo nie przypadło do gustu dwóm Czeszkom. Czym prędzej przeniosły swój namiot jak najdalej od nas. A przecież nie gryziemy…
Skał nie zobaczymy…
Ogniska chyba nie będzie…
Prysznice nieczynne – jest po 21…
W dodatku żrą jakieś tutejsze meszki miniaturki…
Czyli kolacja i spać.
01.07.2015 Środa…
Wieczór nie potoczył się tak, jak zapowiadał. Ognisko jednak było, czego Michał wraz z resztą chłopaków nie odpuścił. Jak poprzedniego wieczoru dokładali ostro do pieca. Dorośli zaś w trakcie rozmów wieczornych zastanawiali się, kto byłby kim dla kogo w przypadku gdyby doszło do zdrady małżeńskiej…
- Szwagry? Kumy?
- W niektórych przypadkach po prostu kwita…
Po 23 uznałem, że Młodemu należy się wypoczynek, zwłaszcza że bieganie po ciemku w pobliżu płynącego potoku to niekoniecznie najbezpieczniejsze zajęcie. Michał jakoś nie podzielał mojej opinii – wygłosił nawet votum separatum. Mimo to poszliśmy spać.
Ranek był ciężki, bo dzięki dzieciakom wstaliśmy jako zdaje się pierwsi. No to herbatka… Przyda się, bo w nocy zmarzłem w tym budżetowym lidlowskim śpiworze.
Jesteśmy na kempingu w miejscowości Bućnice. Jest on położony jest między strumieniem a drogą – biegnie sobie takim długim wąskim klinem. W dodatku w pobliżu drogi biegnie linia kolejowa – w nocy i nad ranem słyszeliśmy przejeżdżające pociągi…
Pasowałoby się jakoś ogarnąć, śniadanie zjeść, prysznic wziąć – skoro już czynny. Prysznic – jak się okazuje jest na żetony. Trzeba takowy kupić u pani w okienku i wystarcza na jakieś 4 minuty. Grzegorzowi z piaskowej Toyoty zresztkował się jeden taki żeton – więc dostajemy go do wykorzystania. Na wypadek gdyby to okazało się za mało kupuję w okienku jeszcze 4 kolejne. Pierwsze poszły dziewczyny – my z Młodym zwijamy obozowisko. W zasadzie ja zwijam, Młody gdzieś się kręci – na szczęście wszyscy mają na niego oko. Dochodzę do tej magicznej chwili poranka, gdy trzeba zwinąć keczułę…
- torreador… torreador… – mruczę pod nosem… torreador nosz… [..] jego mać!
Na szczęście przechodził Francek…
- no popatrz… tu robisz tak, tu tak, tu torreador… czekaj… a dobrze – tu torreador i włala… Się nie martw – ja tego torreadora rok opanowywałem.
Więc się nie martwię, bo mam jeszcze trochę czasu.
Niejako przy okazji dowiedziałem się dwóch ciekawostek odnośnie wczorajszego tunelu. Wczoraj Francek wspominał, że stracił łączność z grupą znajdująca się w tunelu. Podobno dość długo trwało zanim ponownie ją odzyskał – myślałem, że w grę wchodziła jakaś awaria lub coś podobnego. Powód był nieco inny: otóż w tamtej grupie jechało Mitsubishi L400 – fajne autko, z potencjałem, niestety na bardzo małych kołach. No i problem się pojawił podczas jazdy po podkładach – o ile my kijanką od czasu do czasu uderzyliśmy o szynę, to L400 musiało się na tej szynie zawieszać gdy koło wpadało między podkłady. Załoga poradziła sobie z tym problemem w bardzo sprytny sposób wykorzystując trapy podkładane pod koła. Cały tunel po trapach – to wyczyn godny uznania – cały odcinek przejechali w godzinę albo i lepiej. Nie wszyscy jednak aż tak się cackali: niejako dla kontrastu usłyszałem opowieść o dwóch lokalesach, którzy szukając mocniejszych wrażeń, a będąc w stanie nieco przyćmionym postanowili sprawdzić czy w tunelu względnie nowa Navarra da radę rozwinąć prędkość podświetlną. Podobno dała radę, ale tylko na krótkim odcinku a tunel opuściła już jako kupa złomu.
Bo trzeba mieć fantazję… A to nie są tanie rzeczy 🙂
W oczekiwaniu na naszą kolej pod prysznic zaglądam jeszcze kijance pod maskę. Olej – w normie. Wczoraj dolałem litra. Gdzie i kiedy zniknał – pojęcia nie mam. Chłodziwo – w normie. Tego co się pieprzy w elektryce i tak nie dojdę. Maska w dół. Dziewczyny wróciły. Zostały trzy żetony. Z Młodym wykorzystaliśmy po sztuce. Został jeden. Tego z kolei sprezentowałem Piotrowi – taki żeton przechodni 🙂
Czas na odprawę.
Dzisiejszy dzień nie będzie zbyt długi, ale atrakcji nie powinno zabraknąć. Przede wszystkim hałda w Wałbrzychu. Miejsce, gdzie od wielu lat organizowane są wszelkiego rodzaju imprezy terenowe. Miejsce, gdzie chętni mogą gruntownie przetestować zarówno swoje auto jak i siebie w wyniku czego wszelkie bolączki zweryfikują się momentalnie. Na hałdzie nawigacja może być taka dyskusyjna bardziej… generalnie należy się kierować na południe, uważać na biedaszyby a punktem orientacyjnym do wyjazdu jest jakieś duże złomowisko.
Jak już opuścimy hałdę to po drodze warto zajechać na pysznego pstrąga, wykapać się w zalanym kamieniołomie, zwiedzić sztolnie w Osówce i Muzeum Molke. To tak w skrócie. Dzisiejszy nocleg będzie nieco improwizowany – otóż śpimy na trawniku przed nieczynną Kopalnią Węgla Kamiennego w Nowej Rudzie. Z wygód mamy zapewnionego toytoya.
To ruszajmy…
Samuraja odpalamy niejako tradycyjnie na pych, formujemy kolumnę i w drogę… Dobrej jakości czeskimi asfaltami w stronę polskiego dziadostwa… Po kilkudziesięciu minutach jazdy docieramy do przejścia granicznego. W zasadzie wspomnienia po przejściu granicznym. Szlabanu co prawda nie ma, ale są barierki po obu stronach drogi zwężające skutecznie przejazd. Zapewne ustawione są tutaj celowo – aby nie dopuścić do przejazdu dużych aut. No cóż… masa szkieł z rozbitych lamp dowodzi, że niejeden dużym próbował. My przejechaliśmy bez problemu, ale Marcin zasugerował telefon do przyjaciela. Nie wiadomo czy Bogdan swoją lodówką przejedzie. Pasowałoby zmierzyć ile jest między barierkami. Potwierdza się przysłowie, że szewc bez butów chodzi – geodeta nie ma w samochodzie taśmy (ruletki znaczy). Pożycza nam jej pracujący w pobliżu Czech. Szerokość przejazdu to 2,30m.. Lodówka – po telefonicznej konsultacji – okazuje się, że ma 2,00m szerokości. Więc przejdzie.
Jedziemy dalej. Asfaltami do Wałbrzycha. Punkt orientacyjny: Aqua Zdrój. Jest. No to wjeżdżamy tam, gdzie dopięty przód i włączony reduktor mogą okazać się niezbędne. Na razie jednak nic się nie dzieje. Stary nasyp kolejowy – na szczęście bez podkładów i szyn pokonujemy sprawnie. Warianty 4×4 odpuszczamy – przynajmniej Wolfgang i my. Marcin korzysta do woli. Niestety – jak było do przewidzenia gdzieś coś pozajączkowaliśmy skutkiem czego wylądowaliśmy pośrodku niczego… Nie widzieliśmy żadnych biedaszybów, teren też ekstremalnie trudny nie był. Dojechaliśmy do hałdy – i tutaj sytuacja zaczęła przypominać tę z 227 kratki roadbooka.. czyli wjazd pod górę na punkt widokowy. Podjazd stromy, długi i wcale nie wiadomo czy aby na pewno to tutaj. Postanowiłem z góry zobaczyć o co chodzi – zobaczymy jak to u mnie z kondycją jest…
No i nie jest najlepiej chyba – a może bieg pod górkę w morderczym upale to głupi pomysł. W każdym bądź razie dobiegłem może do 3/4 wzniesienia. Potem został marsz… Na szczycie okazało się, że mamy panoramę 360 stopni, widok na Wałbrzych i miejsce na 50 samochodów. Marcin uparł się, że wjedzie na szczyt. W jego ślady poszli Andrzej i Adam, którzy dołączyli do nas. My z Wolfgangiem postanowiliśmy zostawić auta na dole i na górę wdrapać się pieszo. Dzieciakom szło lepiej niż nam. Na szczycie chłopaki poszaleli nieco – strome zjazdy i podjazdy… dzieciaki zaś znalazły kałużę, do której mogły rzucać kamienie. Dla każdego coś miłego.
Ponieważ nie byliśmy w stanie zlokalizować się na roadbooku zaproponowałem abyśmy pojechali dalej drogą widoczną w dole a biegnącą u podnóża hałdy. Wyglądała tak jakby zmierzała do Wałbrzycha – więc jest szansa, że dojedziemy do złomowiska, o którym mówił Francek na odprawie – a dalej już po roadbooku. Propozycja została przyjęta.. Dodatkowo sprawdziłem w nawigacji czy nie ma aby jakiegoś złomowiska w pobliżu. Było. Po drodze minęliśmy kilka porozwieszanych taśm wyznaczających próby przejazdu – w tym miejscu stale coś się dzieje.
Propozycja „wzięcia pod pachę” drogi okazała się właściwa i wkrótce dotarliśmy do asfaltu. Co więcej – Marcin wkrótce odkrył, że nawet jesteśmy na trasie. No to piąteczka za dobrą współpracę 🙂
Wszyscy byliśmy też zgodni co do tego, że należy spożyć zachwalanego przez Franca pstrąga. Miejsce znaleźliśmy bez trudu, niestety jest jeden problem: w środy jest nieczynne. A właśnie jest środa. Zawód jest spory, a ochota na smażonego pstrąga ogromna – stanęło na tym, że szukamy jakiejś innej miejscówki coby rzeczonego spożyć. Okazja trafia się kilka kilometrów dalej w postaci łowiska „Złota Woda” w Łomnicy. Pstrąga można sobie zamówić, można go też sobie własnoręcznie złapać. W kamiennym płytkim basenie pływa całe stado tych pięknych walecznych ryb. Do dyspozycji są też leszczynowe kije z grubymi żyłkami i hakami jak na rekina. Nasze dzieciaki z miejsca zabezpieczyły dwa kije… Nie ma wyjścia będziemy wędkować. Jako przynęta – kukurydza z puszki. Widać jednak, że pstrągi nie są jaroszami, bo od kukurydzy uciekają.
- na co najlepiej biorą pstrągi? – pyta Hania
- na to, na co ich łapać nie wolno…
- to znaczy?
- na wszelkiego rodzaju żywą przynętę – muchy, robaki i tym podobne…
Faktycznie pstrąg jest rybą niezwykle żarłoczną i jego połów na żywą przynętę byłby zwykłą rzeźnią, dlatego taki właśnie zakaz wprowadzono. Tutaj jednak nie obowiązuje – więc szukam jakiegoś robactwa coby na haczyk założyć. Znalazłem jakiegoś żuka – od razu gdy tylko znalazł się w wodzie zaatakował go jeden pstrąg – nie trafił… drugi poprawił, Zuzia nie zacięła – spadł z haka – niestety razem z żukiem. No to co… może spróbujemy na ślimaczka? Niestety – jak Michał zobaczył, że Hania oprawiła ślimaka tak aby na przynętę się nadał to strasznie się zagniewał i mamusię od morderców niszczycieli przyrody wyzwał. Opory szybko jednak zniknęły gdy zobaczył, że Zuzia na haku miała po kolei cztery ryby… Niestety żadnej nie zacięła, więc pospadały. W końcu jedną ja wyciągnąłem. Michał po tym jak dostał ślimaka na przynętę też miał kilka pstrągów na haku, ale finalnie jedynego złowiła Hania. Załoga Gelendy też nie próżnowała – złapali również dwa pstrągi. Zdecydowaliśmy, że jednego pstrąga zjemy na miejscu, a drugiego – po sprawieniu zabierzemy ze sobą. Tego sprawionego zawinąłem w pokrzywy i schowałem do auta – przygotuję go na kolację jak już będziemy na kempingu. Czekaliśmy dość długo na realizację zamówienia, potem jeszcze dłużej na realizację zamówienia Marcina – akurat na wymianę oleju trafił. Pstrąg zaś zdaniem mojej Żony okazał się być taki sobie i nie podzielała w tej mierze zachwytów Oli. Stwierdziła tylko, że w moim wykonaniu jest dużo lepszy.
Nasz postój na łowisku trwał znacznie dłużej niż zamierzaliśmy, dlatego znów stanęliśmy przed koniecznością gonienia dnia. Na pięć aut pojechaliśmy dalej – kolejnym przystankiem był zalany kamieniołom. Miejsce piękne bezsprzecznie, przywodzące nieco na myśl fiordy. Nasz postój tam trwał bardzo krótko – wraz z Wolfgangiem postanowiliśmy jechać dalej. Tymczasem reszta grupy zdecydowała się zaliczyć krótki, ale intensywny offroadowy odcinek wokół kamieniołomu. My tymczasem – częściowo po roadbooku, częściowo po nawigacji pojechaliśmy do Osówki, gdzie mieliśmy nadzieję zwiedzić podziemne sztolnie należące do niemieckiego kompleksu Riese. Niestety – na miejscu okazało się, że ostatnia grupa weszła 10 minut wcześniej i że na dziś jest koniec zwiedzania. Zawiedzeni zdecydowaliśmy, że w takim razie jedziemy na kreskę do Nowej Rudy – bo zapewne muzeum Molke też będzie nieczynne. Tak też uczyniliśmy. W Nowej Rudzie dość sprawnie znaleźliśmy nasz dzisiejszy kemp: trawnik pod nieczynną kopalnią węgla kamiennego.
- Rafał, zobacz – w CB zabrzmiał głos Patrycji – to na pewno tutaj… Właśnie toytoya dla nas przywożą 🙂
I faktycznie – pod kopalnię zajeżdża półciężarówka z toytoyem na pace.
My tymczasem pojechaliśmy dalej – Wolfgang jedzie na oparach benzyny, my też stoimy tak sobie jeśli chodzi o materiały pędne. W drodze powrotnej wizyta w Biedronce – jak się okazało pierwsza tego wieczoru.
Na trawnik zajeżdżamy jako jedni z pierwszych, sprawnie rozbijamy namioty i organizujemy obozowisko. Oczywiście kilka minut później trzeba to wszystko jakoś przemodelować aby mogli wjechać koledzy z namiotami dachowymi. Jakoś dało radę. Na kolację przygotowuję filety z pstrąga – w polowych warunkach udają się całkiem nieźle. Brakuje tylko wody… Ale od czego jest Biedronka. Wsiadam w kijankę i jadę. Po drodze zbieram Marcina z synami – szli w to samo miejsce. Dwie pięciolitrowe bańki wody powinny wystarczyć…
Dalsza część wieczoru zdaje się upływać w standardowy sposób… dorośli się goszczą, dzieciaki szaleją, ale…
… przychodzi Francek i proponuje nocne wyjście na rynek w Nowej Rudzie. Podobno warto…
- …kochani, to niedaleko… może z 800 metrów… Warto…
No dobra – to bierzemy dzieciaki i idziemy.
Po 10 minutach marszu stwierdzam, że ktoś powinien Franckowi metromierz skalibrować. Geodeta ma wszak metr w kroku – nijak mi nie wychodziło 800 🙂
Ale nieważne. Rynek nocą okazał się przepiękny – rzeczywiście warto było. Po drodze minęliśmy kawiarnię „Biała Lokomotywa”, którą będziemy mieli okazję zwiedzić jutro.
Nasze dzieciaki dzielnie zniosły drogę na rynek i częściowo powrót. Niestety Zuzia potknęła się i stłukła kolano – tak więc drogę powrotną odbyła częściowo na nóżkach a częściowo na ramionach taty. Michał zaś w pewnym momencie po prostu padł. Troskliwie zajął się nim Francek – na własnych rękach zaniósł do samego obozowiska, otulił śpiworem i położył spać… Marcin – jeśli czytasz, to dziękuję raz jeszcze.
Wieczorny spacerek sprawił, że nieco zgłodniałem. Pod zadaszeniem opodal rzeczki palił się jeszcze grill. Tak więc udałem się tam z kiełbasą, coby ją na gorąco spożyć… Konsumpcja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych…
Czeka nas po drodze jeszcze sporo atrakcji – tak wynikało z nocnych Polaków rozmów…
W głowie utkwiło mi jedno określenie: ziemia przeklęta. A odnosiło się ono do pewnej wsi, przez którą będziemy przejeżdżać…
02.07.2015 Czwartek…
Dzień zapowiada się upalnie, ale w połączeniu z następstwami nocnych rozmów może być naprawdę męczący… Na szczęście zanim wyjedziemy na trasę minie jeszcze sporo czasu. Przede wszystkim jak codzień należy ogarnąć obozowisko. Po raz kolejny muszę prosić Francka o pomoc w korridzie… Diabli nadali – przecież ten cholerny namiot tyle razy bezproblemowo składałem a tu taki opór materii.
To stałe fragmenty gry mamy już za sobą. Czas na pierwszą z dzisiejszych atrakcji – czyli zwiedzanie nieczynnej kopalni Nowa Ruda. Nieczynnej bo zamkniętej, a zamkniętej bo podobno nierentownej. Tym, że wydobywało się tutaj antracyt – najbardziej energetyczną odmianę węgla jakoś nikt się nie przejmował. Oczywiście nie będziemy zwiedzali całej kopalni a jedynie wydzieloną jej część zlokalizowaną na byłym polu górniczym Piast. Część udostępniona do zwiedzania nosi nazwę Trasy Turystycznej Kopalni Węgla. Oczywiście zanim zejdziemy pod ziemię musimy założyć kaski. Nie wiem czemu gryfno pani sztygar sugeruje cobyśmy żółte kaski pozakładali. Jak nic musi być w tym jakaś zagwozdka. Wyjaśnienie przychodzi dość szybko: białe kaski noszą sztygarzy, zielone – uczniowie, czerwone – elektrycy a żółte – te noszą miodziarze… A kim są oni? Ano to tacy nietykalni, którym wszyscy schodzą z drogi. A dlaczego? Bo miód z ula wynoszą.. Z ula? Ano tak właśnie określało się kopalnianą ubikację. No cóż..
Pod ziemią jest zimno i wilgotno – kontrast z tym co się dzieje na górze. Przemieszczamy się po chodnikach oszalowanych stalowymi belkami pośród pozostawionego sprzętu górniczego. Spotykamy różnych ludzi pracujących na różnych stanowiskach – między innymi elektryka poszukującego żarówki oraz… Ducha kopalni. Ten ostatni uwielbia straszyć szczególnie płeć piękną. Napotkanych górników pozdrawiamy słowami „Szczęść Boże”. Z opowieści przewodniczki wyłania się obraz typowego dnia pracy na kopalni… Ciężka fizyczna praca w obliczu stałego zagrożenia – czy to zawałem, czy to wybuchem metanu, czy też wyrzutem dwutlenku węgla. Dodatkowo w tej konkretnie kopalni trudno było zastosować mechanizację w postaci kombajnu węglowego – tutaj pokłady węgla nie są zbyt grube. Najcieńszy miał zdaje się coś koło 80 cm miąższości. To nie była praca dla osób słabych fizycznie i psychicznie – do takiego wniosku dochodzę jadąc do wyjścia w wagoniku podziemnej kolejki… Z drugiej strony zaś mam pewnego rodzaju kontrast: wczoraj usłyszałem opowieść o eksploatacji biedaszybów – czyli nielegalnych prymitywnych kopalni węgla… 300 metrów chodnika, idącego na głębokości 30 metrów – w zależności od kąta pod jakim idzie pokład oszalowanego witkami leszczynowymi czy tym co było akurat pod ręką… Do jakich ekstremalnych działań zmusza ludzi konieczność…
Gdy wychodzimy na powierzchnię upał wali w nas jak młotem… Odprawy słucham jednym uchem, bo i tak dzisiaj nie będziemy trzymali się roadbooka. Z całości odprawy zapamiętałem kawiarnię „Biała Lokomotywa” oraz wizytę w lokalnym czeskim browarze, gdzie można się zapatrzeć w różne ciekawe trunki. No i obowiązkowo – miejsce noclegowe. Podobno śpimy dziś na autentycznym ranczo… Kowbojskie klimaty i te sprawy, właściciel będący typem specyficznym. Mam tylko nadzieję, że obejdzie się bez strzelania w saloonie. Rancho Panderoza.
Wolfgang i Patrycja chwilowo są wyłączeni z dalszej podróży – czekają na dostawę rozrusznika, który właśnie naprawia się w warsztacie. Będziemy jechać razem – Patrycja ma nieco dosyć terenu. Jeden dzień lemingowania nie zaszkodzi. Ale zanim oni przywrócą samuraja do pełnej zdolności drogowej my zdążymy nadrobić nieco wczorajszy dzień – oddelegowujemy się w kierunku muzeum Molke. Obiekt jest położony w miejscowości Ludwikowice. Mam jakieś takie bardziej mieszane uczucia związane z jego zwiedzaniem. Na „dzień dobry” stajemy przed bardzo dziwną żelbetową konstrukcją w kształcie kręgu. Widziałem już ją wcześniej na zdjęciach, ale nie bardzo mogłem sobie przypomnieć do czego służyła. Nic to – mamy przewodnika, więc może nam to wyjaśni. Niestety – według tego co usłyszeliśmy prawdziwe przeznaczenie tego obiektu nie jest znane, ale są dwie teorie. Pierwsza z nich jest taka, że jest to szkielet chłodni kominowej do obsługi elektrowni, która podczas wojny znajdowała się tutaj. Druga zaś to taka, że był to obiekt służący testowaniu eksperymentalnych pojazdów powietrznych, tudzież źródeł napędów takowych. Według słów przewodnika podobna konstrukcja znajduje się w Instytucie Lotnictwa w Warszawie i służy do testów napędów śmigłowców. Nazywana jest powszechnie „muchołapką” No cóż – wieczorem pogoolowałem sobie na smyrofonie. Teza o przeznaczeniu ludwikowickiej „muchołapki” do badań obiektów latających – czy ja niektórzy chcą – badaniami nad UFO upada w świetle tego co znalazłem choćby tu: LINK Polecam lekturę – momentami zabawna.
Nasza wizyta w muzeum była krótka – zwiedziliśmy sobie jeszcze podziemia – a przynajmniej ich część. Porozmawialiśmy również z innymi uczestnikami wycieczki – był tam między innymi pan, który pracował w kopalni uranu – zarówno w Polsce jak i później na Węgrzech. Wyjątkowe paskudztwo. Z kolei jedna z pań – pochodząca z okolic twierdziła – powołując się na pewną Niemkę, że gdyby ludzie wiedzieli co tu na terenie jest ukryte to rozdrapaliby ziemię gołymi rękami. I chyba sporo racji w tym jest, bo wojna i lata powojenne dowodzą, że jest to ziemia pełna tajemnic.
Z Ludwikowic wróciliśmy do Nowej Rudy kierując się na rynek. Zobaczymy jak też za dnia wygląda. Prezentuje się ładnie. Gościu co kasował opłatę na parkingu stwierdził, że to już trzeci remont rynku, który on pamięta… Kijankę zaparkowaliśmy i spacerkiem ruszyliśmy do kawiarni „Biała Lokomotywa”. Kilka słów o lokalu: kawiarnia założona przez Pana Leszka Kopcio serwująca tyle rodzajów kawy, że sam się dziwię jak to dziewczyny zapamiętują… Chociaż i tak dla każdego gościa kawa komponowana jest indywidualnie. Oprócz kawy są też lody i ciasta.. To popróbujemy…
Zdążyliśmy zamówić, gdy zadzwonił telefon. Dzwoni Patrycja – ogarnęli samuraja, są na rynku… No to chodźcie na kawę i lody. Czekamy…
Kilka minut później przyszli. Wspólnie posiedzieliśmy trochę i prawdę mówiąc nie bardzo chciało się nam z „Białej Lokomotywy” wychodzić. Miejsce absolutnie godne polecenia. Nie tylko przeze mnie. Po powrocie do domu natrafiłem na tą oto stronę internetową: LINK
Siedząc przy stoliku przy pysznej kawie wykombinowaliśmy, że należy do Czech jechać celem zwiedzenia zachwalanego w roadbooku browaru Broumov. Na miejsce trafiliśmy bez większych problemów, jednak to co zobaczyliśmy na parkingu pod browarem sprawiło, że na chwilę zapomnieliśmy po co tu przyjechaliśmy. Stały tam dwa Willysy MB w stanie takim jakby dopiero co opuściły fabrykę. Mój Szwagier posiada takowego w „stanie remontowym” – więc specjalnie dla Niego kilka zdjęć – tak dla motywacji 🙂
Gdy już się w końcu oderwaliśmy od Willysów, poszliśmy zwiedzić sklepik zakładowy. A tam wybór był trudny. Pomimo tego, że był to browar w ofercie oprócz piw była również cała masa nalewek. Wszystko produkty regionalne. Kupiliśmy to i owo…
Mieliśmy w planach zwiedzanie zamku i klasztoru, ale finalnie zrezygnowaliśmy… Upał niemiłosierny. Pogadaliśmy z Patrycją – zaproponowała coby pojechać do Polanicy Zdroju i Dusznik i tam co nieco polemingować. Tak też zrobiliśmy – a przynajmniej mieliśmy takowy zamiar. Finalnie i tak wylądowaliśmy gdzie indziej. Otóż po trasie była miejscowość Wambierzyce – przez CB skonsultowałem z Patrycją czy to na pewno te słynne Wambierzyce z ruchomą szopką. Okazało się, że tak. Cholera… 30 lat temu usłyszałem w radio o wambierzyckiej szopce i od tego czasu chciałem ją zobaczyć. Wobec tego podjąłem decyzję – zwiedzamy. Moja Żona była zdziwiona, bo nie wiedziała co będziemy zwiedzać ja natomiast byłem nie mniej zdziwiony jej zdziwieniem i niewiedzą. Hmm.
- jak ta miejscowość się nazywa? Wampirzyce? Wampierzyce? Przez „b” czy przez „p”?
- Dzizas… a jak jest napisane?
[foch – już drugi dzisiaj]
Auta zaparkowaliśmy pod Sanktuarium Matki Bożej Wambierzyckiej Królowej Rodzin, po czym udaliśmy się na zwiedzanie. Bazylika jest ogromna… Nigdzie jednak nie widać tej szopki. Są obrazy o tematyce biblijnej – jeden z nich realistycznie przedstawia rzeź niewiniątek, jest tablica pamiątkowa poświęcona Karolowi Wojtyle, ale szopki nie ma. Dopiero dwie panie porządkujące kościół pokazały nam gdzie należy się udać. Kwadransik nieśpiesznym krokiem.
Szopka – warta zobaczenia, aż nie chce się wierzyć, że wykonał ją jeden człowiek. Ojciec w darze dla swojego syna zrozpaczonego po stracie matki. Szopka składa się z 800 figurek z czego 300 jest ruchomych. Wszystko wyrzeźbione w lipowym drewnie…
Wizytę w Wambierzycach kończymy obiadem w Domu Pielgrzyma.
Jeszcze tylko nabieram wody z pompy pod Bazyliką. Jest wyjątkowo dobra.
Przeciągnęło się to nam wszystko… odpuszczamy sobie Polanicę i Duszniki. Kierujemy się na nocleg.
Na miejsce dojeżdżamy bez większych problemów. Okazuje się, że nasi już tu są. Załoga Gelendy już odbyła jazdę konną pod okiem właściciela rancza… Nasze dzieciaki też by chciały. Jest tylko jeden problem – już krótki kontakt z właścicielem przekonuje mnie, że w żaden sposób się z gościem nie dogadam – tak więc nawet nie próbuję. Hania natomiast zaczęła uskuteczniać jakąś dyskusję – a ponieważ była ona obustronnie równie jałowa co żenująca – oddaliłem się z miejsca zdarzeń…
Chwilę później – pod nieobecność Mamy – dzieciaki jeżdżą na koniach prowadzanych przez właściciela rancza i jego pomocnika. Mają z tego sporo radości. Mnie to nie jara w ogóle, więc za propozycję przejażdżki dziękuję.
Hania z dzieciakami poszła rozpalać ognisko, ja w tym czasie rozstawiłem namiot. Dla uniknięcia porannej korridy postanowiłem zrobić zdjęcie ukazujące jak wygląda keczuła po „torreadorze”. Będę miał materiał poglądowy na rano. Tymczasem ja swoje zrobiłem – a ogniska jak nie było tak nie ma. Do akcji rozpalania włączył się Piękny tłumacząc dzieciakom jak to ludzie pierwotni rozpalali ogień uderzając krzemieniem o krzemień, a pod spód podkładali stare gazety…
No cóż… ognisko w końcu udało się rozpalić wykorzystując chusteczkę, której używałem wcześniej do wycierania bagnetu oleju z silnika.
Dla ściągających do ogniska dzieciaków Hania wymyśla zabawę – wierszyk lub piosenka. Ściąga też Francka – głównego prowodyra całego zajścia… Francek przychodzi mamrocząc coś pod nosem o beczkach z kapustą i tym podobnych…
Do akcji włącza się Piękny… Mógłby robić za konferansjera i menadżera…
„siedzi jastrząb na gałęzi… postrzelili go i rzęzi… lecz nie płaczcie za nim dzieci, jastrząb zaraz do was zleci…”
Zrobiło się wesoło.
Przy ognisku się dzieje. Dzieje się też na niebie. Patrzę na dwie gwiazdy, których chyba nigdy nie widziałem w takiej konfiguracji…
- patrzysz na Wenus i Jowisza? – pyta Żona Franca
- te dwie gwiazdy to Wenus i Jowisz?
- nie gwiazdy tylko planety
- racja…
Jakoś tak się składa, że mamy koniunkcję tych dwóch planet. A w dodatku jest pełnia. Ponieważ nie jestem jakoś szczególnie mocny z astronomii – umiem znaleźć na niebie Wielki Wóz i od niedawna Oriona postanawiam zaprząc do pomocy technikę ściągając sugerowaną przez Marcina z Gelendy aplikację na smartfona. Ciekawa sprawa – po skierowaniu smyrofona na dowolny fragment nieba na wyświetlaczu pokazują się widoczne ciała niebieskie wraz z opisem oraz konstelacją w skład jakiej wchodzą.
Ponieważ zrobiło się późno, więc idziemy spać. Tym razem – jak i wczoraj w dziurze śpi Michał – idealne miejsce dla niego. Ja na materacu. Zasypiając słyszę głos Pięknego, który najwyraźniej odkrył swoje rezerwowe powołanie:
- zapraszamy, zapraszamy… proszę powiedzieć wierszyk lub zaśpiewać piosenkę…
03.07.2015 Piątek…
Noc minęła spokojnie. Młody spał w swojej dziupli, my na materacu. Niestety znowu zmarzłem – te budżetowe śpiwory do niczego się nie nadają. Tradycyjnie jak co rano – śniadanie, zwijanie obozowiska, pakowanie auta i przygotowania do kolejnego odcinka. Rutyna…
Wczorajsza dokumentacja zdjęciowa przydała się. Rozkminiłem tego torreadora 🙂 Keczuła poddała się praktycznie bez walki.
- Marcin!!! Zobacz… – pokazuję zwinięta keczułę
Francek unosi kciuk do góry. No 🙂
Zajmuję kolejkę do prysznica – łazienka jest tylko jedna, a nas całkiem sporo. To sobie poczekam… W końcu ja pod prysznic a komórka pod prąd. Te smyrofony strasznie żrą prąd.
Dzieciakom zafundowaliśmy mycie pod gołym niebem…
Czas na odprawę.
Francek wygląda jakoś niewyraźnie. Prawdopodobnie efekt spożycia czeskich produktów regionalnych. Według wskazań alkomatu z wynikiem 0,6 plasuje się dość daleko od czołówki – rekordzista ma koło 1,0… Wzajemnej weryfikacji wyników w obawie uszkodzenia alkomatów nie przeprowadzano. W takiej sytuacji niektóre załogi wyjadą na trasę znacznie później.
Trasa… No cóż – na dzień dobry mamy krótki odcinek o dyskusyjnej legalności opisany jako „trudny”. Na szczęście jest objazd po prywatnym gruncie, więc jednym śladem – tak aby nie wygnieść za dużo trawy można to objechać. Trawa w ogóle jest tutaj niemalże świętością – wczoraj była chyba nawet jakaś awantura z tego powodu.
Z rzeczy wartych zobaczenia dzisiejszego dnia: Kłodzko – twierdza i podziemna trasa turystyczna, twierdza Srebrna Góra i ruiny zamku w Rudnicy. Z atrakcji terenowych: „pola, gnój rów” dla chętnych na kratce 49 – oczywiście tylko dla chętnych, bo Franc tego nie przejechał – o czym lojalnie uprzedził. Oprócz tego przejazd po torze offroadowym w Dzikowcu – podobno warto oraz przejazd nasypem dawnej kolejki relacji Kłodzko – Srebrna Góra. Tam podobno możemy się spodziewać niezbyt przychylnie nastawionych mieszkańców okolicznych domków, którym może się nie spodobać nasza obecność.
Nocujemy dzisiaj a SPA… SPA w Niemczy… Może być ciekawie 🙂 Jakaś agenda, akceptacja menadżer z innego świata…
No i co to jest „żeremie wszelakie” na kratce 46… Francek jakoś tak dziwnie się uśmiechał przy tym. Zobaczymy.
Na trasę staramy się wyruszyć grupkami, aby uniknąć niepotrzebnego tłoku. Oczywiście nie zawsze się to udaje i czasami korek jest już na początku. Tak jest i tym razem. Na korek natrafiamy już na pierwszych kratkach. Marcin napiera po koleinach, my grzecznie i ostrożnie posuwamy się objazdem, Francek błogosławi nas wszystkich przez CB, bo pewnie znowu o trawę chodzi. Łąka na szczęście szybko się kończy i wjeżdżamy w obszar dyskusyjnej legalności… Odcinek fajny, ciekawie tu musi być gdy popada. Nasza trójka rozmnożyła się… jedziemy za Andrzejem z Zielonej Żabki. Niestety jazda w bezpośredniej bliskości z otwartymi szybami jest dość trudna ze względu na zapach spalin sugerujący jakąś nieprawidłowość w ustawieniu pompy. Taki zapach dymiącej świecy.
Po kilku minutach jazdy docieramy do Duszników Zdrój skąd kierujemy się asfaltami na Kłodzko. Po trasie mamy wyścigi z pociągiem osobowym – trasa wielokrotnie krzyżuje sie z torami kolejowymi, więc co i raz musimy przepuszczać skład.
W Kłodzku rozdzielamy się w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania. Jest ciasno. Szybko tracę z oczu Marcina i resztę grupy. Kierując się wskazówkami Patrycji jadącej za nami docieramy do luźnego parkingu poniżej twierdzy. Patrycja bardzo dobrze zna Kłodzko. W sumie nic dziwnego – to jej rodzinne strony.
Z parkingu udajemy się do twierdzy. Po drodze Patrycja opowiada mi historię o wilku, który napił się wody. Otóż na jednym z budynków, dość wysoko na ścianie umieszczona jest rzeźba przedstawiająca głowę wilka… Kilka lat temu Kłodzko nawiedziła powódź, a poziom wody sięgał owej rzeźby…
Do twierdzy docieramy po kilku minutach tylko po to aby się dowiedzieć, że zwiedzanie trwa ponad półtorej godziny, grupa się zbiera, a na trasę podziemną dzieci nie wpuszczają. Czyli pozamiatane. Próbuję telefonicznie złapać Olę, ale za każdym razem odbiera jakiś małolat zupełnie nie zorientowany w temacie… O co chodzi?
Wracamy do samochodów i jedziemy dalej na trasę. Tym razem prowadzi Patrycja, my jedziemy grzecznie z tyłu. Na stacji BP spotykamy resztę grupy. Tankują, więc i my tankujemy. Problem pojawia się wtedy gdy po zapłaceniu za gaz próbuję odpalić kijankę… Przekręcam kluczyk w stacyjce, a stacyjka martwa. Rozrusznik nie reaguje. Koszmar z zeszłego czwartku powrócił. Ostatecznie kijankę odpaliliśmy zupełnie niezgodnie z zaleceniami fabrycznymi metodą „na pych”. Czyli tak też się da. Postanowiłem przy okazji zorganizować kawałek przewodu elektrycznego i konektorek żeński coby w takim przypadku napięcie do włącznika rozrusznika bezpośrednio z akumulatora podać. Na postanowieniu jednak się skończyło.
Całą grupą jedziemy dalej. Nawigacji – będąc którymś tam autem w kolumnie w zasadzie nie pilnujemy. Hania oddaje się lekturze „Męża wszystkich żon” czyli książce poświęconej Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu od czasu do czasu racząc mnie fragmentami. Stwierdzam, że w ciągu wieków nie zmieniło się nic w kwestii sprawowania władzy w Polsce. Ot kurestwo, nepotyzm i łapownictwo. Wypisz wymaluj rządy PO-PSL.
W takim to niezbyt wesołym nastroju mijamy to co Francek opisał mianem „żeremia wszelakiego” – kompleks superhipermarketów – kolejny dowód na to jak bardzo nasza władza „wspiera” polski handel…
Ostre 4×4 darujemy sobie wybierając rozwiązanie pokojowe. Skoro Francek nie pokonał tego błota i gnoju przy układaniu trasy to nie ma sensu się tam pchać – zwłaszcza, że czeka na nas atrakcja w postaci prawdziwego toru 4×4 w Dzikowcu. Z opisu podczas odprawy wynikało, że jest to miejsce nieco podobne charakterem do hałdy – czyli w szybkim tempie można zweryfikować tam w aucie wszystko. Roadbook podobno jest tam rozpisany precyzyjnie. Niestety precyzji chyba zabrakło przy czytaniu wskazówek – więcej stoimy jak jedziemy. Gdy stoimy to desperacko poszukuję cienia – bo z tyłu dzieciaki śpią. Gdy jedziemy to jest to jazda techniczna – wymagająca skupienia i uwagi. W dodatku na postojach nie mogę zgasić silnika, bo przecież nie wiadomo czy odpalę. Nie wiem jak długo trwała taka szarpanina, ale w końcu Marcin przez CB nadał komunikat:
- Do całej grupy. Jesteśmy poza trasą…
No to wesoło. Sytuacja zmienia się jednak diametralnie kilka chwil później, gdy z przeciwnego kierunku wyjeżdża Francek z pozostałą częścią grupy…
- No jak wy prowadzicie tą nawigację? No przecież ja jadę po roadbooku, odległości między kratkami zgadzają mi się do metra. Jakim cudem pobłądziliście?
Hmmm. Nie ma co dociekać, tylko trzeba przegrupować nasze auta tak aby umożliwić grupie Francka wyjazd. Jest z tym trochę zachodu, ale finalnie udaje się.
O ile do tej pory droga wymagała tylko uwagi to teraz wymaga również odwagi. Gdy widzę pierwszy zjazd robi mi się nieco miętowo. Hania pyta czy aby na pewno zamierzam tędy zjechać. Wolfgang zjechał, więc pewnie i ja dam radę – chociaż nie muszę, bo jest jeszcze „wariant górą”. Jedziemy więc górą, ale po chwili mamy kolejny zjazd… jak go zobaczyłem, to pożałowałem, że nie zjechałem tym pierwszym. Stromo, na dole zakręt i od razu taki sam stromy podjazd. Na zakręcie drzewo. Hania w lekkiej panice ściska cykorłapkę, kijanka na reduktorze z wbitą jedynką stacza się ze zjazdu… na zakręcie jest lekka panika z mojej strony, bo drzewo niebezpiecznie przybliża się do moich drzwi. Działając zupełnie bezsensownie chce je odepchnąć przez otwarte okno ręką. Opamiętanie przychodzi w porę – kijanka nawet nie draśnięta musi się wdrapać teraz na górę. Dajemy rade bez większych problemów – wyczyn nasz jest nawet na filmie uwieczniony. Hani nieco puszczają nerwy, za to dzieciaki z tylnej kanapy domagają się powtórki 🙂
Do Bogdana jadącego za mną mówię przez CB:
- Nie wiem jak ty to przejedziesz. Ciasno jest…
- Jeżeli ty przejechałeś, to i ja przejadę – zupełnie spokojnie odpowiada Bogdan.
Chwilę później jest na górze – „lodówka” jest delikatnie uszkodzona w miejscu, gdzie oparła się o drzewo. Poza tym bez strat.
- widzisz – w takim przypadku opieram się o drzewo, aby sprawniej wykonać skręt. A jak się budka uszkodzi to szpachla i lakier załatwiają potem sprawę.
Pamiętam, że podobną technikę miał jeden ze znajomych. Tyle, że on wykorzystywał do tego celu próg auta.
Na górze jest jeszcze mnóstwo zjazdów i podjazdów dla chętnych. My wybieramy wariant możliwie pokojowy aby opuścić to miejsce. Sam Francek unosi chorągiewkę…
Kolumna przemieszcza się dalej. Niedaleko jest jeziorko. Stajemy aby się wykapać. Dzień jest upalny, my po kilku godzinach przebywania w nagrzanym aucie wymagamy gruntownego odświeżenia. Woda jest ciepła, dno zdecydowanie kamieniste… Poszaleliśmy z dzieciakami.
Grupkami ruszyliśmy w dalsza drogę. Kijanka jakby nigdy nic odpaliła z kluczyka. Cuda, panie… cuda…
Bez większych problemów opuszczamy tor na Dzikowcu, za to z małymi odnajdujemy stary nasyp kolejki relacji Kłodzko – Srebrna Góra. Klimatyczny odcinek długości ponad 4 kilometrów. Może to się wydać dziwne, ale znalazło się tam nawet trochę błota. I absolutna perełka: przejazd wiaduktem kolejowym nad drogą. Takie swego rodzaju odwrócenie ról.
Wbrew obawom Francka nie mieliśmy żadnych problemów z miejscowymi – sprawnie w zwartym szyku dojechaliśmy do asfaltu. Dalej – bez przystanków i bez zwiedzania kierujemy się na nocleg. Zanim jednak tam dotrzemy zaliczamy pizze na stacji benzynowej i zakupy na rynku w Niemczy. Na cepeenie kijanka odpala normalnie, na rynku musowo popchnąć… Znając życie usterka wkrótce sama na jakiś czas się naprawi, więc mechanik znów nie będzie w stanie dociec jej źródła.
Na kemping dojechaliśmy kilka minut później. Dziwny układ komunikacyjny Niemczy spowodował, że trzeba było się nakombinować. SPA Niemcza… ech… temat na dłuuugą opowieść…
Oczywiście wjeżdżamy bocznym wejściem… Dom bogaty, dom biedny…
WTF? Tutaj mamy rozstawić namioty? Trawa wysoka jak na stepie, a miała być wykoszona…
Agenda… menadżer… procedura… a prostych słów nie rozumieją…
A więc kilka słów wyjaśnienia: gdy Francek układał trasę napotkał nieoczekiwany problem w postaci braku zaplecza noclegowego na zakończenie kolejnego dnia imprezy. Mówiąc niezbyt cenzuralnie znalazł się w czarnej dupie. Jedynym jasnym punktem zdawał się być Hotel Spa w Niemczy – a w zasadzie ten jego fragment, gdzie na uboczu można byłoby zaparkować samochody i rozstawić namioty. Menadżer jakoś nie był w stanie zrozumieć, że Francka nie interesują baseny, masaże i tym podobne atrakcje za zylion pesos oferowane przez SPA… Może poza jednym pokojem, gdzie uczestnicy imprezy mogliby skorzystać z prysznica i łazienki… No dobra – jak już nie da się inaczej to jeszcze z najtańszą biesiadą grillową… naprawdę nie potrzebujemy spa, basenów i reszty wodotrysków…
Menadżer nadal nie był w stanie zrozumieć…
Koniec końców Francek dostał to co chciał, ale za cenę, która wywołała u niego silną potrzebę zakupu przynajmniej jednego pocisku Hellfire w celu wystrzelenia go w ów przybytek…
Nerwową atmosferę rozładowała nieco uroczystość. Dzisiaj Patrycja świętowała urodziny 🙂 Był tort i szampan 🙂
Opuściliśmy dom bogaty unosząc ze sobą to co pozostało na grillu. W końcu nie każdego dnia jest okazja do zjedzenia kiełbasy z grilla w takiej cenie. O ognisku w domu biednym oczywiście nie ma mowy, więc Hania z dzieciakami szykuje się do spania. Michał coś grymasi, próbuje dyskusji ale chyba trafił na gorszy dzień mamusi… Zanosi się na pacyfikację :). Na to wszystko, wolnym kroczkiem i po cichu do namiotu wślizguje się Pan Andrzej… Hania święcie przekonana, że to ja nadal rozmawiała z dziećmi – do momentu gdy Pan Andrzej się odezwał. Zaskoczenie pełne, dzieciaki wniebowzięte… Ale żeby zbyt łatwo nie było bajkę dzieciakom na dobranoc trzeba było opowiedzieć 🙂 Panie Andrzeju – mówił Pan, że bajka kulawa i bez sensu – to nieważne. Ważne, że dla dzieciaków była tym czego w danej chwili potrzebowały. Poszły spać bez protestów.
Trudno siedzieć w nocy, bez magicznego ogniska, z resztą dzisiejszy dzień dał w kość. Wkrótce dołączam do śpiącej załogi.
04.07.2015 Sobota…
Dom biedny się budzi…
Dzisiaj ostatni dzień włóczęgi. Zobaczymy co też przyniesie. Francek przygotowuje się do spotkania z menadżerem rozpatrując wszelkie jego warianty… My wykonując standardowy zestaw porannych czynności obozowych szykujemy się do drogi. Keczułę tym razem składam jak tylko chcę 🙂
Tknięty pewną myślą pytam Francka:
- słuchaj, czy trasa Sudetii pokrywa się w jakiejś części z trasą Zachodniej z 2008 roku?
- pytasz o te ostatnie dni, których nie przejechałeś?
- właśnie o to…
- są jakieś tam różnice, ale nie w sumie drobne.
- czyli mogę uznać, że Zachodnią mam zaliczoną?
- jak najbardziej 🙂
To tym sposobem – może nieco kuchennymi schodami dokończyłem pechową edycję Zachodnią. Dobre i to.
Przed nami kolejny stały fragment imprezy czyli odprawa.
Z rzeczy wartych zobaczenia: Ząbkowice Śląskie. Warto się zatrzymać na rynku, zwiedzić krzywą wieżę i przyległości. Z nawigacją po roadbooku może być problem niejaki na kratce 121 – tak więc giepeesy w pogotowiu. Kolejna atrakcja to Kamieniec Ząbkowicki. Warto zobaczyć klasztor i pałac. Ciekawa jest również kopalnia w Złotym Stoku i Jaskinia Radochowska – tyle, że zwiedzanie tych miejsc w towarzystwie trymbimbaliona lemingów w sezonie mija się z celem. Lepiej przyjechać tu w innym czasie i zwiedzać na spokojnie.
Po trasie będziemy mijać miejsce gdzie w 1993 roku śmiertelnemu wypadkowi uległ nasz czołowy kierowca rajdowy Marian Bublewicz. Miejsce to upamiętnia kamień…
No i ta ziemia przeklęta… Dziwna, niesamowita historia – jakże typowa dla tej krainy miliona tajemnic.
Odprawa zakończona. Ola z Marcinem nie załapali się na opowieść o ziemi przeklętej, Francek zaś nie bardzo może powtórzyć – śpieszy się na spotkanie z menadżerem…
- Rafał – weź przekaż całą historię. Słyszałeś ją już kilka razy…
Więc przekazałem tak jak zapamiętałem…
Możemy ruszać, tyle że jest problem. Kijanka nie kręci. Ożesz… Na szczęście koledzy pomagają… na pych pali. Właściwie to nie wiadomo, kto bardziej się przysłużył – koledzy czy Patrycja z rękami, które leczą 🙂
Trzysamochodową kolumną kierujemy się zgodnie ze wskazówkami z roadbooka na Ząbkowice Śląskie. Gdy w końcu docieramy na rynek okazuje się, że panuje na nim spory ścisk i o zaparkowaniu wszystkich aut w jednym miejscu mozna tylko pomarzyć. Rozdzielamy się więc. Kijankę udaje się upchnąć na parkingu w pobliżu kawiarni z lodami znajdującej się na rogu. Patrycja z Wolfgangiem i Marcin mają nieco mniej szczęścia – mają miejsca ale dalej.
Kijankę zaparkowałem, zgasiłem – bo przecież będziemy zwiedzać po czym kontrolnie odpaliłem. Udało się. Czynność powtórzyłem – niestety z wynikiem negatywnym. Tym razem stało się coś dziwnego – bo rozrusznik kręci, ale silnik nie odpala. W tym przypadku na pych nie odpali… Ale chodźmy zwiedzać, będziemy się martwić jak wrócimy.
Partycja mówi, że jakaś babeczka pytała ją skąd mają tyle błota na samochodzie… Podobno pani z Radomia była. Nas też rok temu w Radomiu o błoto pytali. Chyba jacyś uczuleni na tym punkcie tam są. Nic to… idziemy do krzywej wieży… Ile ona może mieć odchylenia od pionu na górze? Ot – w sam raz zadanie dla inżyniera geodety.
Wchodzimy do środka i wspinamy się po schodach na górę. Narrenturm… wieża głupców… Po raz kolejny przewija się Sapkowski. Bohaterowie jego Trylogii Husyckiej na pewno nie zwiedzali tego przybytku jako turyści…
Ocknął się w zupełnych niemal ciemnościach, z gardłem suchym jak wiór i językiem jak kołek. Głowa tętniła bólem, obejmującym skronie, oczy, zęby nawet. Wziął głęboki wdech i aż się zakrztusił, tak wokół śmierdziało Poruszył się, zaszeleściła ubita słoma, na której leżał. Nieopodal ktoś okropnie bełkotał, ktoś inny kaszlał i stękał. Tuż obok coś ciurkało, lała się woda. Reynevan oblizał pokryte lepkim nalotem wargi. Uniósł głowę i aż jęknął, tak załomotał w niej ból. Podniósł się ostrożniej, powoli. Jednego rzutu oka wystarczyło, by się zorientować, że jest w wielkiej piwnicy. W lochu. Na dnie głębokiej kamiennej studni. I że nie jest sam.
– Ocknąłeś się – stwierdził fakt Szarlej. Stał oddalony o kilka kroków i z głośnym pluskiem sikał do kubła.
Reynevan otworzył usta, ale nie zdołał wydobyć z nich dźwięku.
– To dobrze, że się ocknąłeś – Szarlej zapiął spodnie. – Bo właśnie muszę ci oznajmić, ze względem mostu na Dunaju wracamy do pierwotnej koncepcji.
– Gdzie… – wyskrzeczał wreszcie Reynevan, z trudem łykając ślinę. – Szarleju… Gdzie… jesteśmy?
– W przybytku świętej Dympny.
– Gdzie?
– W szpitalu dla obłąkanych.
– Gdzie?!
– Przecież mówię. W domu wariatów. W Narrenturmie. (Sapkowski Narrenturm).
A więc w takich warunkach byli przetrzymywani więźniowie w średniowiecznym Frankensteinie – bo tak brzmiała wcześniejsza nazwa Ząbkowic Śląskich. Schody zdają się nie mieć końca. W dodatku pochylenie budowli sprawia, że utrzymanie pionowej postawy wewnątrz jest takie dziwne.
W końcu wychodzimy na dach – roztacza się z niego fantastyczny widok na położone w dole miasto. Robimy kilka zdjęć – tak dla dokumentacji na potrzeby przyszłej opowieści. Oczywiście każdy fotografuje to co uzna za stosowne. Bardziej od miasta interesuje mnie krzyż wieńczący dach wieży i gałka pod nim. A dlaczego? Na to pytanie każdy porządny geodeta odpowiada obudzony w środku nocy 🙂
Kończymy wizytę w Narrenturmie i udajemy się do kolejnego miejsca wartego zobaczenia. jest nim Laboratorium Frankensteina mieszczące się opodal krzywej wieży. No cóż – podczas wizyty w tym muzeum dowiedzieliśmy się, że skojarzenia nazwy miasta z pewną książką i filmem o tym samym tytule są jak najbardziej właściwe. Mary emShelley zainspirowana pewnymemi wydarzeniami mającymi miejsce w 1606 roku – tzw. aferą grabarzy w mieście Frankenstein napisała powieść „Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz”. Powieść ta została wielokrotnie przeniesiona na ekran – co należy podkreślić z różnym skutkiem. Możemy też zajrzeć do laboratorium doktora Frankensteina mieszczącego się w piwnicy. Nastrój tam panujący jest dość specyficzny – masa rekwizytów w połączeniu z efektami dźwiękowymi daje naprawdę potężny efekt. I mimo to, że wiemy że jest to inscenizacja to jednak czujemy się nieco nieswojo.
Z niejaką ulgą opuszczamy chłodne wnętrze i wychodzimy na rozgrzaną ulicę. Nastrój mam niewesoły – w końcu awaria na trasie to nic przyjemnego. Tym bardziej, że dotyczy elektryki. Ale nie należy załamywać rąk – jak się uda ogarnąć to pojedziemy dalej. Jak nie… to będziemy kombinować.
Wsiadam do auta, wykonuję sekwencję czynności związanych z odpaleniem. Rozrusznik kręci, silnik nie odpala. To po kolei. Albo nie ma iskry, albo nie ma paliwa. Trzeba będzie jakoś sprawdzić… Niestety z elektryki jestem cienki, Marcin i Wolfgang też za wielkiego doświadczenia nie mają – niemniej jednak obie załogi dzielnie kibicują i nie odstępują nas na krok.
Przydałoby się wsparcie elektryczne, podobno Andrzej zna się na tym. Próbujemy się dodzwonić. Cisza. Telefon do Franca – jakby Andrzeja złapał to niech przedzwoni. My walczymy.
To jeszcze raz… rozrusznik kręci, ale czy słychać pompę paliwa? Zupełnie nie zwróciłem na to uwagi. Nie słychać. To kombinujemy z Wolfgangiem. Przekaźnik od pompy zastępuję na krótko kawałkiem drutu – bez efektu. Czyli nie wina przekaźnika.
- Działa? – pytam Wolfganga
Trzyma on palec na przekaźniku, po czym wystawia kciuk go góry i kiwa głową – przekaźnik cyka gdy przekręcam kluczyk. Czyli lecimy dalej. Trzeba się do pompy dostać. Znów mam jakieś wspomnienia – tym razem z Zachodniej, bo tam do pompy zaglądałem co i raz. Teraz muszę wygruzić z auta wszystko – więc wylatują foteliki, koszyki z jedzeniem, buty, ubrania, skrzynka z narzędziami… Pojawia się Bogdan – w odpowiedzi na pytanie wyjaśniam pokrótce z czym walczymy.
- a miernik masz?
- mam.
Po kilku chwilach dostałem się do pompy. Pasowałoby sprawdzić czy na wtyczce pojawia się napięcie, po uruchomieniu rozrusznika. No to igły miernika we wtyczkę, Patrycja przekręca kluczyk i… pompa rusza a silnik odpala… Ręce, które leczą 🙂 I tylko nie wiem czy przyczyną była luźna wtyczka czy też może coś innego.
To teraz trzeba to wszystko poskładać do kupy, auto załadować i odwołać alarm.
Słońce przypala, mnie z nerwów w ustach wyschło a woda jak na złość wyszła. Hania przytomnie proponuje coś na ochłodę, bo do lodziarni na róg się wybiera. To może szejka? Tylko dużego. Kilka minut później wraca niosąc wielki kubek…
- to specjalnie dla ciebie od właściciela… Wszystko ekstra na bogato…
- szejk?
- a gdzie tam szejk… Właściciel jak się dowiedział, że jestem z tego auta co ma awarię i że awarię tą udało ci się szczęśliwie naprawić to stwierdził, że szejk to za mało. To porządna mrożona kawa z ekstra dodatkami… jak smakuje?
- bardzo dobra. Staliśmy się jak widać obiektem zainteresowania…
Pozdrawiamy zatem właściciela lodziarni „Lody Americana”.
- Mężu, jesteś wielki.
To usłyszałem jak zwartą kolumną ruszaliśmy z ząbkowickiego rynku w dalszą drogę. Kierunek: Kamieniec Ząbkowiecki. Tym razem w naszej grupie nastąpił mały rozłam: Marcin z Olą zwiedzali juz wcześniej pałac i klasztor, więc pojechali dalej po czarnej strzałce na roadbooku. My pojechaliśmy na fakultet.
Do neogotyckiego kościoła pocysterskiego musieliśmy dojść kawałek pieszo. Budowla robi wrażenie swoim ogromem i typowa dla gotyku lekkością i strzelistością. Zawsze w takich wypadkach zastanawiam się patrząc inżynierskim okiem: jak oni to zrobili? Kościół oglądamy jedynie z zewnątrz, po kilku minutach dopytujemy mieszkańców pobliskiego budynku jak dotrzeć do pałacu. Podobno czeka nas kwadrans spaceru. To idziemy. Po drodze mostek na rzeczce i ryby w niej pływające. Michał już się zastanawia co też byśmy tutaj zwojowali gdyby tata wędkę miał…
- tata, a tutaj to trzeba mieć kartę wędkarską?
- trzeba synku…
- łeeee…
Ano właśnie. Kartę mam, ale bandyckie składki, działalność PZW i straży rybackiej napawa mnie podobnymi uczuciami jak te, które Franc żywi do menadżera jednego SPA.
Z mostku schodzimy w prawo do parku i idziemy na szczyt wzniesienia, gdzie stoi pałac.
Pałac w Kamieńcu Ząbkowickim jest ogromny. Wygląda jak jakieś średniowieczne zamczysko z potężnymi murami, pękatymi basztami i wysokimi wieżami. Położony jest na szczycie wzgórza i otoczony parkiem. W dole u stóp pałacu między drzewami widać staw, z którego niczym gejzer tryska fontanna. Sam pałac jest w remoncie – nic dziwnego, bo po 1945 roku przez prawie cały PRL władza ludowa zdołała doprowadzić obiekt do stanu głębokiej ruiny. Od 1985 roku staraniem prywatnego inwestora pałac powoli odzyskiwał dawną świetność. Obecnie prace remontowe są kontynuowane, tyle że zmienił się inwestor. Ale dobra – o historii pałacu tej dawnej i najnowszej można poczytać w internecie – LINK
Podobnie jak kościół pocysterski, tak i pałac mamy zamiar zwiedzić jedynie z zewnątrz. Mimo to – ponieważ pojawiła się okazja spowodowana w sumie koniecznością – wchodzimy do środka. Oczywiście na podstawie tak małego fragmentu trudno będzie mieć rozeznanie co do całości, ale moją uwagę zwróciła solidność i grubość ceglanych murów. Jakby nie było niemiecka solidność. Z pewnym zdziwieniem zauważyłem, że telefonia komórkowa straciła zasięg…
W chłodnym wnętrzu posiedzieliśmy nieco dłużej niż wymagała tego sytuacja. Chwila wytchnienia w czasie upału należy się.
Wracamy do aut. Kijanka znowu kaprysi, ale tym razem to moja wina – po prostu nie rozbroiłem immo. Mimo to Patrycja kładzie na masce ręce, które leczą. Kijanka odpala 🙂 Można jechać.
Czasu jak zwykle mamy za mało, więc dokonujemy stosownej rewizji planów… Przez CB ustalamy dwa żelazne punkty, które postaramy się osiągnąć: Jaskinia Niedźwiedzia w Kletnie oraz kamieniołom Rogóżka. Złoty Stok – odpada, podobnie jak jaskinia Radochowska. Na domiar złego w pewnym momencie mylimy trasę, kijanka wymaga zatankowania…
Wszystko to jakoś udaje się ogarnąć – jedziemy na Lądek Zdrój droga wojewódzką nr 390. Na tej drodze w rozgrywanym w lutym 1993 roku Rajdzie Dolnośląskim zginął kierowca rajdowy Marian Bublewicz. Po drodze nie zatrzymując się mijamy powoli obelisk upamiętniający to tragiczne wydarzenie. Droga jest wystarczająco niebezpieczna a ja nie mam ochoty stwarzać dodatkowego zagrożenia. Prowadząc samochód z prędkością maksymalnie 60km/h po tym wąskim praktycznie pozbawionym poboczy asfalcie, gdzie więcej jest zakrętów i serpentyn niż odcinków prostych nawet nie próbuję wyobrazić sobie co tu się działo podczas rajdu.
Na jednym z zakrętów Zuzia oznajmia nam radośnie:
- właśnie straciłam ząb 🙂
No to pierwszy mleczak wyleciał. A nie tak dawno pierwszy się pojawił…
Chyba z tego wszystkiego coś nam się trasa pozajaczkowała i w pobliże Jaskini Niedźwiedziej dotarliśmy nieco inną drogą niż sugerował to roadbook. Z resztą – zwiedzić i tak się nie dało, bo jak dowiedzieliśmy się z rozmowy telefonicznej z przewodnikiem zwiedzanie jest do godziny 18. A było kwadrans po. Spod Jaskini Niedźwiedziej pojechaliśmy w kierunku Konradowa… I tutaj czas na opowieść, którą usłyszałem od Francka po raz pierwszy w nocy na biwaku pod kopalnią w Nowej Rudzie.
„Będziemy w miejscu, które nazywa się ziemią przeklętą – jest to dawna wieś Rogóżka. Przejeżdżamy przez Konradów – koniec Konradowa to początek Rogóżki, te dwie wsie płynnie przechodzą w siebie. Tyle, że Konradów istnieje do dziś a z Rogóżki nie zostało wiele – ot resztki fundamentów budynków gdzieś głęboko w chaszczach, jakieś zdziczałe jabłonie w miejscach gdzie były sady i inne ślady świadczące, że była tam wieś. Z relacji jednego mieszkańca Konradowa wiem, że podczas wojny Rogóżka stała się tajnym zamknietym ośrodkiem – miejscem gdzie Niemcy coś robili, przy czym nie bardzo wiadomo co. Po wojnie weszli tam Rosjanie i bardzo długo nie mogli wyjść. To co tam odkryli musiało być przerażające, bo gdy odchodzili to poinstruowali mieszkańców Konradowa, że nie wolno im się tam na tej przeklętej ziemi osiedlać. I żeby nikomu nie przyszło to do głowy to zburzyli zabudowania. Nie bardzo wiadomo na czym miało polegać owo przekleństwo – może był to jakiś rodzaj skażenia – trudno powiedzieć.”
Ile prawdy jest w tej historii – tego nie wiem, ale znakomicie oddaje klimat tych stron. Ziemia pełna tajemnic…
Konradów znaleźliśmy bez większych problemów, wieś ciągnęła się dość długo – w końcu jednak zobaczyliśmy to o czym była mowa w historii opowiedzianej przez Francka: ruiny wsi. Przygnębiające wrażenie. Dotarliśmy na wysokość kamieniołomu, dalej jechać nie chcieliśmy. Nie wiem czy sprawił to dziwny, mroczny klimat miejsca, usłyszana opowieść czy może świadomość dyskusyjnej legalności dalszej drogi. Zawróciliśmy…
- a może byśmy do Lądka Zdroju pojechali? – pyta Hania
- a możesz mi powiedzieć po co?
- to uzdrowisko przecież…
- siedzę za kółkiem już kilka godzin, jest gorąco jak w piekle, spodnie przykleiły mi się do tyłka i cuchnę potem jak skunks… na deptaku zrobię z pewnością furorę…
- to jedźmy na kwaterę…
Pojechaliśmy więc… Granicę polsko – czeską przekroczyliśmy niezauważalnie. Chociaż nie – Czesi mają znacznie lepsze drogi. Jak oni to robią? Do Javornika wjeżdżamy krótko przed 20. Zeszło się. Wita nas zamek stojący na szczycie wzniesienia po prawej stronie drogi. Nasze miejsce noclegowe znajdujemy niebawem – Taverna. Problemem jest znalezienie parkingu – ale ogarniamy temat.
Zakwaterowanie, prysznic po całym dniu… Ciekawe co też wujek Google wie na temat Rogóżki? No to pytamy. Odpowiedzi są zaskakujące – nic nie potwierdza wersji przekazanej Francowi przez mieszkańca Konradowa. Niemieckich mieszkańców po wojnie wysiedlono do Niemiec, natomiast sama wieś wyludniła się na skutek trudnych warunków do gospodarowania. Jak było naprawdę? Kto to może wiedzieć… Wieś w tej chwili jest do sprzedania…
Schodzimy na kolację. Franc niczym kierownik sali rozsadza nas do stołów. Kolacja, dzielenie się wrażeniami z ostatniego dnia i z całej imprezy… Czeskie piwo z beczki…
To już koniec imprezy… Debiut Sudetii należy jednoznacznie uznać za udany.
Jutro każdy z nas rozjedzie się w swoją stronę…
Epilog
Rankiem zaraz po śniadaniu opuszczamy Javornik. Jakoś nie możemy uwierzyć, że to koniec.
Przed nami szmat drogi, Słońce na pewno nie odpuści – więc będzie ciężko.
Krótkie pożegnania są najlepsze – więc do zobaczenia – oby jak najszybciej.
Kijanka spakowana.
Załoga na miejscach.
Patrycja z Wolfgangiem też już gotowi.
Odjazd… część drogi przebędziemy razem, potem będziemy jechać sami. Z niepokojem myślę o tej drodze – ten niepewny rozrusznik, ta pompa co figla spłatała… na wszelki wypadek postanawiamy nie zatrzymywać się bez potrzeby, a gdyby takowa wystąpiła – to parkować auto nosem w dół, aby w razie potrzeby grawitację do rozruchu zaprząc.
Nasza wspólna jazda wkrótce się skończyła – ostatnie chwile razem zostały uwiecznione na zdjęciu.
My przez Nysę, Niemodlin i Opole przebijamy się do Częstochowy. Jakoś to nawet idzie, prędkość przelotowa nie jest może imponująca – ale robimy postępy. Jedyne co wkurza i podnosi niezdrowo ciśnienie to polsko – niemieckie dwujęzyczne nazwy miejscowości. Czy my jesteśmy w Polsce czy w jakiejś [cenzura] niemieckiej guberni?
Do Częstochowy dojeżdżamy około 13 z minutami… Znajdujemy miejsce do zaparkowania – tutaj bierzemy co jest. Hania ma swoje wspomnienia związane z tym miejscem – więc koniecznie chce zobaczyć po raz kolejny klasztor i cudowny obraz. Ja tam chętnie ograniczyłbym się do obejrzenia tego przybytku z zewnątrz, po zastanowieniu jednak dochodzę do wniosku że może faktycznie pasowałoby zajrzeć, zwłaszcza że nigdy wcześniej tu nie byłem. Przechodzimy przez bramę, wchodzimy do kościoła… Wita nas posąg świętego Tadeusza Judy – tego specjalisty od spraw niemożliwych i nierozwiązywalnych… Więc to tak…
Obraz z jakiegoś powodu jest zakryty, więc nie zobaczymy go. Hania żałuje, mnie jest to obojętne. Znacznie większe zainteresowanie wzbudza klasztorny skarbiec, w którym zgromadzono mnóstwo cennych a przy tym pięknych przedmiotów. Niestety – zdjęć robić nie można a ochrona się burzy jak dzieci dotykają gablot… Ech…
Kończymy wizytę w klasztorze. Muszę przyznać, że jakoś mnie nie urzekło. Znacznie bardziej cenię sobie atmosferę panującą na Grabarce. Wokół Jasnej Góry – nie przeczę, że miejsca ważnego dla ludzi wierzących narosło mnóstwo bajek, mitów i przeinaczeń pamiętnikami przeora Kordeckiego i „Potopem” Sienkiewicza na czele. Prawda historyczna jest niestety starannie przemilczana a ukoronowaniem narodowej durnoty było dla mnie to, że Sejm oddał hołd sienkiewiczowskim bohaterom…
Dalsza część drogi przebiegła bez większych problemów i zdarzeń… Dwukrotne tankowanie LPG – rozrzut cen masakryczny…
Około 18 z minutami wjeżdżamy na podwórko. Koniec wyprawy.
Jakoś tak pod koniec sierpnia obiegła Polskę wiadomość, że dwóch gości namierzyło w okolicach Wałbrzycha starannie ukryty niemiecki pociąg, którego ładunek może być bardzo cenny. Ludzie ci dokonali oficjalnego zgłoszenia znaleziska domagając się przewidzianego polskim prawem znaleźnego. Podobnie jak duża część opinii publicznej śledzę wiadomości związane z tym odkryciem i mam dziwne wrażenie, że władzom naszego kraju zależy na jak najszybszym ukręceniu łba całej tej historii. Czyżby niemieccy strażnicy tajemnic z nieudolnie usuniętymi esesmańskimi tatuażami pod pachą nadal pociągali za sznurki? Czy to już raczej nowe pokolenie?
Nie dalej jak wczoraj na onet.pl natrafiłem na takie zwięzłe podsumowanie:
Gdyby ten zasypany pociąg znajdował się np. na terenie Czech to zapewne po tym czasie był by już udostępniony do zwiedzania, kasa za bilety by leciała, a generalny konserwator zabytków promieniał by ze szczęścia. Przy okazji wyciągania zarobili by masę kasy od telewizji z całego świata. (~Polak)
Niestety prawda.
A podobno szykują się kolejne zgłoszenia…
Ziemia tajemnic… gdyby ludzie wiedzieli…
Po powrocie z imprezy kijanka przez długi czas jeździła i paliła zupełnie normalnie.
Potem przy ruszaniu i hamowaniu gdzieś z tyłu pojawił się wkurzający stuk… Diagnoza wykazała zużycie górnego wahacza w tylnym zawieszeniu. Sprawa szybka i prosta do ogarnięcia. Z urwanym nadkolem jeżdżę do dziś. Poważniejsza awaria dopiero nadeszła…
Któregoś dnia wyszedłem z biura z zamiarem pojechania do domu. Drzwi kijanki otwarłem, immo pestką rozbroiłem po czym nastąpił zonk – rozrusznik nie kręci. No więc powtórka procedury startowej – bo pewnie immo się nie rozbroiło – z równie miernym rezultatem. Po przekręceniu kluczyka w stacyjce jak przy uruchomieniu rozrusznika słychać cykanie przekaźnika w centralce immobilisera – a przynajmniej z tego miejsca gdzie się ona znajduje. Na kablu odpowiadającym za włączenie elektromagnesu nie pojawia się wtedy napięcie.
Tyle ustaliłem usiłując odjechać spod biura.
Skończyło się na zorganizowaniu metrowego kabla i żeńskiego konektora – rozrusznik uruchamia się „na krótko”.
Kijankę zapchałem do Wiesława. Ogarnął temat błyskawicznie… Po prostu trzeba było odciąć kolejny obwód z immo… No to jeszcze jeden został. Pewnie ten od pompy 🙂
28 września, 2015 at 21:45
Niedawno na youtube ukazał się krótki filmik z Sudetii. Jest on dostępny pod adresem: https://www.youtube.com/watch?v=K-t48dJJs3c