Wilcze Echa 2013

naklejka2013CZERWIEC

Jeżeli ktoś ciekawy zechciałby zapytać wujka Google o „Wilcze Echa” to najpewniej dostanie przekierowanie do cioci Wiki a ta krótko, niczym wujek Staszek mistrz ciętej riposty poinformuje go, że:

„Wilcze echa” – polski film przygodowy z roku 1968 nakręcony w konwencji westernowej, którego akcja toczy się w Bieszczadach, kilka lat po II wojnie światowej.

Tako rzecze Wikipedia.

Ale widocznie nie wie wszystkiego.

„Wilcze Echa” to również nazwa cyklicznej imprezy offroadowej organizowanej przez Anię i Kosę z www.polskiebezdroza.pl

Z informacji zamieszczonych przez Organizatorów na www.forum4x4.pl doczytałem, że:

TERMIN: 20-23 czerwca 2013 (tradycyjnie, od czwartku do niedzieli) MIEJSCE: Natura Park Stężnica

 To już VII edycja Imprezy. Imprezy dla całych rodzin. Dla tych, którzy chcą pojeździć turystycznie po najpiękniejszych zakątkach Bieszczad i dla tych, którzy chcą mocno „poupalać” w terenie. Nie zabraknie atrakcji dla jednych i drugich. Mamy nowe trasy turystyczne (w sporej części) i mamy nowe trasy terenowe (zostanie połowa dotychczasowych, też zmieniona) I oczywiście mamy przygotowany bogaty program dla dzieciaków. Klasycznie już, jedziemy w formule „BEZ CIŚNIENIA” i „BEZ LIMITU”. Pierwsze dotyczy podejścia do imprezy i jazdy, drugie biesiadowania, czyli posiłków i napojów  Tradycyjnie, obowiązuje standard „Na Pełnym Wypasie” W tym roku ruszamy z programem stypendialnym dla dzieciaków z gminy Baligród. W poprzednich latach wspieraliśmy świetlicę w Kołonicach. Teraz chcemy ufundować stypendium na pierwszy rok studiów dla najzdolniejszego ucznia z gminy Baligród. I mamy nadzieję, że stanie się to już tradycją.

Ta opowieść to moje spojrzenie na imprezę.

O pewnym polskim filmie, szczytnej idei, genialnym planie, precyzyjnym rozkładzie dnia, rzymskiej maksymie „De gustibus non est disputandum” oraz urokach podróżowania z dziećmi… czyli tradycyjnie zamiast wstępu.

Nie lubię gór. Działają na mnie wyjątkowo przygnębiająco i sprawiają, że dostaję małpiego rozumu. Przekonał się o tym Grzechu na Ukrainie gdy w rekordowym tempie wdrapaliśmy się kijanką na dość wysoką górkę… Dlatego nie wiem więc co sprawiło, że gdy tylko pojawiły się zapisy na tegoroczną czerwcową edycję Wilczych Ech, bez dłuższego namysłu wpisałem się na listę i wpłaciłem zaliczkę. Było to jakoś zimą albo wczesną wiosną… Auto – jak to zwykle przed takimi wyjazdami wymagało przeglądu i drobnych napraw – jakieś tam drobiazgi dość upierdliwe powychodziły, więc trzeba było je ogarnąć. Zastanawiałem się nawet przez chwilę nad wstawieniem do kijanki klimatyzacji, ale uznałem że nie dam rady samodzielnie tematu ugryźć. No cóż… później żałowałem…

Nadszedł czerwiec… Wyjątkowo upalny czerwiec… Zastanawialiśmy się z Hanią jak tu rozplanować podróż… to prawie 500 kilometrów, upał, auto bez klimatyzacji a na pokładzie oprócz dwojga dorosłych – również dwoje dzieci. Wymyśliliśmy więc lot z międzylądowaniem w Stalowej Woli, gdzie Hania ma rodzinę – będzie okazja do spotkania. Wyjedziemy dzień wcześniej, przenocujemy w Stalowej Woli i następnego dnia na luzaku pojedziemy sobie dalej. Plan w założeniu genialny, w praktyce okazał się trudny do wykonania.

W środę 19 czerwca postawiłem sobie za cel załatwienie wszystkich ważnych spraw biurowych maksymalnie do południa. Nie wszystko udało się załatwić, sprawy zdawały się żyć własnym życiem i nijak nie dawały się ująć w karby. W końcu jednak prawie zgodnie z planem wyłączyłem komputer, pożegnałem się ze wszystkimi i pojechałem po Zuzannę. Razem mieliśmy dokonać bardzo ważnego zakupu – mianowicie zasłonek na okna, aby Słońce za bardzo nie nagrzewało auta. W pobliskim sklepie motoryzacyjnym zakupiliśmy takowe mocowane na przyssawkę. Specjalnie dla Zuzanny wziąłem takie z Kubusiem Puchatkiem… Kupiliśmy, zamocowaliśmy i w drogę do domu… W domu zaś na „dzień dobry” nasłuchaliśmy się różnych różności a w szczególności zaś niepochlebnych opinii zasłonek, które kupiliśmy… Chińszczyzna, badziewie, bezguście – takie tam słowa uznania… Nic to – pakujemy auto… zeszło się… dzieci zgłodniały… nakarmić… przebrać… usadzić… wysadzić… usadzić… zrobiła się godzina 15… Niewesoło – do Stalowej Woli jedzie się co najmniej 4 godziny, więc będziemy na 19 jak dobrze pójdzie… W końcu bagaże trafiły do bagażnika, załoga do wozu a do wnętrza auta dodatkowo kilka butelek z zamrożoną wodą jako namiastką klimatyzacji. Mnie dodatkowo też coś mało nie trafiło. Ruszyliśmy. Droga mijała dość dobrze – po kwadransie marudzenia dzieciaki się pospały i cudowny ten stan trwał aż niecałe dwie godziny. Potem tradycyjnie… pić, siusiu, jeść… i tak na zmianę. Podróże z dzieciakami to naprawdę wyzwanie. Do Stalowej Woli dojeżdżamy późnym wieczorem… Zanim udaliśmy się na odpoczynek popatrzyłem na nawigację – wychodzi na to, że aby dotrzeć na miejsce potrzebujemy minimum trzech godzin. Trzy godziny na nieco ponad 180km? No cóż – w takim przypadku aby być na czas musimy wyjechać maksymalnie o godzinie 13 następnego dnia.


O sklerozie galopującej, dobrodziejstwie wnętrz klimatyzowanych, punktualności, drodze przez mękę i szczęśliwym lądowaniu… czyli Czwartek 20 czerwca.

Poranek zapowiadał upalny dzień… Wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie… i od tego momentu nic nie szło zgodnie z planem… Okazało się, że Zuzia nie ma odpowiednich ubrań – zostały w domu… No nic – przecież sklepy są otwarte, więc idziemy na przymusowe zakupy. Padło na Tesco… za jakie grzechy… Młodego zostawiamy pod opieką Wujka i we trójkę pakujemy się w kijankę. Do Tesco nie jest daleko… No cóż – czas trwania zakupów ma się jednak odwrotnie proporcjonalnie do odległości… w zasadzie ja mógłbym wyjść po kwadransie. Niestety, nie da się. Łażąc jak ten skazaniec po sklepie niejako z przymusu znajduję jedne jedyne portki pasujące na mój tyłek. Długość nogawki też pasuje… cena 50zł. Kupuję. Jedyna dobrą stroną tego przybytku jest klimatyzowane wnętrze. Gdy wychodzę na zewnątrz upał wali mnie w głowę niczym obuchem… W oczekiwaniu na zakończenie zakupów odpalam  www.forum4x4.pl  w komórce i natrafiam na wpis: „Noo… to jeszcze herbatka – i ruszamy”. Szczęściarze… Mija południe… my ciągle w tym osranym Tesco… W końcu wychodzimy. Wracamy do Wujka, obiad, pakowanie gratów i znów jesteśmy w trasie. Jest godzina 15… Jedziemy tak jak warunki drogowe pozwalają. Wybraliśmy w zasadzie jedyny możliwy wariant przez Rzeszów… Do samej granicy województwa podkarpackiego jechało się jeszcze znośnie. Nigdy nie byłem w tych okolicach… Jasionka – czyli to tutaj jest lotnisko. Rzeszów. Trafiliśmy chyba najgorzej jak tylko było możliwe: popołudniowy szczyt powiązany z korkami wynikającymi z remontu ulic. Już rozumiem dlaczego nawigacja przewiduje 3 godziny na pokonanie niecałych 200 kilometrów. Upał jest morderczy… Wleczemy się w imponującym tempie galopującego ślimaka, korek zdaje się nie mieć końca. Po trasie też nie bardzo jest jak podgonić – warunki nie bardzo pozwalają. Z Rzeszowa kierujemy się na Sanok po drodze mijając miejscowość Blizne. Zdaje się, że tam podczas II wojny światowej był niemiecki poligon doświadczalny broni rakietowej. Stamtąd też została wystrzelona rakieta V2, która spadła gdzieś nad Bugiem i została przejęta przez żołnierzy AK, a następnie po rozmontowaniu przetransportowana samolotem do Londynu… Zagmatwana historia dotycząca jednej z większych tajemnic II wojny światowej… Z Sanoka korzystając ze wskazówek giepsa kierujemy się na Lesko. Z Leska teoretycznie powinien być rzut beretem, niestety… coś się giepeesowi pozajączkowało i poprowadził nas ogólnie rzecz biorąc nie tam gdzie byśmy chcieli… „Zielone wzgórza… nad Soliną…” Chyba to nie to miejsce. No dobra… klasyczna mapa w garść, w najbliższym sklepie prośba o wskazówki… Hoczew… Hoczew… ech – przecież my tu już byliśmy. Odnajdujemy właściwą drogę. Baligród – jesteśmy prawie u celu, tylko jak dojechac do Stężnicy? Okazało się, że oprócz ubranek dla Zuzanny nie zabralismy też wydrukowanych wskazówek co do dojazdu. Kombinujemy więc… Po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy właściwą drogę i po paru minutach wjeżdżamy w bramę strzeżoną przez dwa ogromne niedźwiedzie (oj co my się potem do tych misiów nachodzimy). Następnie kawałek drogi z płyt betonowych i po chwili w dole widzimy budynek pensjonatu. Zgodnie z instrukcjami zatrzymujemy auto na parkingu Kompleksu Rekreacyjno – Wypoczynkowego „Natura Park”. Jest dobrze po 19… Po drewnianym moście przypominającym nieco te zwodzone ze średniowiecznych zamków wchodzimy do budynku pensjonatu. W recepcji chwilowo zamienionej w centrum operacyjne całej imprezy załatwiamy formalności związane z naszym w niej udziałem. Recepcja jest wręcz zawalona szpejem offroadowym różnego rodzaju. Są to fanty w zorganizowanej loterii. Kupujemy dwa losy – dla Zuzi i Michała. Zobaczymy ile szczęścia macie dzieciaki… Formalności załatwione, Kosa informuje jeszcze o porannej obowiązkowej odprawie i o tym, że lada moment w „dziupli” powinna się zacząć wieczorna biesiada. Instalujemy się w pokoju – trwa to chwilę, a następnie udajemy się do „Dziupli” – zgodnie ze wskazówkami Kosy: w lewo i pod górę.

Bez komentarza...

Bez komentarza…

„Dziupla” – jak się okazuje jest dość mocno oddalona od budynku, gdzie jesteśmy zakwaterowani. Idąc mijamy kilka domków rozmieszczonych na kształt miniaturowej wioski, gdzie zakwaterowani są inni uczestnicy imprezy. Zastanawiamy się jak te domki są urządzone w środku i czy są całoroczne. Zapas opału i kominy na dachach sugerują, że tak jest w istocie. W końcu dochodzimy na miejsce i stwierdzamy, że nazwa „dziupla” nijak nie pasuje do rzeczywistości. „Dziupla” to dość spora wiata z grillem, barem i stolikami w środku zdolna pomieścić naprawdę dużo osób. Grille pracują pełną parą, oprócz tego na szwedzkim stole znajdujemy sporo zacnych lokalnych specjałów. Jest w czym wybierać zgodnie z formułą „bez limitu” 🙂 Najedzeni wracamy do pensjonatu. Hania z dzieciakami idzie spać, ja wracam do „dziupli” na małe, jasne, bezalkoholowe 😉 piwo kuflowe. Nigdy nie piłem Leżajska z kija – po męczącym dniu smakuje wybornie.


O śniadaniu przy świecach, wsparciu, na które zawsze można liczyć, złośliwości przedmiotów martwych, twórczości Wojciecha Gąssowskiego, zagadce ichtiologicznej, świątyniach zmieniających wyznanie, nudzie na trasie, urokach zwiedzania z dziećmi oraz kilku innych rzeczach… czyli Piątek 21 czerwca…

Natura Park

Natura Park – budynek główny

Poranek wita nas awarią. Wysiadło światło. Ubieramy dzieciaki i schodzimy do restauracji. Na sali panuje taki bardziej półmrok, czemu nie można się dziwić znając położenie budynku. Wychodzi na to, że śniadanie zjemy przy świecach. Na szczęście po dłuższej chwili zasilanie w energię elektryczną wraca. Po śniadaniu – odprawa. Najpierw kilka słów od organizatora, potem kolejno głos zabierają przedstawiciele Straży Leśnej i Policji. Impreza jest legalna – a więc wszystkie trasy i warunki przejazdu nimi zostały uzgodnione zarówno z właścicielami, jak i odpowiednimi władzami. Chodzi zarówno o trasy turystyczne – za chwilę na jedną z nich wyruszymy, jak i o tak zwane fakultety – czyli specjalnie wyznaczone odcinki, gdzie można sprawdzić zarówno swoje umiejętności jako kierowcy jak i możliwości samochodu. Fakultety mają być otwarte dziś po 15. Kosa apeluje, aby ci którzy chcą się tam pobawić bezwzględnie stosowali się do wskazówek zawartych w opisie trasy. Do apelu przyłączają się przedstawiciele Straży Leśnej i Policji – pomimo tego, że ich wzajemna współpraca z Kosą układa się bardzo dobrze to nie będą mieli litości jeśli któregokolwiek z uczestników trzeba będzie ukarać. Wszystko jasne. Wracamy do pokoju – trzeba będzie zabrać niezbędne rzeczy. Korzystając z ostatnich chwil przed wyjazdem rzucam okiem na roadbook – wygląda na czytelny i dobrze przygotowany.

Co my tutaj mamy...

Co my tutaj mamy…

Oprócz tego zawiera sporo informacji dodatkowych o obiektach, które zobaczymy po drodze. Wygląda na to, że dzisiaj będziemy jeździć cerkiewnym szlakiem. No cóż… W roadbooku są jeszcze dwie kartki luzem: jedna z nich przedstawia położenie tras fakultatywnych, druga zaś to foto zagadka – coś dla bystrego oka – na kartce są zdjęcia charakterystycznych szczegółów, które można zobaczyć po trasie na konkretnej kratce roadbooka. Za poprawne rozwiązanie fotozagadki można w drodze losowania wyhaczyć fajną nagrodę, jednak słowa mojej żony z miejsca sprowadzają mnie na ziemię… „mężu… ty na drapane liczysz…” No, tośmy powalczyli… Godzina 10 z minutami. Dzieciaki siedzą już przypięte w fotelikach, my pakujemy ostatnie drobiazgi. Jest gorąco. Hania znów chwali mój gust, którym kierowałem się przy zakupie zasłonek na okna przy czym zestaw epitetów znacząco się nie poszerzył. No cóż… ruszamy… Roadbook prowadzi nas trasą, którą jechaliśmy wczoraj. Wygląda na to, że kierujemy się nad Solinę. Do grona wychwalanych rzeczy moja żona zdecydowała się włączyć samochód… grat, złom, czasopożeracz – tego rodzaju słowa uznania. No cóż… kijanka tego nie zdzierżyła i zrewanżowała dość złośliwie. Otwarte okno w drzwiach pasażera nie daje się zamknąć. No – w końcu nie tylko ja mam zepsuty humor. Kijanka to jednak poczciwe auto – nawet jak się psuje, to robi to z klasą. Roadbook kieruje nas na parking przy zaporze. Jeśli chcemy ją zobaczyć, to trzeba jakoś to okno zamknąć. Niestety silnik podnośnika ani drgnie. Prąd jest, przełacznik działa a silniczek nie robi. Moje zmagania z oporną materią budzą zainteresowanie chłopaków z kremowego patrola, noszącego na sobie ślady długiej i intensywnej eksploatacji… Zapewniam, ze damy radę – więc idą zwiedzać. ja tymczasem po paru minutach negocjacji z upartym mechanizmem zdecydowałem się na rozwiązanie rzeźnickie – zdemontowałem cały podnośnik, szybę podniosłem do góry ręcznie, a od dołu podparłem dwiema dopasowanymi kawałkami drewna, co to z leżących gałęzi pozyskałem.

Główny winowajca po resekcji.

Główny winowajca po resekcji.

 Nienawidzę urządzeń elektrycznych. Straciliśmy 40 minut… Aby dojść na zaporę musieliśmy przejść między straganami zastawionymi wszelkiego rodzaju zabawkami i innymi kuszącymi dzieciaki rzeczami. Szczęśliwie udało się nam wywinąć od zakupienia wszystkiego jak leci dzięki czemu strat w budżecie uniknęliśmy. Przed nami zapora. Po prawej stronie ogromny zbiornik zaporowy – czyli Jezioro Solińskie. Nie zdawałem sobie sprawy, że jest ono aż tak duże. Wcześniej widziałem je tylko na zdjęciach, rzeczywistość sprawiła, że kopara opadła mi do pięt. I ten kolor wody: niebiesko – zielony. Wyglądamy przez barierkę – lustro wody jest duuużo poniżej, a tuż pod jej powierzchnią pokazuje się mnóstwo ryb. Z tej odległości – czy tez wysokości nie bardzo jestem w stanie rozpoznać co to za ryby… Pstrągi? Raczej nie… No to zrobimy inaczej… aparat fotograficzny pozwala na naprawdę duże zbliżenie. Po chwili wszystko jest jasne: to klenie żerujące stadami. Silne, waleczne ryby. Od czasu do czasu pokazują się też inne ryby: z głębiny majestatycznie wypływa duży karp lub leszcz. Raj dla wędkarza. Kiedyś Ojciec mój opowiadał, że dawno, dawno temu był tutaj – i jeśli chodzi o jego opowieści dotyczące rybostanu, to pod tym względem nie zmieniło się nic.

zagadka ichtiologiczna

Zagadka ichtiologiczna

Po drugiej stronie

Po drugiej stronie

Z Jeziorem w tle

Z Jeziorem w tle

No cóż – na samej zaporze nie spędziliśmy za dużo czasu. Przespacerowaliśmy się w te i wewte, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć. Prawdę mówiąc gdy zeszliśmy z obiektu odetchnąłem z ulgą – widok mojej żony z dzieckiem na ręku przy barierce powodował, że wyobraźnia podsuwała mi przed oczy takie obrazy, których nie chciałbym nigdy w rzeczywistości zobaczyć. Zanim dotarliśmy do samochodu trzeba było się znowu przedrzeć przez stragany. I tu niestety strat uniknąć się nie dało. Trzeba było kupić jakieś straganowe badziewie, które i tak za godzinę pójdzie w kąt… No cóż – taki lajf. W samochodzie krótka kalkulacja czasowa: odpuszczamy sobie zwiedzanie wnętrza zapory, co sugeruje nam roadbook. Jedziemy dalej. Pełni zapału i chęci zwiedzenia nowych nieznanych miejsc próbujemy się dostosować do narzuconej przez roadbook konwencji: od cerkwi do cerkwi.

Cerkiew w Równi

Cerkiew w Równi

Cerkiew w Polanie

Cerkiew w Polanie

 Jako pierwsza na naszej trasie pojawia się Cerkiew św. Paraskewy w Ustianowej Górnej. Niewielka drewniana świątynia o poczerniałych ścianach z dachem krytym gontem. jeden krótki rzut oka na wieżę… coś tu się nie zgadza… Krzyż osadzony na wieży nie jest prawosławny. W roadbooku znajdujemy wyjaśnienie zagadki: świątynia ta początkowo rzeczywiście była cerkwią, jednak po wielu perturbacjach w czasach słusznie minionych stała się tym czym jest obecnie: kościołem rzymskokatolickim pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny. Tutaj należałoby pochwalić autorów roadbooka: informacje dodatkowe, które w nim zawarli są rzeczywiście przydatne. Gdy zbieramy się do odjazdu jakoś tak od niechcenia patrzę na kartkę z fotopunktami dołączoną do roadbooka. Dzwon na dzwonnicy wygląda jakoś podobnie do tego na zdjęciu. Fajnie – jeden fotopunkt już mamy. Jak się później okazało – jedyny. Z Ustianowej Górnej roadbook kieruje nas do Równi do cerkwi pod wezwaniem Opieki Matki Bożej. Świątynia drewniana – podobnie jak ta w Ustianowej – o poczerniałych ścianach i dachu krytym gontem. Gdy patrzę na nią z zewnątrz mam nieodparte wrażenie zachwiania proporcji: stosunkowo niewysoki parter nakryty jest ciężkim dachem z pękatymi kopułami wież różnej wielkości. Niestety nie możemy zajrzeć do środka – świątynia jest zamknięta. Ograniczamy się zatem do obejrzenia jej z zewnątrz. Okazuje się, że tak jak w przypadku poprzedniej cerkwi, ta również na skutek różnych zawirowań „zmieniła wyznanie” – w tej chwili jest to kościół rzymskokatolicki pw. MB Wspomożycielki Wiernych. Po krótkim postoju w cieniu jedziemy dalej. Dzieciaki grymaszą – nic dziwnego – jest upał, a w dodatku zbliża się ich czas na drzemkę. Po krótkim czasie zasypiają. W tej sytuacji odpuszczamy sobie zwiedzanie cerkwii Św. Mikołaja w Rabem (obecnie kościół rzymskokatolicki pw. Świętej Rodziny) oraz cerkwi Narodzenia NMP w Żłobku (obecnie kościół Matki Bożej Nieustającej Pomocy). Jesteśmy mniej więcej w połowie trasy i nasuwa mi się jedno spostrzeżenie: nawigacja idzie nam fatalnie. Winy jest rozmiar kół – daleki od fabrycznego, który sprawia że faktycznie przejeżdżamy odcinek dłuższy o około 10%, w stosunku do wskazań licznika. O ile przy krótkich odcinkach między kratkami nie ma to większego znaczenia to przy dłuższych sprawia sporo problemów. No i właśnie taki problem mamy w tej chwili: nijak nie możemy znaleźć miejsca opisanego w roadbooku jako „punkt widokowy na pasmo Otrytu”. Rysunek na kratce wskazuje jasno, że powinna tam być pętla – czyli prawdopodobnie jakiś parking. Szukamy, rozglądamy się uważnie, ale bezskutecznie. Po pewnym czasie odkrywamy, że nie tylko my jesteśmy w takiej niekomfortowej sytuacji… Atmosfera w kijance zrobiła się nerwowa… Podejmujemy decyzję o powrocie na ostatnią znaną kratkę. Zanim jednak tam dojedziemy Hania dokonuje korekty wpisanych do roadbooka odległości, tak aby uwzględniały poprawkę na błąd licznika. Najwidoczniej korekta była właściwa bo odnajdujemy ów punkt widokowy: stoi tam zaparkowany jakiś patrol, w pobliżu nie widać nikogo. Chwila zastanowienia: dzieciaki śpią, więc jeśli się zatrzymamy w celu zwiedzania to na bank zakończy się to ich obudzeniem i ogólną awanturą. Jedziemy więc dalej. Kilometr dalej najmłodsza część załogi jak na komendę otworzyła oczy. Widocznie uznali, że się wyspali. Wobec tego kolejny postój będziemy mieli przy najbliższej nadarzającej się okazji: przy cerkwi pw. św. Mikołaja w Polanie – obecnie jest to kościół rzymskokatolicki pw. Przemienienia Pańskiego. Nie zabawiamy długo – po krótkim postoju wracamy na trasę. Jak dotąd offroadu mieliśmy jak na lekarstwo. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie mieliśmy go wcale. Sytuacja zmienia się dość radykalnie kilkanaście kilometrów dalej. Kierując się asfaltem na miejscowość Terka na łuku drogi przed zabudowaniami odbijamy w prawo w szuter… Noooo… zdecydowanie przestało być nudno. Jakieś 10 kilometrów krętej szutrowej drogi biegnącej to w górę to w dół. Jest nawet powód do tego aby przód dopiąć. Droga ta na codzień nie jest dostępna – jak się dowiaduję później jest to jakaś wewnętrzna droga zakładowa i bez zezwolenia nie warto się tam pchać. Ostatnią cerkwią na trasie jest cerkiew św. Paraskewy w Górzance (obecnie rzymskokatolicki kościół parafialny pw. Wniebowstąpienia Pana Jezusa). Odpuszczamy sobie zwiedzanie – jesteśmy głodni i nieco zmęczeni drogą i upałem. Do bazy patrząc po odległościach na kratkach roadbooka mamy jeszcze kilka kilometrów, ale asfaltem powinno być bliżej. Odbijamy więc na bazę korzystając z drogowskazów. Krótko po 16 dojeżdżamy do łąki na której rozstawiona jest kuchnia polowa.

Stołówka pod gołym niebem

Stołówka pod gołym niebem

Gorący posiłek zgodnie z formułą „bez limitu”. Wracamy do bazy. Zgodnie z porannymi zapowiedziami trasy fakultatywne zostały otwarte. Do dyspozycji jest pięć tras schematycznie rozrysowanych na kartce dołączonej do roadbooka. Odcinki o różnych długościach i różnych stopniach trudności. Zastanawiamy się czy jechać, czy też odpuścić sobie. Jakoś nie możemy się zdecydować. Zdecydowany jest za to kierowca długiego patrola na takich bardziej szosowych oponach. Pyta czy nie wiemy jak trafić na trasę nr 3, bo ta podobno dla auta takiego jak jego jest do przejechania. Pozostałe niekoniecznie. Niestety nie wiemy jak tam trafić więc nie pomagamy. Kilka minut później z parkingu obserwujemy jak grupa aut mozolnie wspina się pod górę za budynkiem pensjonatu. Jadą potem chwilę grzbietem wzniesienia a następnie znikają pośród drzew. Jest między nimi również i ten patrol. No nic – idziemy do pokoju. Na korytarzu spotykam Kosę. Rozmawiamy chwilę o fakultetach. Jak na moje możliwości sugeruje trasę nr 3 – czyli tam gdzie pojechał patrol. Ok… rozważę… Jakiś czas później spotkaliśmy ponownie kierowcę patrola. Wjeżdżał akurat na parking po powrocie z „trójki”. Pogadaliśmy chwilę, pytam o wrażenia… Generalnie swoim długim patrolem bez liftów i na szosowych oponach dał radę, chociaż w dwóch miejscach miał ciężko. Podobno najbardziej we znaki dał się brak… terenowego obuwia. Klapki to jednak niekoniecznie najlepsze obuwie w teren. Popatrzył chwilę na kijankę i powiedział:

  •  Masz wyliftowane auto, które waży o połowę mniej niż moje i w dodatku jest na porządnych oponach. Przejedziesz.

… po krótkiej chwili dodał

  •  Ale jeśli będziesz jechał, to raczej bez dzieci.
Tam gdzieś jest trasa nr 3

Tam gdzieś jest trasa nr 3

No cóż… czyli siedzimy na tyłku. No może niekoniecznie siedzimy. Przemieszczamy się po ośrodku od dziupli do bramy w zależności od tego czy dzieciakom się zachce pobujać się na bujawce czy też przybić piątkę z niedźwiedziem przy bramie. I tak w kółko. Mijamy się z samochodami wracającymi z fakultetów – sądząc po stopniu zabłocenia jest tam co robić. Dzieciaki mają niespożytą, niewyczerpalną i najwyraźniej odnawialną energię w sobie. Szkoda, że z wiekiem tracimy tę właściwość. W końcu łaskawie nastaje wieczór. Idziemy na kolację do „dziupli”. Grille znów pracują pełną parą dostarczając wygłodniałym imprezowiczom specjałów wszelakich. Oprócz tego szwedzki stół z lokalnymi specjałami na zimno. A po kolacji – no cóż – dzieciaki z mamą idą spać. Ja idę na piwo. Dziś wieczorem jest dodatkowa atrakcja: zespół na żywo. Nazwy nie pamiętam, nie pamiętam co grali a osoby, które wiedzą jakoś wiedzą podzielić się nie chciały. Pamiętam tylko, że ta muzyka doskonale mi się wpasowała w obraz Bieszczad, który zacząłem sobie gdzieś tam głęboko w głowie tworzyć. Kowbojskie kapelusze muzyków, dźwięk gitary dobro…


O nerwowym poranku, lękach kierownika, kolejnym secie złośliwości rzeczy martwych, zawodach ginących, pomyłkach – co to podobno po ludziach chodzą, ponownej wizycie w miejscu gdzie już byliśmy, playliście z przebojami oraz zjawiskach nieczęstych astronomicznych – czyli Sobota 22 czerwca…

Ranek… Schodzę z Młodym na dół na śniadanie. Przed jadalnią spotykamy Kosę. Ponieważ w roadbooku zaznaczonych jest kilka brodów więc chcę się dowiedzieć czegoś więcej na ich temat – szczególnie o stanie wody. Okazuje się, że nie ma się czego obawiać, bo te brody w tej chwili mają maksymalnie 30 cm głębokości i twarde betonowe dna. Ale podobno jeszcze miesiąc temu już tak słodko nie było. Kosa wydaje się być jakiś taki nieswój. Wydaje się być czymś mocno zmartwiony. Albo wkurzony. Albo jedno i drugie. Wszystko wyjaśnia się przy śniadaniu. Kosa prosi o chwilę uwagi – otóż wczoraj na jednym z fakultetów trzy załogi narobiły trzody. Ponieważ organizatorzy nie chcą wyciągać konsekwencji bez dania szansy na wytłumaczenie się winnym – więc ci mają czas na zgłoszenie się i złożenie wyjaśnień. Przykra sprawa. Kończymy z młodym śniadanie i wychodzimy na zewnątrz. Jest już gorąco, pomimo tego, że jest jeszcze przed południem. Szykuje się nam kolejny ciężki dzień. Krótko potem budynek opuszcza Kosa w towarzystwie dwóch uczestników imprezy. Coś tam sobie tłumaczą, wzajemnie się przekonują. Czyli jednak winni się znaleźli przed czasem. Pogratulować chłopakom odwagi cywilnej. Ponieważ nie są to nasze sprawy, więc się z Młodym zbieramy. Trudne to jest, szczególnie jeśli w polu widzenia Młodego jest tak ciekawy obiekt jak kuchnia polowa. No nic. O godzinie 10 z minutami siedzimy już wszyscy w aucie szykując się do startu. Pierwszy przystanek po trasie: CPN. Tankujemy gaz i benzynę, potem walczę z klapką wlewu, która nijak nie chce się zamknąć… W końcu potraktowana z liścia przechodzi na ciemną stronę mocy i dla odmiany nie chce się otworzyć. Hmmm… Dzwoni klient, który chce mieć robotę zrobioną na przedwczoraj a ja w tym czasie patrzę sobie na drewniany, świeżo postawiony dom, który bardzo mi się podoba zastanawiając się jak tu dać gościowi odpowiedź wymijającą… Wracamy na trasę… kierunek Cisna, potem Kołonice. Wszystko po asfaltach. Odległości w roadbooku zawczasu skorygowane o błąd licznika, więc poruszmy się sprawnie. Zjeżdżamy z asfaltu w las i po krótkim czasie natykamy się na dwa ciekawe zjawiska. Pierwszym z nich był obrazek, który w moim rozumieniu kojarzył się jednoznacznie z Bieszczadami – retorty służące do wypalania węgla drzewnego.

Wypał

Wypał

Stalowe, zardzewiałe konstrukcje przypominające nieco igloo wydzielające kłęby białego dymu produkujące finalnie w procesie suchej destylacji drewna to, czym palimy w grillach. Gotowego produktu było od metra… Podobno jednak nasi węglarze mają silną konkurencję na Ukrainie, tak więc może się okazać że jest to zawód ginący. Drugim zjawiskiem zaś jest patrol ciągnięty na sznurku w kierunku przeciwnym do tego, z którego nadjechaliśmy. Chociaż… widywałem już patrole ciągane na sznurku. Temu zaś podobno pękł jakiś pasek, przez co maszyna klękła. Bywa i tak. Odcinek szutrowy kończy się szybko i wracamy na asfalt. Pojawiają się też i brody, które tak bardzo mnie niepokoiły. Okazało się, że wody rzeczywiście nie ma tam w tej chwili za wiele, dno jest wybetonowane – lub też wyłożone płytami betonowymi.

Bród...

Bród…

...i z innej perspektywy www.polskiebezdroza.pl

…i z innej perspektywy
www.polskiebezdroza.pl

Część załóg zatrzymuje się aby korzystając z okazji nieco się schłodzić. My jedziemy dalej nie zatrzymując się. Wrażenie robią stosy drewna poukładane przy drodze. Spory zrąb musiał być… A w tych warunkach pozyskiwanie i zwózka drewna to nie taka prosta sprawa. Od razu przypomina mi się „Baza ludzi umarłych”. Dojeżdżamy do miejscowości Rzepedź, co Hania skrupulatnie notuje w roadbooku. Jakiś czas później mijamy cerkiew p.w. św. Michała Archanioła w Turzańsku. Świątynia ta w przeciwieństwie do tych, których śladem jechaliśmy wczoraj nie „zmieniła wyznania” i nadal jest świątynią prawosławną. Kolejna kratka roadbooka sugeruje nam offroad… No cóż. Trzymamy się za niemiłosiernie poobijanym starym patrolem w kolorze kości słoniowej. Odcinek offroadowy biegnie gruntową drogą przez łąkę. Aby ktoś przypadkiem nie zbłądził trasa jest otaśmowana. W kępie drzew jest trochę błota i dziur – w sumie nic strasznego, ale od tego miejsca zaczyna się długi podjazd. Jest sucho więc jedzie się bez problemu. Gdyby to było po deszczu byłoby mniej wesoło. Dojeżdżamy do szczytu wzniesienia, gdzie robimy krótki postój.

Z resztą – wszyscy robią. Chłopaki z patrola twierdzą, że mnie znają z imprez z dawnych czasów, na które jeszcze gazami się jeździło. Uwiadamiam im, że to nie możliwe, ale oni się upierają. Na pewno – taka sama zielona KIA, z takimi samymi zderzakami, podniesiona i ze snorkelem z kwasówki. Z Warszawy. Kierowca podobnie jak ja zarośnięty. Wygląda na to, że pomylili mnie z Armonem – auta mamy rzeczywiście prawie identyczne. Z resztą Armon dzwonił wczoraj – szuka głowicy do kijankowego diesla. Trudna sprawa bo podaż mała a cena wysoka. Krótki postój zakończony, więc można jechać dalej. Zjazd po betonowych płytach nasuwa mi pewne skojarzenia z tymczasowym pontonowym mostem, który swego czasu funkcjonował w Wyszkowie. Nieśpiesznie pokonujemy kolejne kratki roadbooka. Dzisiejszą trasę pokonaliśmy znacznie szybciej niż wczorajszą. Jedziemy na obiad serwowany w tym samym miejscu co wczoraj, potem wracamy na kwaterę. W ośrodku zorganizowane są zajęcia dla dzieciaków: teatrzyk kukiełkowy, lepienie z gliny i podobne zajęcia.

"Młody delfin i stary waleń"

„Młody delfin i stary waleń”

Jest też wypchany dzik – jako element wystroju wnętrza – i to on budzi największe zainteresowanie moich dzieciaków. Resztę dnia spędzamy jak wczoraj – z małym wyjątkiem. Otóż musimy jechać na zaporę w Solinie… Dzieciakom się przypomniało, że jakieś „szczelawy” tam były i zapragnęli je mieć. W pewnych kwestiach moje dzieci są wyjątkowo zgodne… Zapora, potem zakupy w Baligrodzie, wizyta pod czołgiem, powrót na bazę. Spacery od bramy do dziupli… Gdy tak sobie patrzę dookoła to dochodzę do wniosku, że te liściaste lasy muszą przepięknie wyglądać jesienią. Całe w złocie i czerwieni… Słońce powoli zachodzi, my próbujemy nieco zmęczyć dzieciaki z efektem mizernym… Didżej po raz kolejny serwuje ten sam set samych hitów….

  • Jesteś Zajebista – powtórzone ze dwa razy;
  • Plastikowa Biedronka;
  • Jesteś Zajebista – no bo dawno przecież nie grali;
  • Sandu Ciorba- Dalibomba – czyli hit w języku obcym;
  • Jesteś Zajebista – tak jako przerywnik;
  • Ona tu jest – no bo jakby mogło tego zabraknąć;
  • Jesteś Zajebista – na początek i na koniec.

I tak w kółko.

Superpełnia

Superpełnia

Reszta wieczoru jak poprzedniego dnia. Niestety bez muzyki na żywo. Około 23 oddelegowuję się do pokoju. Drogę oświetla mi księżyc w pełni. Na chwilę wsiadam do kijanki, wiadomości poczytać. Okazuje się, że dzisiaj ma miejsce zjawisko astronomiczne określane mianem „superpełni”. Księżyc znajduje się w tej chwili najbliżej Ziemi dlatego wydaje się tak duży i jasny. Na pamiątkę robię mu fotkę, bo na kolejne podobne zjawisko trzeba będzie nieco poczekać.

O braku szczęścia w grze, szczodrości i nieoczekiwanym zakończeniu – czyli Niedziela 23 czerwca…

Koniec imprezy. Po śniadaniu się rozjedziemy. Zanim to jednak nastąpi będzie losowanie nagród w loterii fantowej, rozstrzygnięcie foto zagadki i krótkie podsumowanie całej akcji. Losy zostały wyprzedane co do jednego. Rekordzista zakupił ich 40 (?)… No cóż… My szczęścia w losowaniu nie mamy – padają numery albo o jeden za dużo, albo o jeden za mało… Bywa i tak. Na zakończenie Kosa zabiera głos. Szczodrość uczestników imprezy pozwoliła na ufundowanie nie jednego – jak było w założeniu – ale dwóch stypendiów. Kosa znalazł organizację, której powierzył prowadzenie spraw finansowych. Zdecydował się zaufać organizacji kościelnej – zaoferowali po prostu najlepsze warunki. Kilka słów poświęcił też wczorajszej kwestii naruszenia regulaminu przez trzy załogi. Dwie się zgłosiły i wyjaśniły sprawę, trzecia nie. Brawa dla tych dwóch. Opuszczamy Natura Park… Kierunek Stalowa Wola. Przez jakiś czas trzymamy się za niemiłosiernie poobijanym patrolem w kolorze kości słoniowej. Nawet rozmawiamy przez CB, ale wkrótce kontakt się urywa – musimy zjechać na CPN. Dalszą drogę powrotną pokonujemy już sami. Po trasie mamy Bałtów z parkiem jurajskim, gdzie na dłuższą chwilę się zatrzymujemy. Dla dzieciaków to atrakcja, dla nas w sumie też. W domu meldujemy się późnym wieczorem… Jutro kolejny zwykły dzień.



Odpowiedz