TransPolonia Góry 2014

 TransPolonia Góry CARPATHIA 2014 – Tam gdzie nie chadzają lemingi.

roadbook tpg

Tradycyjnie…

Śledząc zapowiedzi tegorocznych imprez terenowych organizowanych przez Adrenalinka.pl zamieszczanych na forach dyskusyjnych natrafiłem na kolejną odsłonę TransPolonii – imprezy znanej i cenionej. Tym razem ma się ona odbyć w górach. Przypomniały mi się od razu słowa wypowiedziane przez szefa Adrenalinki.pl Marcina „Franca” Francuza podczas pożegnalnego bankietu na Transpolonii Wschód w 2007 roku:

„A w ogóle kochani, to offroad jest dla mięczaków. Prawdziwe wyzwanie to góry.”

Mając w pamięci te słowa i znając poziom imprez organizowanych przez Franca bez zastanowienia zapisałem się na listę uczestników. Żeby nie było zbyt łatwo kijanka otrzymała pełną obsadę: od ostatniej Transpolonii załoga rozrosła się o dwoje dzieci…

No cóż… Samochód prawie pełnoletni, kierowca co nie lubi gór, pilot co ma lęki i do tego wszystkiego parka malców o niespożytej energii i końskich pomysłach… Niewąsko. Dlatego w pierwszej wersji relacja miała nosić ironiczny podtytuł „rodzinne sado – maso”. Zrezygnowałem z niego, gdy mniej więcej w połowie imprezy pojawiła się dużo lepsza propozycja, wymyślona przez moją Żonę: „Tam gdzie nie chadzają lemingi”. Trzeba przyznać, że dobrze to podsumowała.

Tak więc opowieść pod tytułem „TransPolonia Góry CARPATHIA 2014 – Tam gdzie nie chadzają lemingi” uważam za rozpoczętą.

Tak dla formalności – pamięć ludzka jest zawodna, a ocena zdarzeń – subiektywna. Mimo to starałem się wszystko opisać tak wiernie jak tylko potrafiłem. I jeszcze jedno: materiału zdjęciowego mam jak na lekarstwo, więc i wstawek obrazkowych będzie mało. No chyba, że ktoś poratuje materiałem zdjęciowym. Dla chętnych podaję maila: leonzet(at)op(dot)pl. Z góry dziękuję.


28.06.2014 Sobota…

Kijanka

kijanka

Kijanka – zdjęcie nieco archiwalne

Kijanka jaka jest – każdy widzi… Dziewczyna to już pełnoletnia. Przeszła kilka modyfikacji, z których ostatnie to:

  • wzmocnione sprężyny tylne dedykowane do sportage;
  • podniesione o 3cm przednie zawieszenie;
  • opony KUMHO KL71 – taki futurystyczny emtek.

Jak przystało na porządną dziewczynę prowadzi się dobrze, chociaż za dużo pali. W terenie – jeśli tylko kierownik nie wymaga cudów potrafi bardzo dużo.

Podobnie jak w przypadku zeszłorocznego wyjazdu na Wilcze Echa w Bieszczady zdecydowaliśmy się na pokonanie trasy z miejsca zamieszkania na miejsce zbiórki z międzylądowaniem w Stalowej Woli. I miałem jakieś dziwne wrażenie, że to już się kiedyś działo… Wstaliśmy dość wcześnie i zaczęło się…

Kijankę posprzątać, pobieżnie sprawdzić płyny ustrojowe i takie tam drobiazgi. Spakować. Hilifta brać czy zostawić? No w sumie – na cholerę mi ten klamor. Czyli zostaje w garażu. Narzędzia obowiązkowo zabrać. Skrzynka duża, więc zajmuje dużo miejsca w małym bagażniku – przerzucam zatem do kabiny między siedzenia. Szpadel obowiązkowo – niestety nie zdążyłem opracować szybkomocowań do zamocowania tego przydatnego narzędzia na stelażu koła zapasowego. Więc do bagażnika. Co jeszcze… Hilifta nie biorę, ale tirfor by się przydał – wciskam klamora pod siedzenie pasażera, zwój liny ląduje na podłodze bagażnika razem z taśmą i szeklą. Na szybkości organizuję rurę do wajchowania składającą się z dwóch części. I w zasadzie wszystko mam. Potem namiot, śpiwory, torba jedna, torba druga, stolik, krzesełka, kartusze z gazem, palnik, garnki, reklamówka jedna, druga, piąta… O żesz ty Karol – gdzie ja to niby mam wcisnąć? Przecież kijanka z gumy nie jest. Mimo to udało się spakować wszystko.

Dzieciaki tym czasem nie przejmują się zupełnie.

Jest jeszcze jeden problem – wczoraj rozbiłem telefon. Upadł na chodnik jak wielokrotnie wcześniej, niemniej jednak tym razem miałem pecha. Ajfon nie przetrzymał spotkania z kostką bauma. Wobec tego musiałem wyjąć rezerwowego samsunga. Na szybkości przegranie kontaktów z jednego do drugiego było awykonalne, więc zdecydowałem że biorę oba. Na samsunga udało się znaleźć nawet fajny metromierz – czyli gadżet niezbędny do nawigacji po roadbooku.

Do załatwienia pozostaje jeszcze jedna kwestia: samochód Hani stoi u Jacka w Brańszczyku. Trzeba podjechać, odebrać i rozliczyć się za naprawę. Jedziemy i szybko załatwiamy temat.

Kilka chwil później Zuzanna zalicza niekontrolowany poślizg w łazience, w wyniku którego na czole ma zamiar pojawić się paskudny siniak… Zagrożenie dusimy w zarodku mrożonym mięsem – siniak będzie ale na szczęście mniejszy.

Dochodzi południe…

Może się w końcu ruszymy?

Szybkie pożegnanie i w drogę.

Prawdę mówiąc to szczerze nienawidzę tej trasy… Wyszków, Łochów i dalej na Mińsk Mazowiecki… Wszystko zawalone ciężarówkami. Załadowana pod dach kijanka po wdepnięciu gazu przez kierownika zbiera się niczym ciężarna łabędzica… Wyprzedzanie ciężarówki staje się raptem nie lada wyzwaniem. Poza tym po trasie nie dzieje się nic. Nuda. Po drodze po raz kolejny zwiedzany Park Jurajski w Bałtowie. Robimy to dość energicznie :)

E.T.A. Stalowa Wola 20.00… Jesteśmy o czasie.


29.06.2014 Niedziela…

Załoga

profil psychologiczny

Kierownik – profil psychologiczny

Pilotka... bez pilotki...

Pilotka… bez pilotki…

Halo mobilki... tu Zuza i Michał

Halo mobilki… tu Zuza i Michał

Jesteśmy w Stalowej Woli, podczas gdy miejsce naszej zbiórki jest nieco ponad 160km dalej – w Lesku. Sugerowana godzina zbiórki to 18.30, z kolei wujek Google i jego mapa sugeruje, że na pokonanie tej trasy musimy sobie zarezerwować około 3 godziny. Czyli pasowałoby wyjechać mniej więcej o 15. Niestety, nie dało się… Młody się zmęczył i koło południa padł jak kawka. Obudził się przed 16… No to na dzień dobry mamy godzinną obsuwę. Ciekawe ile stracimy po drodze? Zobaczymy. Krótkie pożegnanie i znów w trasie. Kierujemy się na Rzeszów. Pogoda póki co dobra – jest bardzo ciepło, ale burza wisi w powietrzu. Po drodze tankowanie, bo gazu mało. W Rzeszowie coś nam się pozajączkowało – jak już to sobie uprzytomniliśmy to pojechaliśmy „na nos kierownika”. Niestety konieczny był nieplanowany postój na parkingu jednego z centrów handlowych. Biorąc do kupy czas stracony na tankowanie i postój w Rzeszowie to jesteśmy do tyłu kolejną godzinę. Czyli już drugą. Stojąc na parkingu widzę jak w kierunku, w którym i my zmierzamy jedzie szary LandCruiser. Czyżby nasi?

Zakupy zakończone, dzieciaki nakarmione i napojone – można jechać. Wleczemy się smętnie przez miejscowości okołorzeszowskie…

Do Leska wjeżdżamy już dobrze po zmroku z pierwszymi kroplami deszczu. Gdzie jest ten zamek? Na rynku zagaduję gości z lokalnego klubu motocyklowego – okazuje się, że przejechaliśmy skrzyżowanie, gdzie powinniśmy skręcić w prawo. Szybko cofamy i po chwili jesteśmy na parkingu. Okazuje się, że przyjechaliśmy jako ostatni. Idziemy w kierunku wejścia do zamku przechodząc obok zaparkowanych samochodów. Toyoty rywalizują ilościowo z Nissanami. Reszta marek w ilościach śladowych. Samochody wyglądają na zainwestowane… Próbuję sobie przypomnieć na jaką zawrotną kwotę ubezpieczyciel wycenił ostatnio kijankę… coś mniej więcej równowartość dwóch kół najbliżej zaparkowanego patrola. A ta lodówa (kamper postawiony na navarze) to też na imprezę przyjechała? Ciekawe jak to w terenie robić będzie.

Okazuje się, że bankiet trwa na tarasie przy wejściu do zamku. Próbuję namierzyć Franca, co wydaje się być łatwe – biorąc pod uwagę, że słyszę jego głos i sposób mówienia, którego nie sposób pomylić z nikim innym. W końcu jest… O kurde… chłopie aleś posiwiał. Przywitaliśmy się serdecznie. Chwilę później od Zosi dostaliśmy roadbook, koszulki i małą flaszkę – jak to Zosia konspiracyjnym szeptem zakomunikowała – dla chłopa z widłami. O kurcze – to i takie atrakcje są przewidziane? Mój ostatni kontakt z chłopem z widłami miał miejsce dobre 15 lat temu… zawód geodety niestety sprzyja tego typu kontaktom. Może gdybym wtedy miał taką flaszkę… No nic. Idziemy na kolację – okazuje się, że nie dotarliśmy jako ostatni. Za nami przyjechała załoga z Gdańska: Marcin i Beata z dwiema córkami: Patrycją i Melą. Chwilę porozmawialiśmy – okazuje się, że znają Wolfganga, z którym jechaliśmy na Transpolonii Wschód w 2007 roku. Po kolacji kwaterujemy się. Pomimo dość późnej godziny schodzę jeszcze na dół. Francek na pewno będzie opowiadał o jutrzejszym dniu – i ogólnie o imprezie. A jeśli nie o imprezie – to i tak warto posłuchać. Wolałbym jednak posłuchać o jutrzejszym dniu. Czuję jakiś taki niepokój czy też napięcie. Jak się pogoda zmieni i zacznie lać to na „dzień dobry” będziemy mieli pandemonium. A jeśli nie pandemonium to przynajmniej wojnę – może nie zaraz światową, ale solidny lokalny konflikt. Moje obawy potwierdzają się. Będą zmiany w roadbooku, o szczegółach dowiemy się na porannej odprawie. No dobrze – czyli do rana. A tymczasem posłuchaliśmy sobie o organizacji imprezy. Nie jest prostą sprawą w pełni legalnie zorganizować taką imprezę jak Transpolonia w polskich górach. Jak to ktoś ujął w rozmowie z Franckiem: jak chcesz zrobić imprezę na legalu to pozostaje ci tylko asfalt. Wrogość niektórych Nadleśnictw do środowiska off-road jest wręcz porażająca. Co ciekawe – w sąsiednim Nadleśnictwie może być zupełnie inaczej. No i pozostają jeszcze grunty prywatne… – ale to już temat na zupełnie inną opowieść.

Po północy rozchodzimy się.
Śpię niespokojnie. Na zewnątrz szaleje burza. Leje jak z cebra… Będzie wojna jutro… Będzie jak nic…


30.06.2014 Poniedziałek…

Trasa dzisiejszego odcinka

  • Lesko;
  • Średnia Wieś;
  • Baligród;
  • Chryszczate;
  • Komańcza.

Zwiedzamy Bieszczady! Na trasie wymagające koleiny, bród o długości 200m i przejazdy zamkniętymi drogami (posiadamy odpowiednie zezwolenia od ALP). Około 120 km. Opis trasy: http://adrenalinka.pl/

Ulewa skończyła się nad ranem. Marne to pocieszenie, bo zanim ziemia wchłonie taką masę wody jaka z niebios spadła to trochę minie.

Schodzimy na śniadanie do lochów zamku, gdzie urządzona jest jadalnia. Dzieciaki za bardzo jeść nie chcą – mają nieco inny rytm dnia.

Skoro dzieciaki jeść nie chcą to niech się chociaż rodzice najedzą. Biorę Młodego na dwór – niech chłopak pochodzi trochę. Niestety efekt jest taki, że Młody uderza w płacz, bo mu się Mamusia zagubiła. No cóż… Mamusia gubi mu się średnio pięć tysięcy razy dziennie – więc norma, zdążyłem przywyknąć. Do płaczącego Michała podchodzi facet w wieku mojego Ojca, coś tam zagaduje, Michał odpowiada…

  • Gdybym wiedział, że będą tu tak małe dzieci to wnuka bym zabrał… jest w podobnym wieku.

Kurcze… dziadkowie mają zupełnie inne podejście do wnuków niż ojcowie do dzieci. Cierpliwość przede wszystkim – cecha, której najwyraźniej nabywa się z wiekiem.

Facet ma na imię Andrzej i wraz z Żoną jedzie wiśniowym LandCruiserem.

Michał zaś do końca imprezy o Panu Andrzeju mówił „mój pan”.

Po śniadaniu odprawa.
Proszę Państwa zaczynamy… mamy kilka spraw do omówienia…
Impreza jest premierowa, więc wielce prawdopodobne jest to, że na roadbooku będą jakieś błędy – więc należy starannie prowadzić nawigację – to po pierwsze. Zastanawiam się jak to ogarnąć z dwójką wyjątkowo energicznych dzieciaków na pokładzie. Ale zobaczymy.
Druga sprawa – jest zmiana trasy ze względu na to, że drogę tarasuje jakaś zwalona czereśnia. Można ją objechać, ale trzeba w tym celu pojechać odwrotnie niż jest to pokazane w roadbooku. Po nocnych opadach będzie wojna na podjazdach – więc należy uważać. Na szczęście w odwodzie jest Franc z mechaniczną wyciągarką – pomoże w sytuacji kryzysowej, chociaż w potencjalnych opałach będą ci, którzy mają ateki. Emteki dadzą radę.
Trzecia sprawa: skoro są podjazdy to muszą być i zjazdy. No i są. Kratka 60 – długie śliskie zjazdy. Reduktor obowiązkowo, zalecana ostrożność w operowaniu pedałem hamulca i wzmożona uwaga kierownika przy wykonywaniu obowiązków służbowych.
Reszta to prościzna.
Kilka rzeczy, które warto zobaczyć po drodze.
Nocleg w Zagrodzie Chryszczata u Heńka.
To powodzenia.
Pakujemy auto, ale zanim wyjedziemy na trasę musimy jeszcze namierzyć aptekę. Okazuje się, że jest takowa w pobliżu. Spacerkiem kwadrans w te i wewte. Gdy już wróciliśmy z zakupami to okazało się, że większość załóg już wyjechała na trasę. W zasadzie prawie wszystkie. Podobno ktoś się już na pierwszej kratce roadbooka zgubił… Kurcze… przecież to niemożliwe… A nawet jeśli tak to kierowcy współczujemy pilota.

  • Rafał – czy ty byłeś w zeszłym roku na campie toyoty? – woła Franc z zamkowego tarasu.
  • Nie, nie byłem – odpowiadam
  • No widzisz – mówiłem ci, że on się brzydzi toyotami – tym razem było to skierowane do kogoś poza zasięgiem mojego wzroku.

Coś Francek Toyot nie lubi.

My tymczasem kierujemy się na start.

"Żółw się rusza..."

„Żółw się rusza…”

Zawsze w takich wypadkach odczuwam zdenerwowanie. Kiedyś oglądałem monolog Macieja Stuhra opowiadający o jego związkach z Piotrem Bałtroczykiem… Jak się koncentruje Piotr B. przed występem? Ano chodzi i powtarza: „K…wa, niech to się już zacznie…” Rozumiem gościa doskonale.

Pierwsza kratka…

A gdzie my właściwie mamy skręcić? W bliższe prawo, czy w dalsze prawo? Chyba w dalsze, ale ja bym to skrzyżowanie inaczej narysował. Jedziemy w dalsze. Mijamy rynek, gdzie wczorajszego wieczora spotkaliśmy lokalnych motocyklistów. Za niecałe 3km powinniśmy dojechać do miejsca opisanego na roadbooku jako Leski Kamień.

Kamień Leski

Kamień Leski

Podobno rzecz warta zobaczenia. I faktycznie: pionowa skalna ściana ciągnie się na długości jakichś 200 metrów i wznosi na jakieś 30. Tak na oko. W skale osadzone są stalowe oczka – widać, że jest to popularne miejsce dla osób uprawiających wspinaczkę. Wracamy do auta – dzieciaki zgłodniały – czyli mamy postój techniczny. Na parkingu to pojawiają się to znikają samochody z naszej imprezy. W końcu zostaliśmy sami – reszta pojechała dalej. Ten postój chyba nigdy się nie skończy… Czy możemy już jechać? Nie, jeszcze siusiu. Dżizas…

Jedziemy. Kierunek Jankowce – cały czas asfaltem. Potem kawałek drogą gruntową. Roadbook sugeruje włączenie 4×4, ale nie jest to konieczne. Znowu asfalt. Gdzieś tu powinien być skręt do szybowiska, ale chyba go minęliśmy. Podobno jest to jedyne miejsce w Polsce, gdzie szybowce mogą startować bez użycia wyciągarki czy też samolotu – holownika w sposób ogólnie rzecz ujmując – grawitacyjny. Skręt przegapiliśmy i nie szukaliśmy go. Przeważyło to, że szybowisko oddalone jest od naszej trasy o ponad 3km – w te i wewte to prawie 7 km. Czas…

Dojeżdżamy do miejsca, gdzie musimy podjąć decyzję: czy jedziemy objazdem czy decydujemy się na wojnę. Objazd jakoś mnie nie przekonuje – na odprawie Francek wspominał coś o konieczności zasięgnięcia języka, więc decyduję się na wojnę… Mijamy stosy drewna i wjeżdżamy na błotnistą gruntową drogę prowadzącą na górę. Przed nami kilka aut. Trzeba rozpoznać teren. Idę pod górę, błoto lepi się do butów… Jest wojna. Droga jest rozjeżdżona i rozmiękła. Stromo. Błoto przypomina jako żywo te z Ukrainy. Dodatkowo w niektórych miejscach są głębokie doły. Będzie wesoło. Na górze Francek wyciąga kogoś na mechaniku. Potem musi zjechać w dół po lekkim trawersie – samuraj nie jest do tego stworzony, dlatego wraz z kolegą o ksywce „Piękny” wskakujemy na próg samuraja i balansując zabezpieczamy go przed zsunięciem się.

Trzeba podjąć decyzję – pchamy się na górę czy jedziemy objazdem? Pojawia się Toyota z załogą złożona – jak się okazuje – z przedstawicieli służby zdrowia. Są skłonni jechać objazdem. My chyba też, ale poczekamy jeszcze chwilę. Pojawia się Francek – pokazuje, że pierwszy odcinek podjazdu można pokonać inną drogą – mniej rozjeżdżoną.

Wyżej jest wojna

Wyżej jest wojna…

Doktory próbują, więc i my spróbujemy. Próba doktorów kończy się ze 200 metrów dalej. Nie wiem co się stało, ale postawiło ich nieco bokiem i ściągnęło w dół – auto stoi w poprzek stoku z kufrem w krzakach. Idę zobaczyć co się dzieje. Jak się później okazało chłopaki nie mają doświadczenia i stąd cały ambaras. W tym czasie nadjeżdża kolejna grupa aut: gelenda, musso i patrol. Byli na szybowisku, dlatego ich wyprzedziliśmy. Jechać dalej nie można, bo toyota doktorów, Francka nie ma, bo wyciąga kogoś gdzieś wyżej. Michał z patrola proponuje, że wciągnie doktorów. Dajemy Franckowi znać przez radio, że ratujemy się na własną rękę – niestety odbioru nie było. Michał wdrapał się drogą, którą odpuściliśmy przed toyotę, z bagażnika wyciągnął kinetyka. Będzie szarpał pod górę? Za Michałem tą samą drogą wjechał Marcin z musso i Marcin z gelendy. Zanim jednak podjęliśmy jakiekolwiek działania nadjechał Francek. Jego Samuraj ma dwie wyciągarki: tylną elektryczną i przednią mechaniczną. Linę z tylnej Piękny podpina do drzewa – będzie jako asekuracja. Linę z przedniej poprzez zblocze podpinamy do toyoty doktorów. Wyciągarki robią swoją robotę – auto powoli wychodzi na prostą. Jak już stoi na twardym i równym to Francek musi zawrócić i ustawić się przed toyotą. Zjeżdża więc w dół, tam gdzie stoi kijanka. Z Pięknym znowu balansujemy na progu. Na dole zawraca i drapie się pod górę. Potem doktory. Czekamy na swoją kolej – wolę mieć przed sobą auto z wyciągarką. Przez radio w końcu dają znać, że można jechać. No to jedziemy. Kijanka idzie jak ta mucha po ścianie i pewnie przejechalibyśmy ten cały krytyczny odcinek bez spazmów gdyby nie to, że przed nami jechała trzytonowa gelenda. Marcin robił co mógł, ale masy oszukać się nie dało. W każdym bardziej błotnistym miejscu gelenda wykazywała chęć do zwiedzenia Australii. Hania widząc jego kolejną próbę wzięcia błota rozpędem wpadła w lekką panikę…

  • Nie przejedziemy, nie damy rady, ja zamykam oczy…
  • Może byś buzię jeszcze do tego zamknęła… byłby komplet – mówię półgłosem.

Marcinowi w końcu się udało – przedarł się po prostu przez to błoto z wdziękiem superciężkiego czołgu germańskiego oprawcy. Blitzkrieg toto może nie był… My zrobiliśmy to samo – tylko bardziej finezyjnie.

Pierwszy odcinek offroadowy już za nami…

Potem jest trochę asfaltów z niewielkim dodatkiem szutrów – kierujemy się z grubsza na Solinę. I rzeczywiście – dużo czasu nie minęło i po lewej stronie zobaczyliśmy potężną zaporę. No cóż… W zeszłym roku na Wilczych Echach jechaliśmy tędy – ale w drugą stronę. Trasa znajoma – Wielka Obwodnica Bieszczadzka. Kierujemy się na Hoczew. Deja vu… Cały czas asfalt. Skręcamy na Dziurdziów. Zaraz zacznie się zapowiadany na odprawie zjazd po rozmytej drodze… Stoimy – jak nam się wydaje na kratce nr 60, wychodzi na to, że jesteśmy tu pierwsi. Kratka rozrysowana jest – w naszym odczuciu nieprecyzyjnie. Droga, którą mamy jechać wydaje się kończyć w pobliskich łopianach, barszczach i krzaczorach. Zatrzymuję kijankę i idę na zwiady. Wychodzi na to, że mam rację – na początku zjazdu jest tak nie bardzo. Potem jest znacznie gorzej. Uwaga na roadbooku o konieczności zapięcia reduktora wydaje się być jak najbardziej na miejscu. Ale… telefonuję do Franca

  • Słuchaj, czy na tej kratce jest jakiś ogrodzony budyneczek – jakieś ujęcie wody czy coś takiego?
  • Ano było coś w tym stylu. Zaraz tam będziemy.

To my poczekamy chwilę. Odpalam palnik, robimy herbatę. Kijankę przestawiam tak aby drogi nie tarasować. Długo nie czekamy. Pojawiają się auta z naszej imprezy. Część załóg staje na krótki odpoczynek, inni niejako z marszu jadą dalej. Pojawiają się też „doktory”. Wygląda na to, że na tej imprezie odgrywają rolę załogi specjalnej troski, chociaż według stwierdzenia Pięknego to nas raczej na to miejsce typowano.

Pogoda się zmienia i zaczyna padać. Czas ruszać. Znowu jesteśmy sami i w dodatku na samym końcu.

Ostrożnie zjeżdżamy w dół. Jedynka, reduktor i pełne skupienie za kółkiem. Doganiamy gelendę Marcina, ale przezornie trzymamy się nieco z dala. Na jednym zakręcie najeżdżam na gałąź leżącą w koleinie. Ta z kolei jakoś dziwnie się zrolowała i rozwaliła mi próg. No to mamy stratę.

Po mniej więcej 2,5 km wyjeżdżamy na asfalt i kierujemy się na miejscowość Olchowa. I tu mamy pewną wątpliwość… Gdzie tu jechać? Sytuacja niby się zgadza – jest drzewo, asfalt w prawo i polna w lewo. Chyba tu? Niemniej jednak stoimy. Nagle ze zdziwieniem widzimy, że stojąca przed nami gelenda spowija się kłębami gęstego białego dymu. Załoga szybko i sprawnie ewakuuje się. Zauważam, że pod autem pojawia się i rośnie kałuża jakiegoś płynu. Czyli auto się zagotowało i wyrzuciło płyn przez zbiorniczek wyrównawczy. Kiepsko to rokuje…

Maska w górę. Marcin rękami uzbrojonymi w rękawice luzuje korek na zbiorniczku wyrównawczym. Nadal wyrzuca płyn, czyli ciśnienie w układzie jest duże. Zastanawiamy się co może być przyczyną? Termostat? Uszczelka pod głowicą? Niedrożna chłodnica?

Silnik nieco ostygł, ciśnienie z chłodnicy zeszło – trzeba czymś napełnić układ. Bogdan z „lodówy” przynosi baniak z wodą. W międzyczasie dojeżdża do nas Michał patrolem – dziwne – zdawało mi się, że jesteśmy ostatni. Też ma jakieś uszkodzenie – problem z ładowaniem.

Marcin ogarnął gelendę – możemy jechać dalej. Do asfaltu mamy niedaleko – niecały kilometr. Kierunek Tarnawa Górna – tak z grubsza. Pytamy Marcina jak tam temperatura. Okazuje się, że przy jeździe z prędkością szosową z temperaturą nie dzieje się nic. W Tarnawie Górnej dobijamy do reszty naszej grupy. Okazuje się, że jest problem – remont mostu. Francek przez radio ogłasza, że znalazł bród nieco poniżej mostu. Zjazd może nie jest najłagodniejszy, ale też nie powinien nikomu sprawiać problemów. Kilka aut przeprawia się, tyle że chwilę później pojawia się właściciel gruntu na którym ów zjazd jest i ogólnie rzecz ujmując zabrania dalszego procederu. No cóż – facet raz, że jest na prawie a dwa – że do dyskusji niezbyt skłonny, więc nie dyskutujemy. Okazuje się, że jest objazd – nadłożymy co prawda trochę drogi, ale nie ma wyjścia. Wąską polną droga jedziemy kolumną mijając się z jadącymi z naprzeciwka osobówkami. Docieramy w końcu na drugi koniec mostu – można dalej prowadzić nawigację. I w zasadzie od tego miejsca coś idzie nie do końca tak jakbyśmy chcieli. Następną kratkę – kierunek w lewo na Cząszyn udaje się znaleźć bez większych problemów, natomiast problem jest z kratką następną – w lewo w szuter na niebieski szlak. odległość się zgadza, szuter jest, szlaku nie ma. Zupełnie niepotrzebnie wdaję się w przepychankę słowną z Zosią z „lodówy” – gotów jestem pojechać „na krechę” do Baligrodu, tymczasem Zosia na mapie udowadnia mi, że nie mamy innej drogi jak tylko ta po roadbooku. No cóż – potwierdza się stara zasada, że geodeta jak przed oczami kawałka mapy nie ma to równie dobrze może być ślepy i głuchy. Tylko gdzie ten niebieski szlak? Pojawiają się mieszkańcy z okolic – okazuje się, że ta droga idzie dalej do asfaltu i biegnie częściowo po prywatnych gruntach – w sensie ich gruntach. Możemy jechać. Po kilku minutach dojeżdżamy do asfaltu a po kilku następnych załoga „lodówy” wskazuje nam skręt w lewo w niebieski szlak. Odległość była źle wpisana na roadbooku.

droga z wilczych

Droga z Wilczych Ech.

Na pozostałych błędów nie było, więc sprawnie dotarliśmy do Baligrodu. Byliśmy tu rok temu na Wilczych Echach, więc są to dla nas niejako stare kąty. Czas najwyższy zjeść coś ciepłego. Zatrzymujemy się w tej samej restauracji co reszta grupy. Wyjeżdżamy jako ostatni. Roadbook kieruje nas na znaną już nam z zeszłorocznej imprezy leśną drogę zakładową w pobliżu starych wypałów. Jest kręto, jest pod górę, jest z góry. Jest szuter. Fajna trasa. Po drodze natykamy się na Marcina w musso i Michała w patrolu. Musso niedomaga – jakieś dziwne skoki temperatury, wróży to ogólnie nieciekawie. Trasa jeszcze przez jakiś czas będzie szła pod górę…

W trzy auta jedziemy dalej tempem takim bardziej spacerowym.

Bez większych problemów docieramy do miejsca gdzie będziemy mieli dzisiaj nocleg. Zagroda Chryszczata w pobliżu Smolnika.

Na miejscu okazuje się, że jednak problem jest niejaki. Deszcz zaczyna padać i zapowiada się na długie i intensywne opady. Hania nie chce słyszeć o namiocie, trzeba więc zorganizować coś pod dachem. Pokój jest, z tym że cena mojej żonie nie odpowiada. Twierdzi, że ma coś tańszego w okolicy… Rzeczywistość rozczarowuje – bo w jednym miejscu taniości nie ma, a w drugim nie ma miejsc. Biorę ten pokój.

Pokój jest na tyłach budynku za zadaszoną salą biesiadną. Jak na mój gust jest nieco surowy – czemu nie powinniśmy się dziwić znając pierwotne przeznaczenie tego obiektu – więzienie, ale ma wszystko czego potrzeba. Moja żona ma nieco inne zapatrywania na ten temat.

Gdy przenoszę bagaże do pokoju starsze małżeństwo – ewidentnie nie z naszej imprezy, ale poruszające się terenówką komentuje naklejki na kijance:

  • O popatrz – wilcze echa…
  • No przecież mówiłam ci, że to nasi…

Po czym starszy pan zagaduje skąd i dokąd jedziemy i przede wszystkim gdzie jeździmy, bo on zjeździł tu praktycznie wszystko, co się dało. A można coraz mniej. Skierowałem go do Franca – może na wymianie informacji korzystają obaj.

Zapadł zmrok i niewielkie opady przeszły w ulewny deszcz. Dzieciaki się pospały.

W nocy burza. Dobrze, że mamy pokój.


01.07.2014 Wtorek…

Trasa dzisiejszego odcinka

  • Komańcza ;
  • Krempna;
  • Ożenna;
  • Regietów.

Zwiedzamy Beskid Niski! Na trasie kilka pięknych widokowo i zamkniętych dla ruchu kołowego dróg (posiadamy odpowiednie zezwolenia od ALP), sekcja kamienna i sekcja potokowa. Około 110 km. Opis trasy: http://adrenalinka.pl/

Odprawa o 9. Tak mniej więcej.

Tak jak wczoraj omówienie co trudniejszych odcinków wraz z ewentualnymi objazdami oraz miejsc, które warto zobaczyć. Skrzętnie notuję wskazówki dotyczące objazdu, bo zanosi się na powtórkę wczorajszej wojny światowej numer dwa i pół. Franc uczula nas abyśmy na kratce 123 byli – jak to jest napisane w roadbooku – najpóźniej do 15.00. Potem podobno ktoś jakieś bramki zamyka i przejazdu nie ma. Oprócz tego mamy uważać, bo to w końcu są góry – a tutaj warunki mogą zaskoczyć. Roadbook też może zaskoczyć, bo ostatnio był przejechany na wiosnę. A od tego czasu mogło się w terenie pozmieniać.

Czyli powodzenia.

Pakujemy graty i zdajemy pokój. Ostatni rzut oka na półkę z książkami. Gościu miał tutaj chyba wszystkie powieści Alistaira Macleana jakie ukazały się w Polsce. Jak wrócę do domu to też sobie taką kolekcję sprawię. Już na wyjściu robię kilka zdjęć rzeźbom umieszczonym na ścianach sali biesiadowej… No cóż… kamasutra :)

Kamasutra :)

Kamasutra 🙂

Wyruszamy jak zwykle mniej więcej ostatni. Roadbook jakoś dziwnie prowadzi, wszystko niby się zgadza, ale jakby się nie do końca. Potem się okazało, że ten odcinek Franc dorabiał na podstawie Google Earth, bo pierwotnie miał przebiegać inaczej. Możemy spodziewać się brodów – i rzeczywiście wkrótce dojeżdżamy do pierwszego. Pokonujemy go sprawnie – dno ma twarde, wyłożone płytami betonowymi.

Brodzimy

Brodzimy…

Tylko wody jest dość sporo – rezultat ulewnej nocy – przez co jej napór na samochód jest odczuwalny. Po kilku kilometrach przejechanych asfaltem stajemy na poboczu drogi skąd możemy podziwiać widok na przełom Osławy. Ranek jest mokry, zbocza gór pokrywa miejscami mgła a rzeka płynąca poniżej toczy swoje mętne wody… Długo nie stoimy, bo i czasu nie mamy za dużo.

Osława

Osława

Muszę też znaleźć stację gazową, bo cienko stoję z paliwem – znajdujemy ją w końcu w Wisłoku bodajże Górnym. Pogoda psuje się, mimo to sprawnie przemieszczamy się po kolejnych kratkach roadbooka. Dojeżdżamy do tej oznaczonej numerem 102, na której musimy podjąć decyzję: czy jedziemy na wojnę światową numer dwa i trzy czwarte czy też bez walki kierujemy się na objazd. Krótka kalkulacja… objazd. Z kilku względów: dzieciaki zgłodniały a my musimy zakupić prowiant. Czyli konieczny będzie postój. Znajdujemy całkiem dobrze zaopatrzony sklep ze „ścianą płaczu”, kupujemy co potrzeba. Na drugie śniadanie będzie chleb z pasztetem podlaskim. Jak sobie pomyślę, że nie jadłem tego w większych ilościach praktycznie od czasów studenckich…

Zjazd z trasy na objazd był sprawą dość prostą. Bardziej kłopotliwy okazał się powrót na nią. Franc na odprawie powiedział, że trzeba jechać około 9 km. No cóż… przejechaliśmy nie wiem ile i wyszło mi na to, że jesteśmy na kratce 112. Kierunek w lewo na Barwinek. No to jedziemy. Ale, ale… dojeżdżamy do przejścia granicznego? Tego nie ma w roadbooku. Zawracamy. Coś jest nie tak. Kombinujemy… W pewnym momencie widzimy, że dwóch Marcinów skręca z trasy biegnącej do Barwinka na Mszanę. O co chodzi? Zauważyłem też Michała – tak jak my pojechał na Barwinek mijając skręt na Mszanę. Wołam przez radio aby zawracał. Doganiamy Marcinów – wraz z Michałem jechali odcinek terenowy. Podobno nie było większych problemów. Pytam o chłodzenie w gelendzie – okazuje się, że wszystko jest pod kontrolą, a wczoraj zawiniła chłodnica, która od góry do dołu zaszpachlowała się błotem przez co straciła możliwość oddawania ciepła.

A o co chodzi z tą Mszaną i czy na pewno to tutaj mamy jechać? Ano dobrze jedziemy, bo na roadbooku jest błąd. Kratki zapomnieli namalować albo namalowali źle – w każdym bądź razie konieczna była telefoniczna konsultacja.

Dołącza Michał i w rozszerzonym składzie jedziemy dalej. Zajmujemy miejsce na końcu kolumny. Po drodze spotykamy Franca i kilka załóg. Jadą w stronę przeciwną – więc albo my pobłądziliśmy, albo oni. Okazuje się, że my – jak się wyjaśniło później sytuacja w terenie przypominała sytuację na kratce. Tylko miejsce się nie zgadzało. Gdybyśmy ich nie spotkali, to zrobilibyśmy po prostu kółko.

Kto pobłądził?

Kto pobłądził?

No nic – ustawiamy się w kolejce i jedziemy w kolumnie kierując się z grubsza na Krempną. Najpierw będziemy mieli brodzik a potem klimatyczny dziurawy asfalt… Zanim jednak do niego dojedziemy czeka nas ten brodzik. Jak wspomniałem Francek ostatni raz był tutaj na wiosnę. Od tego czasu okazało się, że brodzik – owszem jest, ale dojazd do niego to istne pandemonium, więc nie ma się co tam pchać. Ale trzeba się jakoś przez rzekę przedostać, żeby nam tych bramek nie zamknęli. Ze 200 metrów dalej jest kolejny bród. Kamienie, dość głęboka woda – przyglądam mu się z obawą. Franc proponuje objazd w razie gdybym się nie zdecydował. Sam nie wiem. Michał patrolem przejechał. Musso dało radę. Gelenda przeszła. To kijanka nie przejdzie? Tylko ostrożnie trzeba. Hania znowu się pyta czy z rozumem mam wszystko w porządku i czy na pewno wiem co robię. Nie wiem. Samochód i woda nigdy nie było dla mnie właściwym połączeniem. Nasza kolej – więc jedziemy. Pomalutku zanurzamy się w wodę. Mocno podcięte zderzaki kijanki ułatwiają zjazd bez zaczepiania o kamienie i betonowe płyty. Po chwili jesteśmy na drugim brzegu. Chyba się spociłem… zbladłem na pewno.

 

W oczekiwaniu na przeprawę.

W oczekiwaniu na przeprawę.

Za nami przeprawił się Franc – i z miejsca pogania aby jak najszybciej do bramek dojechać. A właściwie to o co chodzi z tymi bramkami? Ano droga asfaltowa, którą już jedziemy pomimo znikomej zawartości asfaltu w asfalcie przy znacznej przewadze dziur jest drogą powiatową. Tyle, że w zasadzie nikt tam nie jeździ – bo i po co. Zapomniana droga. I ta właśnie droga została w pewnym momencie przerwana – czy też rozmyta. Brakuje może 30 metrów. Można to objechać dołem, ale tam sprytne ludki postawiły bramki aby nie jeździć. No i chodzi o to, że dla nas te bramki są otwarte, ale jak się spóźnimy to pocałujemy kłódkę i będziemy musieli objazdem jechać. Na szczęście wyrabiamy się w czasie – i od tego momentu można zwolnić tempo. Tak więc nieśpiesznie zwiedzany cmentarz wojenny z I wojny światowej w Ożennej. Cmentarz podzielony jest na dwie części: na jednej spoczywają żołnierze niemieccy, na drugiej – rosyjscy. Na tej drugiej części jest znacznie więcej bezimiennych grobów. Żołnierz nieznany. Świadectwo historii.

Cmentarz wojenny

Cmentarz wojenny

W tym miejscu odłączamy się od grupy i jedziemy dalej na własną rękę. Przy drodze stoi mnóstwo kapliczek i krzyży – zarówno prawosławnych jak i katolickich. Tak na przemian. Odpuszczamy sobie trudny odcinek terenowy i jedziemy szutrowym czerwonym szlakiem rowerowym. W pewnym momencie po prawej stronie zauważamy drogowskaz, którego przeznaczenia nie znam. Zatrzymuję auto aby przyjrzeć się mu bliżej. Trasy narciarskie? Obok drogowskazu na poboczu drogi leżą ścięte pnie drzew. A może by tak krótki postój? Na kemp mamy jeszcze z 15 kilometrów. Zuzia śpi, Młody chętnie pobiegałby. Miejsce jest idealne, bo gdziekolwiek by nie poszedł tam go będzie widać. A jedyne miejsce gdzie iść nie powinien jest wygrodzone drutem kolczastym.

Kapliczka

Kapliczka…

... i kolejna

… i kolejna

Wstawiam wodę na herbatę, Hania robi kanapki. Pogoda fajna… Podjeżdżają dwa auta z naszej imprezy: „lodówka” z Bogdanem i Dzidką oraz LandCruiser z Pięknym i Leonem. Przystanęli, pogadali chwilę i pojechali. Jakiś czas później pojawiło się małżeństwo z dzieckiem na rowerach. Zatrzymali się – pogawędziliśmy dłuższą chwilę. Gdy odjechali obudziła się Zuzia. Znowu kanapki, herbata… Na tych pniach siedzimy chyba ze 2 godziny, więc czas najwyższy się ruszyć.

Na postoju

Na postoju

Na postoju

Na postoju

Dziwnym trafem przegapiliśmy skręt na Gładyszów a w poszukiwaniu miejsca gdzie można byłoby zawrócić natykamy się na Franca prowadzącego kolumnę aut z trudnego odcinka terenowego – tego, który my odpuściliśmy. Wracamy na trasę i już „na krechę” jedziemy na kemp. Po drodze w Smerkowcu w małym sklepiku robimy niezbędne zakupy. Niedaleko jest kościół, pasowałoby odwiedzić. Jedziemy więc. Kościół św. Michała Archanioła w Smerekowcu. Z zewnątrz wygląda dość dziwnie: masywna brama wejściowa, która jest dzwonnicą, masywne przypory przy wejściu i trzy nieproporcjonalnie małe kopuły w kształcie sugerującym, że nie zawsze było to kościół katolicki. Ponieważ ma to być krótka wizyta, więc złożymy ją na raty. Pierwsza idzie Hania, ja zostaję z dzieciakami. Po kilku minutach Hania wraca z informacją, że mogę iść bo ksiądz miał już zamykać ale specjalnie dla nas – ludzi z drogi wstrzyma się jeszcze chwilę. Więc poszedłem, ale okazało się, że ksiądz miał nas jednak głęboko w poważaniu. Zamknął kościół i ewakuował się na plebanię jak tylko zobaczył, że Hania odeszła w stronę parkingu. Tak więc pocałowałem klamkę. Hania za to przyniosła garść informacji o świątyni: tak jak się domyślałem nie zawsze był to kościół katolicki. Początkowo była to cerkiew greckokatolicka. We wnętrzu zachował się oryginalny wystrój: ikonostas oraz polichromie. Niestety nie dane mi było tego zobaczyć. Nieco rozczarowani zawijamy na kemp. „3 Regietów” głosi napis na drogowskazie w lewo. Dzisiaj nocujemy w stadninie koni huculskich – jedynej w Polsce i chyba w całej Europie. Ponieważ pogoda dziś sprzyja, więc będziemy nocować w namiocie. Niestety wszystkie dobre miejscówki są już pozajmowane – uroki przyjeżdżania jako ostatni. Z trudem znajduję kawałek w miarę równego miejsca i zabieram się za rozstawianie namiotu. Jak my w czwórkę tu spać będziemy? W tym czasie Hania organizuje coś gorącego do jedzenia. W końcu dach nad głową mamy. Dzieciaki biegają, bo po całym dniu w aucie muszą wyrzucić z siebie nagromadzoną energię. Miśka rozpiera za mocno – kończy się to rozciętą wargą gdy okazuje się, że łapanie zwisającej na placu zabaw liny w biegu to nie najlepszy pomysł gdy rączki jeszcze słabe.

Wieczorem dla chętnych ognisko. Franc i Zosia tłumaczą się z pomyłek na roadbooku…

  • bo czasami zdarzało się tak – zaczyna Zosia – że przy układaniu roadbooka zapomnieliśmy skasować metromierz przy opisywaniu kratki, więc do następnej przypisana była zła odległość…
  • uwaga, teraz tłumaczę z polskiego na nasz – wtrąca się Franc – ten idiota za kierownicą miał skasować a nie skasował… A teraz wytłumacz dlaczego nie było opisanego skrzyżowania na Mszanę…

I tak dalej.

Jak dla mnie wystarczy dnia na dziś.


02.07.2014 Środa…

Trasa dzisiejszego odcinka

  • Regietów;
  • Nowica;
  • Tymbark;
  • Sopatowiec;
  • Rytro;
  • Zabrzeż.

Jesteśmy w Beskidzie Sądeckim. Na trasie wymagające koleiny, sekcja rockcrawlingowa, podjazdy i wąwozy. Piękne panoramy. Około 110 km. Opis trasy: http://adrenalinka.pl/

Pobudka o 6.59. Młody uznał, że jest dzień. Synku… oby mój Wnuk kiedyś Ci odpłacił…

Nocy praktycznie rzecz biorąc nie przespałem – jakoś nie byłem w stanie ułożyć się wygodnie w tej dziurze między dużym materacem a ścianą namiotu. W dodatku lekka pochyłość sprawiła, że Zuzia w nocy dwa razy na mnie spadła. Ale to byłoby jeszcze do przeżycia. Najgorsza była krowa. Ryczała przez całą noc. Niech ktoś zastrzeli to bydlę.

Odprawa tradycyjnie mniej więcej o 9.

Francek na dzień dobry deklaruje, że roadbook na dzisiejszy dzień nie powinien zawierać błędów. No cóż – zapisałem to sobie na marginesie. Pierwsza wątpliwość pojawia się już na drugiej kratce z tego dnia: nie ma pewności czy wpisana odległość powinna wynosić 330 czy 1000 metrów. Czyli uważać trzeba. Podobno będziemy jechać po trasie, gdzie były rozgrywane odcinki jakiegoś rajdu RSMP – nie powinniśmy więc być zdziwieni, gdy na asfalcie zobaczymy wymalowane przez kibiców różne słowa zachęty dla kierowców co by ci dali z siebie wszystko.

Potem sekcja kamienna – fakultatywna w okolicach Nowicy. Podobno jest to droga najzupełniej legalna, tyle że – ogólnie rzecz ujmując – drogę zabrała tam woda. No i jest offroad. W razie gdyby ktoś uszkodził zawieszenie – może dochodzić odszkodowania. Ten temat interesuje mnie jakby nieco mniej.

Kolejna sprawa: długi wredny podjazd na kratce 174. Jeden z wielu długich, wrednych podjazdów na trasie. Ten po asfalcie.

Następna atrakcja: trudna sekcja błotna – tylko dla aut wyposażonych w wyciągarkę. Kilka godzin ciągnięcia się na sznurku. Zdecydowanie dla fanów gatunku.

Kolejny newralgiczny punkt to Sopatowiec – czyli składamy wizytę Gosi. Dalej generalnie prościzna. Nocujemy na torze kajakowym Wietrznice w Zabrzeży.

Czyli wszystko jasne.

Zwijamy majdan, co idzie nam już w dość sprawnie. Prysznic, szybkie śniadanie… Dołączam do Hani z dzieciakami zwiedzającymi stadninę. Jak wspomniałem jest to największa w Polsce stadnina koni huculskich. Konie te są znane ze swej łagodności, inteligencji i wytrzymałości… Dzieciakom bardzo się podobają.

Hucuły

Hucuły

Sielski nastrój przerywa dzwonek telefonu. Dzwoni mój brat wspólnik. Podobno jakieś problemy są z robotą co się wlecze za nami od roku jak ten smród za wojskiem… życie…
Z kempu wyjeżdżamy w cztery auta: musso, gelenda, patrol i my. Pierwsza trójka trzyma się na trasie razem, my czasem się dołączymy. Teraz jedziemy razem. Odpuszczamy fakultet turystyczny do Regetowa Górnego i trzymamy się trasy. Mieliśmy ochotę na pyszne ciasto domowe, które Franc zachwalał na odprawie, ale nie znaleźliśmy. No nic – może będzie jeszcze okazja. Po kawałku drogi szutrowej powracamy na asfalt. Pasowałoby znaleźć jakiś cepeen, bo wszyscy jedziemy na resztkach paliwa. Chłopaki mają auta z silnikiem diesla, my benzynę z gazem. Znajdujemy stację paliw. Benzyna jest, ropa jest gazu nie ma…

  • A czy w okolicy jest? – pytamy pompiarza
  • Zależy gdzie jedziecie.

Tłumaczymy, że jak teraz wyjedziemy z bramy w prawo na asfalt, to na pierwszym skrzyżowaniu będziemy skręcać w lewo – kierunek Uście Gorlickie.

  • Jak tam jedziecie to będą stacje z gazem.

No i o to chodzi.
Michał krytycznym okiem ogląda tylny zderzak swojego patrola. Coś jest nie w porządku. Okazuje się, że uszkodził go wczoraj na kamieniach i przy pewnej prędkości zderzak wibruje. Próbuje go jakoś podgiąć korzystając z mojej rury od tirfora, ale bezskutecznie. Marcin wpada na pomysł, że jakby między zderzak a nadwozie wcisnąć jakąś na ten przykład szmatę, to może skutecznie ograniczyłoby to wibracje. Szmaty nie ma. Z bagażnika wygrzebałem kawałek węża od chłodnicy – może tym spróbować? Chwilę później Marcin odciął kawałek węża – tak z 1,5cm po czym wcisnął go na sztorc między zderzak a nadwozie. Próba drogowa przeprowadzona kilka minut później wykazała, że patent działa.

No to jedziemy. Kierunek Uście Gorlickie, potem Ropa, Gładyszów, Szymbark… Po drodze w miasteczku ogarniętym robotami drogowymi w postaci budowy chodnika znajdujemy małą stację LPG. Gaz tani aż trzeszczy, różnica to prawie 30 groszy na litrze w porównaniu z tym co płacę w Wyszkowie. Pogadaliśmy chwilę z pompiarzem – z jego słów wyłania się przygnębiający obraz kondycji finansowej miasteczka i okolic. Czas ruszać, wkrótce dojeżdżamy do miejscowości Leszczyny. Tam koło kościoła jest rozjazd: prosto do trudnego odcinka terenowego a w lewo na objazd. Zastanawiamy się chwilę co robić. Rozsądek zwyciężył – przez radio informuję pozostałych, że jedziemy na objazd. Objazd jest dość długi i w sumie ciekawy chociaż asfaltowy. Kierunek Nowica, potem Uście Gorlickie i Ropa – czyli generalnie kręcimy się po okolicy.

Uście Gorlickie?

Uście Gorlickie?

Dochodzi południe, pasowałoby coś zjeść. Pytamy przechodnia o najbliższą restaurację. Wskazuje nam kierunek, w którym jedziemy – czyli generalnie na Ropę. Mijamy kratkę 174 z długim stromym podjazdem. Klimkówka… po lewej stronie znajdujemy kościół, a obok niego sklep i mała restauracja. Wchodzimy. Na posiłek czekamy dość długo… Tutaj chyba czas jakoś wolniej płynie. Przekonałem się o tym chwilę później, gdy poszedłem do sklepu – zakupy trwały i trwały… wystarczająco długo aby moja nieobecność zdenerwowała Hanię.

No nic. Zjedliśmy – więc możemy jechać dalej.

Jezioro Klimkówka - okolice

Jezioro Klimkówka – okolice

Podjazd w lewo. Koniec asfaltu – cały czas pod górę, tym razem szutrem. Dopiąłem reduktor, może się przydać. Chwilę później trafiamy na naszą ekipę. Ponieważ my jesteśmy już po obiedzie, więc jedziemy dalej. Dogonią nas zapewne. Bardzo trudną sekcję błotną z powodu braku wincha odpuszczamy :) Chwilę zastanawiam się, bo niedaleko stąd jest Grybów – miasteczko, gdzie studentem geodezji i kartografii będąc odbywałem praktyki terenowe. Może by podjechać i rzucić okiem? Po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że nie mam najmniejszego powodu aby tam jechać. To przeszłość.

Nawigacja po roadbooku z opcjonalnymi trasami jest dość upierdliwa, jednak odnajdujemy punkty charakterystyczne: cerkiew w Boguszy, stacja Bliska i cały czas wąskim krętym asfaltem pod górę… kratka 212… na łuku musimy zjechać z asfaltu w drogę gruntową. Tutaj czy nie tutaj? Chyba tutaj – widać lekko odciśnięte ślady emteków, jednak grunt twardy a odciski niewyraźne. Czekamy chwilę. Słychać warkot silników pracujących na wyższych obrotach – czyli ktoś się po asfalcie wspina. To pewnie Marcin, Marcin i Michał… Wywołujemy ich przez radio informując czego mogą się dalej spodziewać. My tymczasem ruszamy w dalszą drogę. Pod górę i z zapiętym reduktorem. I zaczyna się niewesoło… wąziutka droga między drzewami, stromo… Po przejechaniu może 500 metrów nabieramy przekonania, że to nie ta droga. Zdążyłem się spocić i zblednąć. Cholera… Zawrócić nie ma jak, trzeba jechać do przodu… cholera… Marcinów i Michała nie ma – nie wiem czy nie pojechali dalej. Dobra – czas na telefon do przyjaciela. Franc nie odbiera. Zosia nie odbiera. No to pośladki blade. Znalazłem w końcu miejsce, gdzie można zawrócić ale nie robię tego. Na radiu odezwał się Marcin z gelendy pytając czy po zjeździe na łuku z asfaltu w lewo jest potem stromo pod górę. Ano było… Czyli jadą tą samą drogą. Za chwilę spomiędzy drzew wyłania się gelenda, musso i patrol. No to w komplecie jedziemy dalej.

Potem już z górki – Popradowa Niżna, urząd gminy w Nawojowej… no i ta beczka… Wypatrujemy jakiegoś antałka. No cóż… Chodziło o firmę „Beczka” – niewielką stosowną tabliczkę wypatruję w końcu na płocie.

Dojeżdżamy do kościoła św. Michała w Żeleźnikowej. Franc opowiadał na odprawie, że jest to dość charakterystyczne miejsce – nie bardzo wiedział jak ma tę kratkę rozrysować. Zatrzymujemy się, bo chcemy pójść do kościoła, koledzy jadą dalej.

Do kościoła możemy zajrzeć tylko dlatego, że wewnątrz prowadzone są prace remontowe. Oczywiście postój to także jedzenie i picie – czyli przerwa techniczna.

Jedziemy dalej… Zaliczając kolejne kratki roadbooka dojeżdżamy do Sopatowca, mijamy dom Gosi po lewej i zjeżdżamy drogą w dół… Do asfaltu mamy nieco ponad 1800 metrów. I było to 1800 metrów męki. Stromizna, koleiny, kamienie i w dodatku ślisko… Po raz drugi tego dnia spociłem się i zbladłem… Co ciekawe ten odcinek drogi jest podobno zupełnie legalny. W końcu asfalt… Można odetchnąć, chociaż nie na długo. W kijance pojawił się nowy denerwujący odgłos: do piszczenia dochodzącego gdzieś z tyłu – a dochodzącego od dawien dawna dołączyło metaliczne stukanie. Nie mam pojęcia co to jest i skąd się bierze. W nic nie przydzwoniliśmy ani o nic nie zaczepiliśmy. Wyjaśni się później. Dzwoni Franc – w zasadzie oddzwania. Podobno mieli niezłe pandemonium, w wyniku którego stracili krzyżak na tylnym wale. No to niewesoło. Mówię po co dzwoniłem i jak sobie poradziliśmy. Wspomniałem coś o tym zjeździe z Sopatowca… Trudny odcinek – co stwierdziliśmy jednogłośnie. Tymczasem bez większych problemów zmierzamy na kemp. W przydrożnym sklepie robimy zakupy. Pogoda się psuje. W schowku znajduję złożoną na 4 części kartkę z namiarami na noclegi. Dzwonię – pokój pod dachem będzie, cenowo nie zabija – 30 zł od osoby. Bez zbędnego kombinowania jedziemy prosto na kemp, niestety nie możemy go znaleźć. Zamiast tego znajduję stację benzynową z bankomatem i LPG. Odcinek był dość długi, więc kijanka pewnie sporo spaliła. Przy kasie pytam o tor kajakowy Wietrznice. Okazuje się, że muszę się cofnąć ze 100 metrów i skręcić w prawo przy warsztacie samochodowym widocznym na rogu. 10 minut później wjeżdżamy na kemp. Leje deszcz, więc decyzja o zamówieniu pokoju była słuszna. Trochę to potrwało zanim dostaliśmy klucze do domku. Żadna rewelacja, ale przynajmniej na głowę nie kapie, a przez okno mamy widok na odnogę Dunajca, gdzie urządzony jest tor kajakarski. Dzieli nas od niego może 20 metrów.

Domek – jak się okazuje – ma poddasze, gdzie też można pomieszkać. Zakwaterowana została tam załoga krótkiego bushtaxi.

Dziś wieczorem – nietypowo będzie odprawa na dzień jutrzejszy. Biorę ze sobą Młodego.

Rano na chętnych czeka możliwość skorzystania w toru kajakowego. Spływ na pontonie lub bez – jak komu wygodnie. A co na trasie?

Przełęcz Rydza – Śmigłego. Po takich opadach może być wojna. Może wojenka raczej… Taka – jak to określił w końcu Franc – mała wojna z jednym martwym Niemcem. Niespodzianka, na którą warto podjechać wyjątkowo stromym i wrednym podjazdem. Według słów Franca – będziemy biegi redukować aż w końcu nie będzie do czego redukować, blokady zapinać i jechać… Bo niespodzianka będzie tego warta. Mamy tam być maksymalnie na 14.00 W Rabce na zwiedzanie Muzeum Orderu Uśmiechu, skansenu kolejowego czynnego do 18.00 i dajmy na to – przygodny seks powinniśmy sobie zarezerwować maksymalnie godzinę. Na trasie dwie wymagające fakultatywne sekcje terenowe, z czego jednej Franc gorąco nie poleca. Podobno nie ma opcji aby ktokolwiek ją przejechał – tak twierdzą miejscowi. Kemp mamy w lesie, podobno bardzo klimatyczny z pięknym widokiem i możliwością wynajęcia domków. To tyle. Robi się późno. Hania z dzieciakami idzie spać. Ja idę na piwo.


03.07.2014 Czwartek…

Trasa dzisiejszego odcinka

  • Zabrzeż;
  • Ochotnica;
  • Kasina;
  • Rabka;
  • Zubrzyca Górna.

Zwiedzamy Beskid Wyspowy, Gorce oraz część Orawy. Piękne widoki, zabytki muzeum Orderu Uśmiechu i Taboru Kolejowego kilka wymagających podjazdów i sporo błotnych pasaży. Około 130 km. Opis trasy: http://adrenalinka.pl/

Wczorajsze piwo nieco się przeciągnęło. Do późna w nocy siedzieliśmy na stołówce, podczas gdy na zewnątrz padał deszcz…

Deszcz padał, a nas zajmowała opowieść o Syberii. Była zbyt długa, obszerna i wielowątkowa aby ją w całości przytoczyć – z resztą trudno opowiadać o wydarzeniach nie będących moim udziałem. Niemniej jednak opowieść miała pewien znajomy koreański akcent.

Otóż na trasie stało się tak, że Francowy patrol z pełni sprawnego auta stał się złomem… Tylne zawieszenie, w którym wyrwało kielichy sprężyn, uszkodzona rama, zniszczony napęd wyciągarki mechanicznej i na dobitkę tylny wał napędowy, który przebił podłogę 300 metrów od jedynej w okolicy chaty… Nocleg w chacie, wódka, której gospodarz od miesięcy nie pił, rozładowana od pół roku komórka – słuchałem tego jak bajki. I dzień następny kiedy spotkali ekipę geologów jadących ciężarówką. Jeden z nich po obejrzeniu zwłok auta powiedział do Francka:

  • wykręcaj tylny wał, zapinaj przód i jedź – tu powiedział gdzie Franc ma jechać – tam jest nasza baza z zapleczem technicznym. Auto naprawią i pojedziesz dalej.

Francek zrobił jak mu geolog poradził dziwiąc się, że sam na to nie wpadł – w sensie na jazdę na samym przedzie. Do bazy dotarł, niestety okazało się, że warsztat nie ma wolnych mocy przerobowych. Mają co robić z własnymi autami. I wtedy…

  • No i wyszedłem z tej bazy na drogę – Francek zwrócił się do mnie – i zobaczyłem tam kijankę. Taką jak twoja. Lift, zderzaki, snorkel – kropka w kropkę.
  • Kijankę? Przerobioną? na Syberii? – jakoś nie bardzo byłem w stanie w to uwierzyc…
  • Dokładnie jak twoja. Udało mi się złapać właściciela tej kijanki.
  • Kto ci to zrobił? – pytam go.
  • Zrobił co? – tamten był nieco zdziwiony
  • No te zderzaki, lift, snorkel – ja wiem, że to nie są proste rzeczy, więc musiał je ktoś łebski zrobić.
  • No Maksim to robił… nie znasz Maksima?
  • Wiesz… mieszkam 12000km stąd… Mogę nie znać Maksima… Ale zaprowadź mnie do niego, bo sprawę mam…

Maksim rzeczywiście był łebskim gościem. Doprowadził patrola do pełnej zdolności drogowej.

Ale tą historię, podobnie jak kilka innych usłyszanych przez nas musiałby Francek osobiście opowiedzieć…

No i te cztery doły z wapnem…

Ale do rzeczy.

Młody zafundował nam pobudkę o zupełnie przyzwoitej godzinie – zupełnie nie z rodzaju tych nieludzkich. W zasadzie od razu zwijamy manatki. Na zewnątrz pochmurno, ale na szczęście nie pada. Grupa chętnych na zabawy w wodzie właśnie zakłada kombinezony piankowe, kaski i całą resztę ekwipunku do pływania w wodzie. Francek namawia cobym i ja skorzystał. Niestety – jak to mawiają niektórzy – „nie ma opcji”. Hania wyraziła swój stanowczy sprzeciw wobec moich zapędów. Życie…

Pytam co z krzyżakiem i dowiaduję się, że ten co Francek ma na składzie nie pasuje ale właściwy już jest w drodze. Jak dobrze pójdzie to będzie za 2 godziny. Warsztat jest w pobliżu, co prawda obłożony robotą ale właściciel obiecał go udostępnić aby można było samodzielnie awarię usunąć. Tak sobie pokombinowałem – ostatnio krzyżak w kijance udało mi się w pół godziny wymienić. Dadzą radę.

Wobec zdecydowanego sprzeciwu Hani wobec mojego aktywnego udziału w spływie poszliśmy sobie rodzinnie aby przynajmniej biernie pouczestniczyć w całym zajściu.

Tor kajakarski

Tor kajakarski

Tymczasem nasi spłynęli na pontonie. Sądząc po jednoznacznie kobiecych piskach rwąca woda musiała dostarczyć niezłych emocji…Tor kajakowy stanowi uregulowaną odnogę Dunajca o wybetonowanym dnie i brzegach wymurowanych kamieniami. Ilość wody przepływającej przez odnogę – a więc i siłę prądu można regulować poprzez jaz. Wody nie jest w tej chwili dużo – maksymalnie 80 cm, ale w połączeniu z dużą szybkością nurtu i śliskim dnem może stanowić problem dla tych co się w niej znajdą. Chętni wkrótce się zjawiają. Ubrani w czarne pianki, czerwone kamizelki i kaski. Krótka rozgrzewka a potem praktyczne zajęcia w wodzie. Patrzymy na ich zmagania z silnym prądem wody – widać, że pomimo stosownego stroju niektórym uczestnikom jest zimno. Nic dziwnego – Słońca nie ma, ranek jest taki niezdecydowany a zbocza pobliskich gór spowija mgła. W wodzie siedzą nasi, dookoła w ramach rozgrzewki biegają dzieciaki z obozu kajakarskiego, a poniżej mostu, z którego obserwujemy całą akcję inna grupa dzieciaków pływa na kajakach. Miejsce obserwacyjne wkrótce zmieniamy przemieszczając się nieco w górę rzeki w stronę jazu. Młody po drodze znalazł skarby w postaci patyków, które zapewne będzie chciał zapakować do auta. Razem z Zuzą zbierają… patyki, kamyki… Jak wrócę do domu, to kamykami wybrukuję podwórko, a patykami będę przez miesiąc w piecu palił.

Popatrzyłem smętnie jak człek na diecie na menu w restauracji…

Spływ

Spływ

Wróciliśmy do domku. Powynosiłem i popakowałem do kijanki cały ekwipunek. Hania z dzieciakami poszła jeszcze na stołówkę coś na śniadanie zjeść. Tymczasem Franc z Zosią wspólnie pod samuraja zanurkowali, aby wszczepić naprawiony wał. Zostało to nawet uwiecznione na fotografii.

No dobrze – do załatwienia została jeszcze kwestia rozliczenia się za nocleg – i tutaj nastąpił pewnego rodzaju rozdźwięk pomiędzy tym, za co chciano mnie skasować a tym co dostałem. Ogólnie jednak postawiłem na swoim. Kilka minut później obsługa usłyszała od Hani kilka słów na temat poziomu czystości tu i tam. Ośrodek opuszczaliśmy w sumie z ulgą. Wyjeżdżając minęliśmy się – według późniejszej relacji Marcina – z kontrolą z Sanepidu…

A więc znów na trasie. A po trasie… Łącko…

„Daje siłę, krasi lica nasza łącka śliwowica”. To chyba to Łącko? Za śliwowicą nie przepadam. Zbyt dużą mam moc obalającą – niczym czterdziestkapiątka Colta. Wolę klasyczne 9mm :)

Na Przełęczy Legionów

Na Przełęczy Legionów

Pogoda się zrobiła, nawigacja przebiega sprawnie, tłoku na trasie nie ma. Czego chcieć więcej… Dobra passa kończy się na kratce 299 – skręt na Zamieście. Odległość się zgadza, sytuacja się zgadza, dalej nie zgadza się nic. Droga do chłopa na podwórko wiedzie. Tłok się zrobił, zawracamy na raty – do głównej. Ktoś jedzie na rozpoznanie, pytamy też miejscowego – ten mówi, że trzeba jechać dalej główną i że skręt będzie później. Zaraz… drugi skręt? No faktycznie – tym razem zgadza się wszystko oprócz odległości. Na roadbooku było kilometr za mało. Od tego momentu jedziemy w czwórkę składem w zasadzie już tradycyjnym. Zgodnie z sugestią z wczorajszej odprawy lokalizujemy „Top Market”, gdzie dokonujemy stosownych zakupów – i w dalszą drogę. Bez większych problemów dojeżdżamy do miejsca, gdzie rozegra się mała wojna z jednym martwym Niemcem… Przełęcz Rydza – Śmigłego. Zupełnie nie znając historii tego miejsca ironicznie zapytałem czy tą akurat przełęczą Rydz – Śmigły oddelegował się do Rumunii we wrześniu 1939. Dopiero później dowiedziałem się skąd naprawdę pochodzi ta nazwa – chodzi o upamiętnienie walk Legionów Polskich dowodzonych przez Edwarda Rydza-Śmigłego późniejszego marszałka Polski…

Z asfaltu zjeżdżamy w rozmiękłą wąską drogę gruntową. Jest to droga prywatna, więc mamy jechać wolno i grzecznie. I tak też robimy. Droga, która początkowo biegnie prawie płasko w pewnym momencie przechodzi w zjazd. I tu się zaczyna problem, bo przed nami stoi kilka aut. O co chodzi? Kijankę zatrzymuję, pod koła wkładam kamienie, których tu pod dostatkiem. Zjazd nie jest może zbyt stromy, ale nieco rozorany. Idąc wskazuję sobie paluchem miejsca, gdzie będę miał problemy… Prawdziwy problem ma jednak Bogdan. Sosna rosnąca na krawędzi drogi została podmyta przez wodę i pochyliła się w sposób uniemożliwiający przejazd „lodówki”. Brakuje z pół metra… Za sosną stoi patrol – jego sympatyczna załoga z racji ogromnej ilości naklejek imprezowych zyskała miano „kotylioniarze”. Jak się okazuje mają piłę spalinową. Piła nieco kaprysi, ale w końcu Bogdan ścina tą nieszczęsną sosnę. Patrol na kinetyku odholowuje ją na bok. Droga wolna.

Wbrew moim obawom zjazd pokonaliśmy dość sprawnie. Raz tylko jakiś kamiuch uderzył od spodu w podłogę. Strat w sprzęcie nie było… tylko to nieszczęsne pukanie znowu się ujawniło… Ki diabeł?

Na drzewie dostrzegam oznaczenie „szlak JPII”… Hania ma wątpliwości czy papież aby na pewno tędy chodził. Ja myślę, że mało jest miejsc w polskich górach, gdzie nie chodził… więc nazwa jest zapewne uzasadniona. Niczym kremówka papieska.

Oto mamy i kratkę nr 11… Niespodzianka… Tylko ten podjazd…

Nie było tragicznie. Droga wąska, kamienie, po jednej zbocze w górę, po drugiej zbocze w dół – standard niejako. Tylko, że długi strasznie on był… Ostatnie 150 metrów – to już wyzwanie dla reduktora. Myślałem, że w połączeniu z jedynką i sporymi obrotami wyskoczy mi dachem. Jesteśmy na miejscu. Gdy wyglądam przez okno widzę Franca jak – może nieco ostentacyjnie i przesadnie – odetchnął na nasz widok z ulgą. Daliśmy radę. Ale gdzie właściwie jesteśmy i co to za niespodzianka?

Widok z Mogielnicy

Widok z Mogielnicy

Ano jesteśmy na polanie o nazwie Cyrla na stokach Mogielnicy. Teren prywatny, specjalnie dla nas udostępniony. Nie jest to szczyt góry – ten jest kawałek dalej i chętni mogą tam również pojechać. Jest przewodnik – UAZ sprawdza się w tym terenie znakomicie. Chętni już pojechali: oba bushtaxi i chyba ktoś jeszcze. Dla tych co zostali są inne atrakcje: pieczone jagnię, kiełbaski z grilla i oscypki. Dzieciaki uwolnione z fotelików ganiają wśród traw…

My podziwiamy widoki – pogoda jest piękna – racząc się przy tym jedzeniem z rusztu. Jedno i drugie jest doskonale.

  • Pani to taka figurna kobieta… mówi potężny góral zwracając się do Hani. A ten mały taki bystry…
  • Żebyś jego ojca widział… – wtrąca Franc.

Francek wskazuje góry kolejno nazywając widoczne w oddali szczyty – z jednym z nich – Babią Górą związana jest tragedia. W 1969 roku rozbił się tam polski samolot pasażerski. Wszyscy – ponad 50 osób – zginęli…

Okazało się, że Francek wspomniał o tym nie bez przyczyny. Otóż w jednej z pierwszych grup ratowników był jego wujek. To co zobaczył na miejscu nie dawało się opisać. Dziwnym splotem okoliczności wiele lat później Francek spędził noc na stokach Babiej Góry. Jak opowiadał – była to najgorsza noc w jego życiu. Rankiem okazało się bowiem, że znajduje się w miejscu katastrofy…

  • wiesz… oni tam ciągle byli… wszyscy…

Wiem o czym mówił – kiedyś w zupełnie innym miejscu i innych okolicznościach poczułem to samo.

Niejako przy okazji przechodzimy szkolenie odnośnie tego jak się zachować w górach, gdy potrzebna jest pomoc a ze środków łączności dysponujemy jedynie własnym głosem – pozostaje nam wtedy wołanie: 6 razy na minutę, potem minuta na odsłuchanie ewentualnego odzewu. Odzew to np. wołanie 3 razy na minutę i minuta na odzew.

Dowiadujemy się jak porozumiewać się z pilotem śmigłowca ratunkowego: Obie ręce nad głową – jak „Y” to pomoc potrzebna, jedna ręka wzniesiona, druga opuszczona – jak poprzeczka w literze „N” – pomoc zbędna.

Przy okazji dostaje się od Franca lemingom drącym gęby w górach i machających pilotom śmigłowców ratunkowych. Dół z wapnem. Nie pamiętam tylko czy trzeci czy czwarty…

Czas mija i w zasadzie powinniśmy jechać. Dostajemy jeszcze jedną radę:

  • kochani, jak układaliśmy trasę i pisaliśmy roadbook, to w tym miejscu Zosia wypiła z góralami flaszkę… Tak więc odcinek stąd do Rabki należy na roadbooku traktować informacyjnie… Najlepiej niech pilot wypije ćwiartkę – nawigacja wtedy pójdzie sama.

Z sugestii nie skorzystaliśmy, ale podjęliśmy decyzję o zjeździe z trasy. Jedziemy do Rabki – mniej więcej zgodnie z roadbookiem. W Rabce – ze względu na dzieci chcemy spędzić nieco więcej czasu. A na kemp trafimy „na kreskę”. Więc posiedzimy jeszcze chwilę na Mogielnicy.

Na zjeździe

Na zjeździe…

...oczom ich ukazał się las

…oczom ich ukazał się las

O ile podjazd na niespodziankę był tylko męczący to zjazd był zdecydowanie gorszy. W ogóle kiepsko się schodzi czy też zbiega po pochyłości w dół. Można się na twarz wyłożyć – a to już wesołe nie jest. Dlatego aby takich sensacji uniknąć zastosowałem bezpieczną kombinację jedynki z reduktorem i napędem na obie osie. Hamowanie silnikiem było naprawdę mocne – niewątpliwie jest to zasługa skrzyni biegów pochodzącej z kijanki SOHC – trzy pierwsze biegi ma ona zestopniowane dużo niżej niż oryginalna skrzynia z DOHC. Ale to tak na marginesie.
Wracamy na kratkę 11 i korzystając z roadbooka nawigujemy sobie na Rabkę. W zasadzie to próbujemy nawigować… Jak to mawiają towarzysze bracia Rosjanie… „bez wodki nie rozbieriosz…” W końcu jednak jadąc nieco na nos kierownika a nieco na oko pilota trafiamy do Rabki. Na wizytę w muzeum kolejnictwa jest za późno, podobnie z resztą jak na Muzeum Orderu Uśmiechu. Szkoda. Idziemy zatem na deptak, wód leczniczych popróbować… Hania jest rozczarowana, bo nie można sobie takiej wody nabrać tak jak na ten przykład w Nałęczowie… W końcu koło tężni kupuje dwie wody: Zuber III i Jan. Jan jest dobry, ale ten Zuber… pułkownik Zuber… Woda opisywana jako doskonała na „dzień po” – czyli taki niezmordowany pogromca kaca nie dała się na trzeźwo wypić. Po spróbowaniu stwierdziłem, że w życiu chyba nie miałem aż takiego kaca aby ratować się taką wodą…

Tężnia w Rabce

Tężnia w Rabce

Polemingowaliśmy sobie trochę w tej Rabce… Dzieciaki poszalały na placu zabaw, spędziliśmy nieco czasu przy miniaturowej tężni, lody, deptak, ściana płaczu, sklep…
No właśnie – poszedłem do sklepu po drobne sprawunki: kiełbasa i piwo. 20 minut, przy czym przede mną tylko jedna osoba w kolejce. Hania znowu chciała wysyłać ekipę poszukiwawczą. Nie wiem… może tu zakupy tyle trwają…
Czas na kemp jechać. Odkładamy roadbook i jedziemy według nawigacji. Kierunek Zubrzyca Górna – odległość z grubsza 30 km. Punkt charakterystyczny to skansen – dziś już nieczynny. Zanim jednak do niego dojechaliśmy zobaczyliśmy zaparkowane na poboczu drogi Musso, Gelendę i Patrola – ewidentnie nasi, tyle że w towarzystwie policyjnego radiowozu. Zatrzymani za prędkość? Marcin stoi koło musso, macha ręką jakby chciał powiedzieć, że wszystko gra. Pojechaliśmy więc dalej. A teraz spróbujmy znaleźć kemp… skansen już mamy, teraz kemp przy asfalcie – ale to nie ten. Trzeba w las głęboko wjechać… I faktycznie: w lesie z dala od asfaltu mamy bardzo klimatyczny kemping. Hania nie chce dzisiaj spać w namiocie – okazuje się, że można wynająć domek, co też bez wahania czynimy.

  • I takie maleństwa też jadą? – wiele razy na trasie słyszymy te słowa…

Dostajemy maleńki domek – w sam raz dla nas. Nie jest nowy, ale jest czysty. W ogóle cały kemping – w przeciwieństwie do wczorajszego robi bardzo porządne wrażenie.

Podano do stołu

Podano do stołu

Ognisko z Zuzanną

Ognisko z Zuzanną

Jakiś czas po nas – w towarzystwie policji przyjeżdżają koledzy, których mijaliśmy po trasie. Okazało się, że jadąc po roadbooku trafili na jakąś babę, której zdawało się, że jadą po jej gruncie. Przekonać się nie dała, wezwała policję. No i się afera zrobiła – na szczęście załagodzona. Korzystając z okazji pytam policjantów o najbliższą stację z LPG. Okazuje się, że trzeba się cofnąć jakieś 15 km, bo nigdzie bliżej nie ma. Czyli jutro na dzień dobry szukamy LPG.
Rozlokowaliśmy się w domku, zjedliśmy kolację. Młody padł. Zuzia prosi mnie, żeby ją na ognisko zabrać. Nie ma problemu. Bierzemy kiełbasę do upieczenia i krzesełko. Drewna na ognisko jest sporo, ale to drobne gałązki – więc trzeba tego ciągle dokładać. Zuzia jest zachwycona: ogniem, iskrami – nawet dymem wyciskającym łzy z oczu. A kiełbasa upieczona osobiście przez tatę smakuje jak żadna inna. O 23 null null Zuzanna mówi „dobranoc” i idzie spać do domku. Ja idę na piwo…

Francowe opowieści o przemyśle tytoniowym…
Piąty dół z wapnem.


04.07.2014 Piątek…

Trasa dzisiejszego odcinka

  • Zubrzyca Górna;
  • Skansen;
  • Jordanów;
  • Budzanówka;
  • Maków Podhalański;
  • Marcówka.

Zwiedzamy Orawę wraz z Babią Górą i szwendamy się po Beskidzie Makowskim. Około 90 km. Opis trasy: http://adrenalinka.pl/

Poranek…

Zapowiada się słoneczny, gorący dzień. W świetle dnia rozglądam się po kempingu. Jest rzeczywiście klimatyczny. Widok na panoramę Tatr robi wrażenie. Zastanawiam się tylko jak to ująć… Bardziej pejzaż, czy bardziej portret? Kto wie o co chodzi, ten wie…

Bardziej pejzaż czy bardziej portret?

Bardziej pejzaż czy bardziej portret?

Dzieciaki jak tylko oczy otworzyły pogalopowały do ogniska. W tej chwili nie ma tam nic poza kupką popiołu, ale to im w niczym nie przeszkadza. Zuzia tłumaczy Michałowi jak to wczoraj w nocy było fajnie przy ognisku… Grzebią w owej kupce patykami – swoją drogą, podobno to właśnie patyk został uznany za najbardziej uniwersalną zabawkę wszechświata. Wygląda na to, że ciężko będzie ich stamtąd wyrwać, co w sumie ma i dobre strony – przez jakiś czas posiedzą w jednym miejscu. Zdawałoby się, że wszystko jest pod kontrolą i nie ma niebezpieczeństwa. Nic bardziej mylnego – Michał wyrwał z pieńka pozostawioną tam wczoraj maczetę… Na szczęście ktoś zauważył i odebrał… Dziękuję raz jeszcze za czujność i troskę.

Dzisiaj odprawa pod gołym niebem. Patrząc po roadbooku dzień będzie krótki – raptem trzy strony wszystkiego. Przede wszystkim warto zobaczyć skansen w Zubrzycy, kościół w Łętowni a na osiedlu Parszywka – podziwiać widoki. W Makowie Podhalańskim należy uważać na ulicę Słoneczną, która nie dość, że jest trudna do zlokalizowana to jeszcze idzie stromo pod górę a w dodatku nagle z asfaltu przechodzi w bruk a potem przechodzi w drogę gruntową. W zasadzie tyle jeśli chodzi o trasę.

A właściwie nie wszystko – otóż ostatni odcinek mniej więcej z Bodzowa do Marcówki, gdzie będziemy mieli kemp jest nie do końca legalny – a w zasadzie nielegalny. Nadleśnictwo nie wydało zgody na przejazd szutrową drogą, która byłaby może problemem dla auta typu calibra „glebamusibyć edyszyn” a nie dla terenówki. Dlatego przez ten ostatni etap zostaniemy przeprowadzeni przez gości z lokalnego klubu off-road beskidzkie 4×4. Dlatego do 17.30 w komplecie musimy się stawić pod kościołem w Budzowie, a stamtąd w kolumnie pojedziemy dalej.

Kemp jak wspomniałem jest w Marcówce – podobno miejsce idealne dla dzieciaków. Według Franca doznają one tam wniebowstapienia… czy czegoś podobnego.

I jeszcze jedna sprawa – pole namiotowe jest na lekkim stoku, więc Franc sugeruje, aby namiotu ustawić tak aby spać nogami w dół… Agata jadąca w hiluxie ma dziś urodziny, więc działanie takie jest konieczne abyśmy potem nie doznali tego no… wylewu.

Odprawa załatwiona, czas się pakować. Przydałby się jakiś prysznic – z tym nie ma najmniejszego problemu. Ciepła woda, sanitariaty, czyste domki i ogóle ogarnięcie – z takim pozytywnym wrażeniem opuścimy to miejsce.

I pojechali… Chyba mamy dzisiaj dzień na odszczekiwanie…

Rozpoczął Francek… nie pamiętam co miał odszczekać, ale to zrobił…

Potem na pokładzie kijanki rozgorzała dyskusja na temat tego jak wyjechać z kempingu. Trwałem w mylnym błędzie i nie dałem się z niego wyprowadzić – więc pojechaliśmy nie do asfaltu a w las… Dobra… hau, hau… zawracamy. Jest asfalt, skręcamy lewo po nieco ponad kilometrze dojeżdżamy do skansenu. Skansen – a właściwie Muzeum – Orawski Park Etnograficzny w Zubrzycy Górnej (http://www.orawa.eu) – to odtworzony dwór Moniaków wraz z zabudowaniami gospodarczymi – takimi jak na przykład olejarnia, gdzie przy pomocy potężnych pras klinowych wytłaczano olej, młyn napędzany wodą i tartak – również napędzany wodą. Najwięcej czasu spędzamy we dworze, oglądając zgromadzone tam sprzęty gospodarstwa domowego i obserwując jak zmieniał się styl oraz standard życia właścicieli z upływem czasu. Dwór był podzielony na dwie części: po prawej stronie od wejścia była część stara: duża izba z glinianą podłogą i ogromnym piecem, miejscami do pracy, jedzenia, spania, modlitwy oraz kącikami przeznaczonymi dla zwierząt – bo i te znajdowały schronienie w izbie zima…

Dwór Moniaków

Dwór Moniaków

Dom w malwach

Dom w malwach

Kościół w skansenie

Kościół w skansenie

Druga część to część bardziej współczesna, zgromadzono w niej eksponaty z okresu międzywojennego oraz pamiątki po ostatniej właścicielce dworu mieszkającej tutaj bodajże do lat 50 zeszłego wieku.
Zwiedzamy również drewniany kościół przeniesiony tutaj z innej miejscowości. Resztę zabudowań oglądamy z zewnątrz – Hania pozuje do zdjęcia przy chacie z płotem z gałęzi, za którym rosną malwy… Te kwiaty zawsze mi się ze wsią kojarzyły.

Kończymy wizytę w skansenie.

Trzeba teraz znaleźć stację z gazem, bo na tym co mamy w butli daleko nie zajedziemy. Policjanci wczoraj wspominali miejscowość Jabłonka, podobno jakieś 15 kilometrów stąd. Sęk w tym, że nie po roadbooku – ten kieruje nas w Zubrzycy Górnej w lewo a my musimy jechać prosto do krajowej „siódemki” a potem skręcić w prawo na Jabłonkę. Czyli będzie conieco do nadrobienia. Hania się krzywi, że czas, że droga, że to, że tamto… Jabłonkę znaleźliśmy dość szybko – zwłaszcza, że wczoraj jechaliśmy ta drogą. Chwilę trwało znalezienie stacji paliw – ostatecznie znaleźliśmy Bliską. Na stacji niespodzianka: gazowa samoobsługa. Co prawda u siebie w mieście już dawno leję gaz samodzielnie, ale tutaj jest inaczej: specjalny pistolet, specjalny dystrybutor i tak dalej.
Mamy gaz, więc wracamy na trasę. Szybko nadrabiamy te naście kilometrów. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie według roadbooka powinniśmy skręcić w lewo – my oczywiście jedziemy z przeciwnego kierunku więc skręcamy w prawo. Okazuje się, że mamy towarzystwo kilku toyot – nie wiem czy się pogubili, czy skręcili nie w ten wjazd w lewo co trzeba. Czyli jedziemy już grupą. Przez kilka kratek idzie całkiem dobrze, potem nagle wszystko przestaje się zgadzać. To znaczy skrzyżowanie jest tam, gdzie być powinno, ale nie są to drogi szutrowe a asfaltowe. Kolejna kratka powinna być w zasięgu wzroku – w lewo z drogi gruntowej powinna odchodzić droga również gruntowa… A tu asfalt… Cała kolumna stoi. Wesoło. Jak nie wiadomo jak jechać – to trzeba zapytać. Akurat na poboczu drogi stoi ciągnik. Właściciel – nieco starszy sympatyczny pan siedzi w kabinie. Pytamy o drogę. Okazuje się, że jesteśmy we właściwym miejscu – asfalt został tutaj położony może ze trzy tygodnie wcześniej – nie było go w momencie układania roadbooka – stąd zmyła. Po wyjaśnieniu sytuacji wszyscy poza nami pojechali dalej. My zostaliśmy jeszcze chwilę. Pan, który wskazał nam drogę przyjechał na swoje pole aby ukopać trochę młodych ziemniaków. Zdziwiło nas to bardzo mocno, więc wywiązała się rozmowa na temat sezonu wegetacyjnego oraz terminów siewów i zbiorów… No cóż – on ziemniaki sadził w marcu. My w maju…

Żegnamy się i – już samotnie jedziemy dalej. Stacji z LPG jakoś do tej pory nie spotkaliśmy – więc tym razem Hania odszczekuje… Sprawiedliwość musi być. Nawigacja idzie dobrze – nad błędem na kratce 124 przechodzimy do porządku dziennego dopisując do odległości jedno zero… Ot Francek widocznie pożałował. Kierujemy się z grubsza na Jordanów. Na przejeździe kolejowym krótki postój. Akurat szlaban był zamknięty. Małe zamotanie na kratce 126 – skręcilismy w szuter nieco za wcześnie i trzeba się było wycofać. Między domami drogami gruntowymi kierujemy się na Łętownię. W pewnym momencie dostrzegam – pośród górskiego pejzażu widok znajomy każdemu geodecie: betonowy słupek graniczny z krzyżem dodatkowo opalikowany świadkami… Specjalnie zatrzymałem auto aby uwiecznić go na zdjęciu. Niestety w trakcie tej operacji kapelusz leżący na siedzeniu wypadł na ziemię prosto w kałużę, w której stałem… Ot złośliwość.

Zboczenie zawodowe

Zboczenie zawodowe

Kościół w Łętowni

Kościół w Łętowni

inna perspektywa

Inna perspektywa

Dziesięć minut później byliśmy już pod kościołem pod wezwaniem świętych: Szymona i Judy Tadeusza w Łętowni. Kościół drewniany, ewidentnie zabytkowy. Niestety mamy niefart do zwiedzania świątyń – ta co prawda jest otwarta, ale tylko na potrzeby sesji zdjęciowej. My wejść nie za bardzo możemy.
Święty Juda Tadeusz… święty od rzeczy niemożliwych… czasem sobie myślę, że powinien to być patron geodetów. Do spółki ze świętym Antonim – tym od rzeczy zagubionych.
Kilka fotek z zewnątrz i jedziemy dalej. Kierunek Bogdanówka a konkretnie jedno z osiedli – o wdzięcznej nazwie Parszywka. Na odprawie Francek wspomniał, że będzie ostro pod górę. Rzeczywiście tak jest, ale po tych kilku dniach strome podjazdy przestają robić na nas wrażenie. Wiemy na co stać auto – a może dokonać więcej niż na to wygląda, więc jesteśmy spokojni. Po drodze dosłownie na chwilę zatrzymujemy się przy małym strumyku spływającym w drewnianym korycie. Woda jest czysta i bardzo zimna…

Źródło

Źródło

Widok z Parszywki

Widok z Parszywki

Na Parszywce doganiamy toyoty i przez krótką chwilę jedziemy razem. Chwila jednak krótką była, a my musieliśmy wykonać przerwę techniczną. Skutek tego był taki, że toyoty pojechały a my zostaliśmy. Potem coś pozajączkowalismy w nawigacji i wylądowaliśmy nie do końca tam gdzie powinniśmy… po raz kolejny nastąpiła zmyła na trasie alternatywnej. W każdym bądź razie między zabudowaniami wyjechaliśmy na jakąś drogę z płyt betonowych. Nie bardzo chciałem się cofać, więc zagadnęliśmy jakiegoś tubylca czy tędy dojedziemy do asfaltu. Pomimo stanu wskazującego na spożycie conajmniej trzech tanich win marki Arizona potwierdził i podał nieco przybliżoną odległość. Do asfaltu rzeczywiście dojechaliśmy i od razu postanowiliśmy nie kombinować tylko „na kreskę” dojechać do Makowa Podhalańskiego. Okazało się, że nasza „kreska” prowadzi przez Wieprzec – na roadbooku był zaznaczony skręt na tą miejscowość. Czyli pomimo zamotania jedziemy mniej więcej zgodnie z trasą. W Makowie Podhalańskim bezskutecznie staramy się namierzyć ulicę Słoneczną. Przejeżdżamy koło sanktuarium zaznaczonego w roadbooku, ale poszukiwanej ulicy nie znajdujemy. Znajdują się za to toyociarze… też błądzą, ale wkrótce wpadają na właściwy trop. Czepiamy się ich odpuszczając zwiedzanie sanktuarium. Znając nasze szczęście i tak pocałujemy klamkę. A tak jest szansa, że nie pobłądzimy. Jedziemy więc.

Droga jest taka jak Francek na odprawie opisywał: asfalt, bruk, grunt i stromo pod górę… Trzymamy się toyociarzy jak córeczka maminej sukienki… Szare bushtaxi jadące przed nami ma jakiś dziwny przechył… Okazuje się, że to nic takiego – po prostu sprężyna zawieszenia zweryfikowała się negatywnie.

Wkrótce – niemalże o czasie meldujemy się pod kościołem w Budzowie. Stąd w kolumnie mamy być przeprowadzeni na kemping. Przewodnik już jest: Arek z lokalnego klubu beskidzkie4x4 (www.beskidzkie4x4.pl) jadący w pajero. Okazuje się, że nie wszyscy będą mogli jechać. W musso padło sprzęgło – brak sterowania. Sprzęgło jest hydrauliczne. Płyn jest, niestety pompka nie podaje go do wysprzęglika. Czyli winna jest pompa sprzęgła albo popychacz łączący pedał sprzęgła z pompą. Tyle zdążyłem wydedukować. Zdaje się, że do podobnych wniosków nieco wcześniej doszedł Przemek, który pomaga Marcinowi w reanimacji auta. Wygląda na gościa, który wie co robi i dla którego mechanika niezależnie od warunków terenowych nie jest problemem.

Tak więc te dwie załogi zostają pod kościołem reszta zaś posłusznie rusza za przewodnikiem. Jedziemy znowu gdzieś z tyłu… za nami kolumnę zamyka gelenda, przed nami jedzie Michał w patrolu. Pniemy się pod górkę, asfalt przechodzi w szuter. Po drodze po lewej stronie mijamy prywatną ekspozycję militarną. Podobno można ją zwiedzać – Młody byłby wniebowzięty. Nie tym razem jednak. Po kilku minutach jazdy cała kolumna skręca w lewo w wąską leśną dróżkę. Skręca i prawie natychmiast staje. Na drodze zostajemy my i gelenda. O co chodzi? Po jakimś kwadransie ruszyliśmy się do przodu o zawrotne 20 metrów… No to już dobrze nie wygląda. Zostawiłem Hanię z dzieciakami w aucie i z buta oddelegowałem się na czoło kolumny. No…. mamy tu małe pandemonium… wąska droga biegnąca w dół, ciasna z racji rosnących po obu jej stronach drzew. Duże samochody mają duże problemy tutaj. W użyciu jest francowy mechanik – zdaje się, że targa doktorów i naprawdę ma co robić. Arek tłumaczy, że dalej jest weselej: zakręt, urwisko i drzewo rosnące na tym urwisku. Obejrzałem całość krytycznym okiem…

  • Żeby z tego jakiegoś nieszczęścia nie było – powiedziałem półgłosem ni to do siebie ni to do kogoś obok, po czym zawróciłem do samochodu…

Kilka minut później usłyszałem na CB jedno krótkie zdanie

  • Franc mamy akcję!

Niczego więcej z CB się nie dowiedziałem, ale zobaczyłem jak Marcin z gelendy biegnie w dół.

  • Co się stało – pytam.
  • A to nie wiesz? Ktoś stracił palec. Na CB mówili…

A więc jednak nieszczęście.

Tym razem to Hania jako służba zdrowia biegnie w dół. Bardziej się tam przyda niż ja. Czekamy. Na CB cisza.

Kilka minut później mija nas Piękny prowadzony przez Marcina i kolegę z beskidzkiego 4×4. Jest blady, widać, że cierpi. Jeden z palców prawej ręki ma zawinięty na grubo bandażem – czyli pierwszej pomocy udzielono mu już na dole. Gelendą jadą do szpitala w Suchej Beskidzkiej – jakieś 8 kilometrów stąd.

Wraca Hania przynosząc nieco więcej szczegółów odnośnie wypadku: zdarzył się on gdy Piękny rozwijał linę z wyciągarki. Z niewiadomych powodów wyciągarka nastawiona na rozwijanie liny zaczęła ją zwijać. Piękny nie zdążył puścić liny… Zmiażdżony został jeden paliczek. Tyle w kwestii wypadku. Co do drogi to moja żona wyraziła przekonanie, że nie jest ona dla nas żadnym wyzwaniem i że przejedziemy ją bez problemów. No, no… A jeszcze w poniedziałek taka harda nie była… Mimo to naszej decyzji pozostawiono to czy chcemy jechać tą drogą. Gdybym był Skipperem z Pingwinów z Madagaskaru powiedziałbym z pewnością: „Kowalski opcje poproszę!”

A te są następujące:

  • jazda po roadbooku – z możliwością spotkania leśnych ludków. A takie spotkanie na pewno zakończy się mandatem.
  • jazda „na kreskę” na kemp – zagroda „u Harnasia” w Marcówce.

Przez chwilę rozważam co lepsze. Tutaj spędzimy jeszcze conajmniej dwie godziny, bo na tyle oszacowałem czas przejazdu. A do tego jesteśmy ostatni w kolumnie, więc na kemping dojedziemy wieczorem. Poza tym jest gorąco. Decyzja szybka i prosta: jedziemy „na kreskę”. Zajeżdżamy pod kościół gdzie zostały dwie załogi – ogarniają temat. Mniej więcej po półgodzinie (zakupy po drodze) dojeżdżamy do Marcówki. Miejscowy zagadnięty o zagrodę u Harnasia zamyślił się głęboko, po czym stwierdził:

  • Jesteście w Marcówce, ale to miejsce jest w drugiej części wsi. Jakby po drugiej stronie góry. Musicie cofnąć się te 4 kilometry do głównej drogi i skręcić w następny zjazd…
  • A jakoś inaczej się nie da?
  • Tym samochodem się da – i tu udzielił nam wskazówek, z których zrozumiałem tylko tyle, że za 600 metrów ma być kapliczka i skrzyżowanie…

No dobra – jedziemy. Kapliczka jest, krzyżówka jest. Tyle, że ma ona nieco więcej opcji niż mówił miejscowy. I którą wybrać? Z opresji wybawili nas ponownie miejscowi. Dwóch gości w nieco przechodzonym golfie. Zagadnięci o Harnasia nie od razu skojarzyli o kogo chodzi, dopiero po chwili doszli do zgodnego wniosku, że wiedzą o kogo chodzi. Powiedzieli, żeby jechać za nimi. Doprowadzili nas na miejsce. Cholera – pasowałoby flaszkę dać, ale mam tylko tą setkową co mi ją Zosia pierwszego dnia w Lesku dała… Wręczyłem ją pasażerowi, żałując, że nie jest to ćwiartka. Lepiej by to wyglądało.

Zagroda robi porządne wrażenie: jest klimatyczna drewniana bacówka, jest nieco pochyłe pole namiotowe, miejsce na ognisko, miejsce do biesiadowania oraz jeszcze jeden budynek, który nie jest wykorzystany. Później okazało się, że jest on w trakcie przebudowy – będzie druga bacówka.

Między budynkami zaparkowany patrol – ewidentnie nie nasz, przez co zastanawiamy się czy aby trafiliśmy we właściwe miejsce. Po rozmowie z załogą okazuje się, że jak najbardziej – oni są z imprezy od Arka i jutro startują stąd na własną trasę.

Pojawia się gospodarz, chwilę rozmawiamy – wyjaśnia co i jak. Rozbijamy namiot nie na pochyłości tylko na kawałku równego za bacówką. Dzieciaki chwilę później namierzyły kupę gliny, którą – jak się później dowiedzieliśmy gospodarz stosuje do wyrobu dość specyficznych cegieł. Zrobione są one z gliny ugniecionej ze słomą i wysuszonej na słońcu. Jak się później dowiedzieliśmy wykorzystywane przy rozbudowie drugiej bacówki jako wypełnienie ścian. Ciekawe.

Glina pochłonęła dzieciaki bez reszty, tak więc zdążyliśmy ze wszystkim – z rozłożeniem noclegu i ze zjedzeniem pysznego gorącego posiłku zaserwowanego przez gospodarza. Na ognisku stoją jeszcze dwa żeliwne garnki – jest w nich potrawa, której nigdy nie jadłem ale zawsze miałem ochotę: prażonka. Musimy jednak na nią jeszcze poczekać.

Pojawia się coraz więcej aut – niestety naszych ciągle nie ma. Jest za to długi patrol z naklejką na drzwiach sugerującą, że kierowca jest geodetą. Witam go więc ogólnogeodezyjnym powiedzeniem: „Jak się geodeci spotykali… to flaszkę wypijali…”

Niedługo potem pojawili się nasi… sądząc po autach to działo się.

Wieczorem impreza. Agata ma urodziny. Na tę okazję nasz gospodarz przeistacza się z bacy w harnasia. Jest tort, są pochodnie i życzenia. No i niejako przy okazji Franc zaprasza wszystkich facetów do spróbowania swoich sił w grze na trąbicie. Uwaga – komu się ta sztuka nie uda – ten w dyby.

  • Tak dla porządku, to niektórych toyociarzy bym w te dyby zakuł – dorzuca Francek jakoś tak poza tematem.

Co on z tymi toyotami?

Dyby zaś znajdują się kilka kroków poniżej zaraz przy ognisku. Ale co to jest ta trąbita? Trombita?

Po chwili już wiemy na czym – harnaś przynosi rzeczony instrument: długa na 2,5 – 3 metry drewniana trąba. Harnaś trzyma koniec wylotowy wysoko nad głową a Franc dmie w ustnik. Donośny długi dźwięk przelatuje nad zboczem…

  • Kto następny?
  • Może ja?
  • Prosz…

No i dmucham w ten ustnik jakobym w kij dmuchał. Nic. Zero dźwięku. No więc dmucham jeszcze raz, mając przed oczami wersety „Pana Tadeusza” o Wojskim co to „w oczach krwią zabłysnął” a w głowie niejasne wspomnienie o takim jednym co jak się nadął, to wydał odgłos niekoniecznie tym końcem, którym by chciał… Za plecami słyszę – oj, będą dyby… Aaaaa – to tak to trzeba robić :) Jakiś tam odgłos z trąbity udało się wydusić, ale do tego co zademonstrował Franc – lat świetlnych brakowało. Niemniej jednak jury było skłonne uznać. Potem z różnym powodzeniem próbowali inni. Lepiej, gorzej… I w pewnym momencie podszedł Michał…

  • A ja mogę?
  • A możesz.

I Michał dmuchnął w trąbitę wydając z niej całkiem głośny dźwięk. W ciszy, która zapadła potem słychać było jedynie trzaski opadających szczęk, po czym zapanowała ogólna wesołość. Najbardziej cieszył się Młody – ojca zakasował bez pudła. Mało tego – granie powtórzył jeszcze conajmniej trzykrotnie.

Trębacz

Trębacz

Integracja przeciągnęła się do późnych godzin wieczornych… Wszystkie dzieciaki miały spać w bacówce pod dachem. Doszliśmy jednak do wniosku, że nasze są jeszcze nieco za małe na takie atrakcje, więc spały z nami w namiocie. W środku nocy zbudził nas Adam z bushataxi pytając czy Michał śpi z nami czy w bacówce. Podobno jakiś chłopiec źle się poczuł – w pierwszej kolejności więc sprawdzono czy to aby nie Michał… Dziękuję za troskę raz jeszcze. Reszta nocy upłynęła bez incydentów.


05.07.2014 Sobota…

Trasa dzisiejszego odcinka

  • Marcówka;
  • Sucha Beskidzka;
  • Żmije;
  • Stryszawa;
  • Jeleśnia;
  • Koszarawa.

Włóczymy się po Beskidzie Średnim i Żywieckim. Na trasie piękne widokowo granie i przełęcze. Nie zabraknie również trudnej sekcji błotnej i kamiennego brodu. Sporo zabytków architektury drewnianej i piękne widoki na Babią Górę i Pilsko. Około 100 km. Opis trasy: http://adrenalinka.pl/

Dobrze się spało…

Obudził mnie Młody szukający mamusi… Mamusi nie ma – wstała wcześniej. Młody dał się przekonać i poleżał jeszcze ze dwa kwadranse… Ech… trzeba się ruszyć. Hania wraz z doktorami i Pięknym siedzi w miejscu, gdzie wczoraj serwowano jedzenie. Odgrzewają wczorajszą prażonkę. Piękny ma już zmieniony opatrunek – więc nie tracą czasu.

Zuzia wstała i do spółki z Michałem zajęła się gospodarstwem – w zagrodzie są owce i kozy. Dla naszych dzieci widok zwierząt gospodarskich nie jest rzeczą niezwykłą, ale akurat ani kozy, ani owcy w naszym gospodarstwie nie ma. Więc jakaś atrakcja to jest.

Kawa… dajcie mi kawy…

Śniadanie… To co nie poszło wczoraj teraz znika w tempie dość szybkim. Nic dziwnego, bo jedzenie pierwsza klasa. Że wspomnę chociażby chleb własnego wypieku.

Korzystając ze światła dnia oglądamy z Hanią konstrukcję ściany drugiej – nie ukończonej jeszcze bacówki. Ściana taka bardziej szkieletowa z wypełnieniem z suszonej na słońcu cegły spojonej również gliną. Na zewnątrz deski z bala – takie półokrągłe w przekroju. Styk między deskami utkany gałganem z wiórów. Efekt wizualny – fantastyczny.

Zamieniam kilka słów z Franckiem – doszedł do wniosku, że być może czuję się stratny, że nie przejechałem wczoraj tego odcinka terenowego, więc jeżeli mam takie życzenie to możemy go przejechać dziś. Odpowiadam nieco żartobliwie zmodyfikowanym motywem przewodnim pierwszej Transpolonii: „Książę się już trochę ponajeżdżał”. I to zdaje się prawda jest, bo zaczynam odczuwać pewnego rodzaju przesyt.

Odprawa

Odprawa

Potem tradycyjnie jak co rano stały punkt programu: odprawa. Tym razem nie pod gołym niebem, ale na tarasie widokowym nie dokończonej jeszcze drugiej bacówki.

Dzień dzisiejszy będzie obfitował w atrakcje różnego kalibru. Począwszy od zagwozdek nawigacyjnych typu „rurka od gazu” na kratce 165, poprzez zamotane skrzyżowanie w Zembrzycach, „świeże ryby” na kratce 217 i kilka innych miejsc, gdzie należy uważać.
Mamy też kilka miejsc, które warto zobaczyć: kościół w Zembrzycach, karczma „Rzym” w Suchej Beskidzkiej, Dziad na Żmijach (brzmi dość dziwnie), Przełęcz Carchel, osuwisko w Lachowicach, stara karczma w Jeleśni oraz – co mnie zainteresowało najbardziej – stacja kosmiczna w Sopotni. O co chodzi?
Tradycyjnie jest też kilka miejsc, gdzie jest zmiana trasy… w niektórych miejscach zielone ludziki mogą mieć nieco inną wizję legalności trasy, ponadto wiedzą o nas i będą starali się uprzykrzyć nam życie. Tak więc pojedziemy sobie inną drogą omijając zastawione na nas pułapki. Zastanawia mnie to – nie dalej jak wczoraj na trasie w lesie spotkaliśmy leśniczego w granatowej kijance, który widząc nas – jadących nieco niepewnie – z uśmiechem na ustach powiedział: „Tędy! Dobrze jedziecie!” I życzył wszystkiego dobrego. Dziś jego koledzy z tej samej firmy będą się starali wlepić nam mandat. Oto Polska właśnie…
Dzień kończymy w „Zagrodzie pod halą” w Koszarawie Bystrej. Podobno jest tam bardzo stromy podjazd… nieco mniej stromy niż ten, co wiódł nas na niespodziankę w czwartek. Podobno na oznakowanie trzeba uważać, bo takie dość kiepskie jest.

Wszystko jasne?

Się okaże…

Bacówka

Bacówka

Druga bacówka

Druga bacówka

Konstrukcja ściany

Konstrukcja ściany

Ściana - lico

Ściana – lico

widok na dyby

Widok

Zagrodę jako pierwsi opuszczają uczestnicy imprezy Arka. Jadą w kolumnie na trasę. Wśród nich ludzie, których poznaliśmy wczoraj: Marcin i Agnieszka z dzieciakami. Agnieszka jest po raz pierwszy na takiej imprezie i jest z tego powodu mocno zdenerwowana. Na nas też już czas. Z wprawą nabytą przez te kilka dni zwijamy obozowisko. Zapowiada się gorący dzień.
Na trasę wyjeżdżamy sami. Z doświadczenia wiemy, że albo ktoś nas dogoni, albo my dogonimy kogoś. Problemy zaczynają się już na trzeciej kratce z dzisiejszego dnia – gdzie ta cholerna gazrurka? Trochę na czuja skręciliśmy w lewo. Po drodze spotkaliśmy miejscowego – potwierdził, że tędy dojedziemy do Zembrzyc. I o to chodzi. W Zembrzycach mamy małą zamotkę na skrzyżowaniu. Finalnie lądujemy na jakiejś drodze serwisowej czy też lokalnej. Zgodnie z roadbookiem prowadzi nas ona pod wiaduktem trasy nr 28. Trasa nr 28 zaś prowadzi nas prosto do Suchej bez Kicka… znaczy Suchej Beskidzkiej. Przejeżdżamy przez miasto kierując się na osiedle Koźle. Po drodze mijamy karczmę „Rzym” – ale nie jest to ta słynna karczma, opisana przez Mickiewicza w „Pani Twardowskiej”. Tamta podobno jest na Białorusi. Ciekawe czy zgodnie z opisem ma ona strzechę z bród żydowskich pobitą nasieniem maku…

Na osiedlu Koźle punktem charakterystycznym jest budynek o numerze 333. Znajdujemy go dość sprawnie, ale coś nie jesteśmy przekonani czy ta kratka jest właściwie narysowana. Coś jakoś nie pasuje. Sytuację ratuje gospodyni – wyszła z domu zaciekawiona tym co się dzieje. Na pytanie czy jechały tędy terenówki odpowiada twierdząco pokazując kierunek, w którym i my się udajemy. Na pytanie o „dziada na Żmijach” po krótkim zastanowieniu odpowiada:

  • no jest tam coś takiego…
Dziad na Żmijach

Dziad na Żmijach

Sucha Beskidzka

Sucha Beskidzka

W gościnie

W gościnie

Z Przełęczy Carchel

Z Przełęczy Carchel

To jedziemy… Znowu pod górkę. Po drodze nieoczekiwany postój: miejscowi ściągają drewno leżące na łące aby załadować je na wóz stojący na drodze. Zejdzie im się jeszcze z kwadrans – tak więc albo zaczekamy, albo pojedziemy górą przez las, albo – jak chcemy skrajem łąki. Chwilę rozważam opcje. Jedziemy skrajem łąki. To znaczy jak już ją przejadą doktory jadący już z powrotem. Droga wolna…

Po kilku minutach dojeżdżamy tam gdzie powinien być ten „dziad na Żmijach”. Ma to być jakaś rzeźba, czy też figurka – Francek nie sprecyzował czego dokładnie mamy się spodziewać. To co zobaczyliśmy to gipsowa figurka idącego, nieco zgarbionego mężczyzny – proszalnego dziada, podpierającego się laską z naczyniem na datki w ręku ustawiona na pieńku. Figurka jest nieco sfatygowana, poklejona taśmą – widać, że stoi tu nie od wczoraj i że sporo przeszła. Tablica nad figurką oznajmia, że oto jesteśmy na osiedlu Żmije.

Parkujemy kijankę i wychodzimy. Koło domu po prawej stronie kręci się jakaś kobieta – kosą wycina wybujałą trawę. Na nasz widok odstawia kosę na bok… Chwilę później pada pytanie, które słyszymy dość często.

  • To z takimi maleństwami jedziecie?

Maleństwa uwolnione z fotelików natychmiast odkryły, że koło figurki dziada jest mnóstwo cukierków do zabezpieczenia w celu natychmiastowego bądź późniejszego spożycia…

Rozmawiamy z Panią Ewą – dowiadujemy się co można tutaj zobaczyć. Proponuje też, że jeśli chcemy może nas przeprowadzić dalej – aż na przełęcz Carchel. Jest tylko mały problem – do kijanki nie wciśnie się nawet szpilki. Tak więc jeśli jest coś do zobaczenia, to pójdziemy tam na piechotę. Chwilę później dojeżdżają nasi… Kierując się wskazówkami pani Ewy drapiemy się pod górę. Zuzia zbiera poziomki rosnące tutaj dość obficie…

Po jakimś, niezbyt długim czasie dochodzimy do lasu. Skręcając w lewo jego skrajem dochodzimy do miejsca, gdzie jest ławeczka z widokiem na znajdującą się poniżej Suchą Beskidzką. Obok ławeczki – miejsce na ognisko. W sumie to idealne miejsce na biwak. Na chwilę zatrzymujemy się tutaj. Dołącza do nas pani Ewa. Przez chwilę zastanawiamy się co robić – czy wracać do samochodu i jechać dalej, czy też może przejść się trochę, posłuchać i popatrzeć. Wybieramy drugą opcję. Wracamy na drogę i zapuszczamy się w bukowy las. Michał przekomarza się z panem Andrzejem, ja opowiadam o przeznaczeniu granitowych słupków z krzyżem, których kilka mijamy po drodze oraz o tym dlaczego na mapach las podzielony jest na kwadraty. Ot taka wiedza fachowa.

Droga początkowo idzie nieco w górę, ale potem łagodnie obniża się. W lesie panuje przyjemny chłód, gdy go opuszczamy słońce daje się we znaki. Do celu mamy już niedaleko.

Zatrzymujemy się przy dużej biało – niebieskiej kapliczce, która musiała zostać niedawno odnowiona. Pani Ewa potwierdza – rzeczywiście, kapliczka ta przeszła niedawno remont, ale starano się przy tym nic nie zmieniać w jej oryginalnym wyglądzie, tak aby wyglądała tak jak wtedy gdy była wybudowana. I to się chyba udało. Na drzewie obok przybita jest żółta tabliczka z napisem: Przełęcz Carchel )( 640m n.p.m.

Krótki postój i ruszamy w drogę powrotną… Robimy trochę zdjęć. Mnie najbardziej zainteresował „granitowy słupek z krzyżem” wystający z ziemi po drugiej stronie drogi. Takie zboczenie zawodowe.

Po drodze zaglądamy do starego drewnianego domu po lewej stronie drogi. Z domu tego – jak zrozumiałem pochodzi żona brata pani Ewy. W tej chwili mieszka tutaj pan Jan. Spędzamy tutaj chwilę.

Czas jednak w miejscu nie stoi i trzeba jechać dalej. Do przejścia mamy jeszcze kawałek drogi – taki spacerek na kwadrans, nie dłużej. Pod figurką dziada pani Ewa zaprasza na czereśnie. No cóż – są wyjątkowo dojrzałe i smaczne i warto się po nie wspiąć na drabinę.

Na Żmijach spędziliśmy dużo więcej czasu niż zamierzaliśmy, więc trzeba się zbierać w dalszą drogę. Dzieciaki zabezpieczają jeszcze resztkę cukierków – pani Ewa dodaje coś od siebie. Dostajemy też instrukcje jak najszybciej dojechać do Suchej Beskidzkiej – okazuje się, że mamy kolejną zmianę trasy i tak będzie najbezpieczniej.

Podczas gdy my zjeżdżamy w dół inna grupa z naszej imprezy wspina się na górę. Załoga hiluxa miała jakąś paskudną awarię. Urwane mocowanie amortyzatora czy coś podobnego. W każdym bądź razie konieczne było zastosowanie terapii migomatem i kątówką.

W Suchej Beskidzkiej krótki postój celem dokonania niezbędnych zakupów, po czym w kolumnie jedziemy dalej. Sądząc po drogowskazach krążymy gdzieś w okolicach Stryszawy.

Jest gorąco, dzieciakom upał daje się mocno we znaki, dlatego nieco improwizujemy zasłaniając okna w tylnych drzwiach ręcznikami. W dodatku każda kratka roadbooka wymaga zastanowienia… Dojechaliśmy do kratki oznaczonej numerem 196. Powinien być bród, którego nie widzimy. Oddelegowałem się nad rzekę. W miejscu, w którym się znalazłem istniał kiedyś najprawdopodobniej wojskowy awaryjny przejazd przez rzekę. Dno rzeki na szerokości mniej więcej 10 metrów było wybetonowane. Wybetonowane były również brzegi o łagodnym pochyleniu. Jak dowiedziałem się od pana Andrzeja tego typu obiekty były utrzymywane na wypadek działań wojennych i zniszczenia mostów – można było w ten sposób przejechać na drugi brzeg. W tej chwili obiekt ten pozbawiony troski uległ zniszczeniu. Popatrzyłem na popękane betonowe płyty i na stadko małych rybek – zapewne pstrągów walczących z prądem rzeki… Po czym zdjąłem buty i wszedłem do wody. Była zimna i przyniosła ulgę zmęczonym stopom.

To nie ta kratka...

To nie ta kratka…

Kolejny bród

Kolejny bród

Bród, którego szukaliśmy znalazł się wkrótce. Okazało się, że minęliśmy go jakieś 100 metrów wcześniej. Czyli zawracamy. Bród nie jest głęboki ale tu i ówdzie wystają z wody kamienie. Jedziemy za Bogdanem. Po chwili zostawiamy rzekę za sobą i jedziemy wzdłuż jej brzegu wąską dróżką pośród „łopianów i barszczów”. Tak przy okazji – łopiany są tutaj naprawdę imponujące. Po niecałych 2 kilometrach docieramy do kolejnego skrzyżowania na Stryszawę. Tutaj podejmujemy decyzję o odłączeniu się od grupy. Jedziemy w lewo na Stryszawę zostawiając grupę za sobą. Słyszymy jeszcze przez CB jak szukają skrętu w lewo przy stacji paliw zaznaczonej na kratce 202. Sęk w tym, że tam takiego skrętu nie ma, ale kawałek dalej jest druga stacja, gdzie sytuacja odpowiada tej z roadbooka. Dajemy więc znać przez radio, że chodzi o następną stację i spokojnie jedziemy dalej. Kierujemy się na Jeleśnię, gdzie jest zabytkowa stara karczma. Po drodze mijamy grupę aut terenowych zaparkowanych na poboczu drogi. Pośród nich rozpoznajemy Patrola Marcina i Agnieszki. Patrol nieco się przykurzył… Ciekawe jak Agnieszka znosi jazdę. Wczoraj wieczorem była ciężko przerażona. W Jeleśni nie zatrzymujemy się – odbijamy na Sopotnię Wielka. Podobno jest tam zrekonstruowana stacja kosmiczna, którą można zwiedzać. Obiekt ten nosi oficjalną nazwę „Młodzieżowa Stacja Kosmiczna YSS”. Więcej informacji można znaleźć na stronie: link

Okazuje się, że nasi już tu są…

Na drodze nie bardzo jest gdzie zaparkować, parking dla gości zastawiony jest przez naszych, co to wcześniej przyjechali. W poszukiwaniu kawałka miejsca dla siebie zajeżdżam pod sąsiednią posesję. Tam kilka metrów za bramą wjazdową jest kawałek miejsca w sam raz na zaparkowanie kijanki. Właścicielowi posesji nie bardzo się to podoba, ale po krótkiej rozmowie i wyjaśnieniu, że na parkingu miejsca nie ma i że my tylko na kwadrans macha ręką i kwituje krótkim:

  • A chooy… zjedź tylko bardziej z asfaltu i możesz tak stać.

„Młodzieżowa Stacja Kosmiczna YSS” mieści się ona na tyłach prywatnego domu. Dla gości przewidziane są dwa programy zwiedzania: krótszy – mniej więcej dwudziestominutowy podczas którego można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy o powstaniu obiektu i ciekawostkach z nim związanych oraz dłuższy – bodajże godzinny podczas którego goście uczestniczą w symulacji misji kosmicznej. Siłą rzeczy wybieramy program skrócony, ponieważ ten dłuższy będzie możliwy do wykonania dopiero wieczorem, pod warunkiem że zbierze się odpowiednia liczba chętnych.

Na Stacji kosmicznej

Na Stacji kosmicznej

Przed wejściem do Stacji chętni mogą założyć kombinezony będące replikami kombinezonów stosowanych przez NASA oraz ochraniacze na buty – takie jak w szpitalu. Nasze dzieciaki nie chcą, natomiast Witek – wnuk pani Beaty ochoczo wbija się w pomarańczowe wdzianko. Z tego co zapamiętałem z opowieści przewodnika kombinezony te – w sensie repliki oraz jeden autentyk zostały przekazane Młodzieżowej Stacji Kosmicznej YSS przez amerykańskiego astronautę polskiego pochodzenia George’a Zamka. Docenił on w ten sposób inicjatywę młodych ludzi, chcących stworzyć coś niecodziennego… Jakże blado na tym tle wypada nasz jedyny kosmonauta ze swoim autografem złożonym na miniaturce kombinezonu… Zdaje się, że z Hanią byliśmy jednakowo zniesmaczeni… Po niezbędnych przygotowaniach i pouczeniu przez przewodnika, że tam po drugiej stronie włazu nie ma nieważkości – podobno zdarzali się delikwenci atakujący „szczupakiem” otwarty właz. Niestety – po drugiej stronie okazywało się, że stara ziemska grawitacja działa tak samo po czym następowało bolesne zderzenie z podłogą. Przechodzimy więc ostrożnie i zajmujemy miejsca siedzące na podłodze. Wnętrze stacji – w sensie jej wyposażenie zostało odtworzone przy wykorzystaniu elementów wymontowanych ze złomowanych komputerów – widać tu trochę twórczej improwizacji. Na suficie jest laptop – nieważkość zastępuje tu skutecznie mocny klej. Oświetlenie, klimatyzacja, kosmiczna toaleta… Do tego kilka ciekawostek z „dnia powszedniego astronauty” i… koniec programu. Mimo wszystko było ciekawie i gdyby tylko czas pozwolił to chętnie wzięlibyśmy udział w symulacji misji kosmicznej. Może następnym razem.

Pakujemy się do auta. Wracamy do Jeleśni. Auto parkujemy na parkingu w pobliżu starej karczmy. Jakiś lokales w wymuskanym yarisie zaparkowanym obok komentuje półgłosem wygląd kijanki:

  • ale upie…olony…

Swój komentarz zachowałem dla siebie, ale na wszelki wypadek zrobiłem temu yarisu zdjęcie – to na wypadek, gdyby umiejętności jego kierowcy były na tym samym poziomie co kultura i przy manewrach przypadkiem zadrapałby mi błoto. To znaczy lakier.

Karczma

Karczma

Oddelegowujemy się do cukierni po drugiej stronie ulicy. Dzieciaki na lody, Hania na kremówkę ja na sfinansowanie tego wszystkiego. Kremówka podobno wspaniała. Ok… poczekajcie chwilę – skoczę do sklepu po drugiej stronie ulicy. Mam do kupienia dwie rzeczy, przede mną w kolejce dwie osoby. Każda ma jakieś skromne zakupy w koszyku. Po 10 minutach oczekiwania odłożyłem to co miałem z powrotem na półkę… Nie wiem co ci ludzie tutaj robią, ale chyba większość dnia spędzają w sklepowych kolejkach. Masakra jakaś.

Słodycze zjedzone, zakupy nie zrobione – pakujemy się do auta i w drogę. Jedziemy po roadbooku kierując się na Koszarawę Bystrą. Przez jakiś czas jedzie przed nami nieco zmotana srebrna kijanka. Do ostatniego noclegu w „Zagrodzie Pod Halą” mamy jeszcze ponad 10 kilometrów. Problemem jest jednak jej znalezienie. Kratkę 235 namierzamy bez większego problemu, jednak nie pasuje odległość. Wracamy więc. Spotkana na drodze kobieta twierdzi, że dobrze jechaliśmy – jeśli tam jedziemy to ona chętnie pojechałaby z nami. Niestety jesteśmy tak załadowani, że wzięcie kogokolwiek na pokład jest niemożliwe. Wracamy na skrzyżowanie… Może spytać kogoś jeszcze? W pobliżu jest leśniczówka. Na podwórku zaparkowany UAZ. Pukam do drzwi – po chwili się otwierają. Wyjaśniam jaki mam problem… Leśniczy problemu nie widzi:

  • jedź tym asfaltem na wprost pod górę – tu pokazał drogę, z której zawróciliśmy po przejechaniu 600 metrów. Będzie jakieś 1800 metrów – ostro pod górę. Jak zobaczysz, że droga idzie po warstwicy to będzie odbicie w prawo w drogę polną. I tam już będzie drogowskaz…

Podziękowałem i wróciłem do auta. „Droga po warstwicy” – zastanawiające. Znaczy, że droga w pewnym momencie jest pozioma?

No to ognia. Jest ostro pod górę, jest kręto. I jest drogowskaz. Niestety ustawiony tak, że zamiast do zagrody trafiam na prywatną posesję. Na szczęście właściciele są wyrozumiali. Wskazują miejsce, gdzie powinienem pojechać, wyrażając przy tym przekonanie, że nawet tym autem wjechać się tam nie da.

Kilka minut później okazuje się, że wjechać się dało.

Wita nas właściciel sprawdzając jednocześnie czy jesteśmy na liście gości. Weryfikacja wypadła pozytywnie i po chwili kieruje nas na kwaterę – pawilon po prawej, ostatni segment. Spotykamy Francka i Zosię – podobno próbowali się do nas dodzwonić z informacją, że na roadbooku jest błąd (ta nieszczęsna odległość). Niestety – to są góry i zasięg telefonii komórkowej czasami ginie. Na kwaterze okazuje się, że mamy dwa pokoje – jeden dla nas, drugi dla dzieci. Hani się to nie podoba, coś tam marudzi. Włącza się w to wszystko Francek… Awantura wisi w powietrzu. Chyba dzisiaj komuś krzywdę zrobię, a przynajmniej uduszę. Rozwiązanie znajduje się szybko – w „naszym” pokoju składamy do kupy dwa łóżka. Będzie na nich spała Hania z dzieciakami. Ja się prześpię w pokoju „dziecięcym”. I po kłopocie. Kłopotu tymczasem dostarczyłby nam Michał. Na szczęście pan Andrzej był w pobliżu i ściągnął Młodego zanim ten zrobił sobie krzywdę. Idziemy na kolację do dużego drewnianego budynku przy wjeździe do Zagrody. Napotkany Francek z wyczuwalną w głosie ulgą mówi:

  • Rafał, nie sądziłem, że dacie radę… Pancerne macie te dzieciaki.
Babia Góra w oddaleniu...

Babia Góra w oddaleniu…

...i w zbliżeniu

…i w zbliżeniu

Ano hartować je trzeba od maleńkości…

Kolacja, pożegnalny bankiet. Okazuje się, że doktor Janusz ma talent wokalny. Jego interpretacja „Ja nie chcę za inteligenta iść” Aliny Janowskiej spowodowała ogólna wesołość. W sumie to nie ma się czemu dziwić – doktor Janusz jak wspominał – w czasach młodości udzielał się w studenckich kabaretach.

W barze biorę piwo, bo sklepie pewnie stałbym po nie w kolejce do tej pory. Przysłuchuję się rozmowom z rzadka dodając coś od siebie. Z resztą – wszyscy jesteśmy w jednym zgodni: impreza była udana. Bankiet trwa do późna…


06.07.2014 Niedziela

Trasa dzisiejszego odcinka

  • Koszarawa;
  • Przełęcz Zygmuntówka;
  • Zawoja…

Zakończenie. Około 20 km. Opis trasy: http://adrenalinka.pl/

Dalej – do domu, trasą wedle uznania.

W komplecie spotykamy się na śniadaniu. Dzisiaj oficjalne zakończenie imprezy. Zanim jednak rozjedziemy się, to każda załoga otrzyma pamiątkowy suwenir, a najmłodsi uczestnicy – własnoręcznie osobiście przez Franca wypisane dyplomy.

  • kochani, po raz pierwszy w historii Transpolonii to robię :)

Podziękowania, wymiana telefonów i namiarów, grupowa fotka… Wszystkie twarze zadowolone – super impreza. Tylko ten pies na fotce…

  • a szósty dół z wapnem to na takie pieski – żebraki :)

Chwilę później szukamy dzieci… znalazły jedną jedyną czynną kałużę, w której dodatkowo roiło się od kijanek… Wyciągnięcie ich stamtąd było trudnym zadaniem. Przy okazji z niejakim zdziwieniem odkrywam małego, czarnego, osobowego piżota zaparkowanego obok budynku restauracyjnego. Jak on się tutaj wdrapał?

Daliśmy radę :)

Daliśmy radę 🙂

Nasze auto spakowane już czeka. Ostatni rzut oka na stoki Babiej Góry zdającej się być na wyciągnięcie ręki. Powietrze przeszywa pomruk zbliżającej się burzy…

Pożegnania – jak ja ich nie lubię.

Jednak pożegnania Meli z Michałem nie zapomnę chyba nigdy. Było wzruszenie i trochę łez popłynęło…

Rzucamy jeszcze okiem na roadbook – na dzisiaj mamy fakultatywny krótki odcinek terenowy, ale nie decydujemy się na jego pokonanie.

Opuszczamy Zagrodę Pod Halą.

Przed nami długa droga do obowiązków, rutyny, pracy, stresu, nudy i tego wszystkiego co dzień nasz powszedni serwuje nam co dzień.


Takie tam krótkie podsumowanie…

Do domu wróciliśmy późną nocą. Po drodze zawadziliśmy o Wadowice, za Krakowem zjedliśmy najdroższe w tej części Europy kanapki… W Radomiu jakiś esteta zwrócił nam przez radio uwagę, że auto mógłbym umyć… Człowieku – ja to błoto z Bieszczad wiozę, a ty mi tu o jakiejś myjni… Generalnie po trasie wiało nudą, co w sumie aż tak złe nie było. Co ciekawe na trasie zużycie gazu zastanawiająco spadło. Hmmm…

Znalazło się trochę czasu na podsumowanie imprezy. W krótkich żołnierskich słowach: jak na debiut było więcej niż dobrze. Myślę, że kolejne edycje będą jeszcze lepsze. Dzieciaki już pytają kiedy w góry pojedziemy :)

Jest tylko coś niepokojącego w zachowaniu niektórych właścicieli aut terenowych: biorą udział w komercyjnej imprezie na prywatnych gruntach ze wszystkimi zezwoleniami i ustaleniami. Bawią się fajnie i wszystko niby jest OK. Tyle, że korzystając z dobrodziejstwa techniki jakim jest GPS rejestrują sobie trasę – i wracają na nią już na dziko. Nie wiem jak określić takie postępowanie i taką postawę. Jak na mój gust jest to zwykłe chamstwo.

Dlaczego piszę o takich patologiach? Ano dlatego, że dzięki takim „chamom w terenówkach” legalny offroad dostaje po tyłku. Coraz trudniej jest zorganizować legalną imprezę, ludność miejscowa zaczyna się odnosić wrogo i generalnie wszystko idzie nie w tą stronę. Dochodzę do wniosku, że chamstwo należy zwalczać napalmem.

Tyle jeśli chodzi o imprezę i okoliczności towarzyszące.

Kilka słów o kijance by się przydało – w sumie to też bohater tej opowieści.

Aktualnie kończę taki tam mały remont – wiek i eksploatacja zrobiły swoje. Zgniły i urwały się tylne mocowania budy do ramy. Trzeba było je zrobić od początku nieco inaczej niż oryginalnie. Zgniła podłoga schowka na narzędzia – więc pozbyłem się schowka. Przy okazji zrobiłem coś, do czego przymierzałem się od dłuższego czasu – butla gazowa powędrowała pod auto. Akurat po amputacji schowka zrobiło się tam trochę miejsca. Potem okazało się jeszcze, że brakuje kawałka prawej podłużnicy. Niedużo – jakieś 60cm…To znaczy był, ale taki bardziej ażurowy. Bagno zgnilizny normalnie. Diaks, blacha, kątownik, migomat…

Życie normalnie, życie…

 



1 komentarz do “TransPolonia Góry 2014”

  1. Rafał napisał(a):

    http://podroze.onet.pl/gdzie-na-weekend/beskid-niski-poplatane-drogi-i-szlaki-wioski-widma-puste-cerkwie/yyg25y

    Ciekawy artykuł. Beskid Niski zawsze bliski…

Odpowiedz